Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wyciągający błagalnie wyschłe i drżące już ręce, dźwiga ku niebu nawpół rozwalone baszty; nikt go nie poratuje, nikt nie podeprze. Nadciągnie burza, zahuczy grzmot, błyśnie piorun, zawyją wiatry, runą w gruzy odwieczne mury i wkrótce może wielkich naszych królów pamiątka, zniknie ze szczytu skalistéj góry, któréj czoło od tylu wieków wieńczyła.
Było samo południe, upał nieznośny; pomimo to udaliśmy się prosto na górę, chcąc wypocząć w cieniu rozwalin. Mury zamku od strony zachodniéj, skąd jest wcale łatwy przystęp, są jakby dalszym ciągiem czerwonéj skały stanowiącéj jego posadę. Zbudowane po większéj części z kamienia, niczém prawie nie różnią się od niéj, i na pierwszy rzut oka możnaby mniemać, że cały ten gmach wykutym został ręką olbrzymów z litéj opoki. W niejakiéj odległości od ścian głównych, widać szczątki bardzo grubych i mocnych murów, które wraz ze skałami, któremi najeżona pochyłość góry, stanowiły wał ubezpieczający warownię. Drogą zarosłą chwastem, zarzuconą rumowiskiem i kamieniami, dostaliśmy się pod same mury i wyłomem wdarliśmy się do zamczyska. Straszna to ruina! Trudno już powziąść wyobrażenie o rozkładzie i wewnętrzném urządzeniu gmachu; wszędzie zwaliska, kupy gruzów, pustka okropna. Wchodząc, spłoszyliśmy dwa puszczyki, które zerwały się z przeraźliwym świstem. Ten głos grobowy, to jedyne echo obijające się teraz o te mury, wśród których rozlegała się niegdyś wrzawa wojenna, brzmiały huczne wesołéj uczty wiwaty, mięszając się z brzękiem łańcuchów i cichym, stłumionym jękiem ofiar rozzuchwalonéj zbrodni, więzionych w wilgotnych zamkówych podziemiach. Sowy, puszczyki, to jedyne tych zwalisk mieszkańce, wraz z duchami dawnych zamku dziedziców i błąkającym się cieniem nieszczęśliwéj Wandy. Poziomki, macierzanka, chwasty i krzewy rozście-