Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

juhasów w nadziei że może usłyszą i doprowadzą nas do swego szałasu. Wszystko napróżno, głos ginął w otaczających nas dolinach, nikt nam nie odpowiadał, byliśmy zupełnie sami na takich wyżynach.
Już było tak ciemno, że z trudnością można było rozeznać najbliższe przedmioty, gdy stanęliśmy przed drzwiami szałasu który miał nas przyjąć pod swój dach. Nie były zaparte, weszliśmy więc, a pierwszém staraniem było rozniecenie ognia za pomocą krzesiwka, gdyż zapałek nie mieliśmy z sobą. Znając zwyczaje szałasowe, po omacku natrafiliśmy na ognisko przykryte deskami. Znalazłszy kilka węglików, nazbieraliśmy około szałasu drobnych gałązek i trzasek i daléj do roboty. Nie łatwa to była sprawa; mokre trzaski nie mogły się palić; dmuchaliśmy aby rozżarzyć węgle, ale wszystko gasło kilka razy na wilgotnéj ziemi. Nareszcie udało nam się rozpalić ogień na ławie. Błysnął słaby płomyczek i oświecił wnętrze szałasu. Uszczęśliwieni, uprzątnęliśmy spiesznie deski któremi zarzucone było ognisko i w tryumfie przenieśliśmy ogień na właściwe miejsce. Było tam jeszcze kilka polan i niedopalonych głowni, były wreszcie deski które w potrzebie mogły także pójść na ogień. Ale noc długa, bardzo długa, trzeba się dobrze zaopatrzyć w drzewo, żeby nie zostać w ciemności i zimnie. Przed szałasem leżał długi i gruby pień smreka, tenby wystarczył na całą noc. Wspólnemi siłami wciągnęliśmy do szałasu ogromną kłodę i zatoczyliśmy ją na ogień który już teraz buchał wesołym płomieniem, pryskał iskrami, a mówiąc nawiasem, zapełniał dymem nasz hotel, gryząc niemiłosiernie w oczy. Ale któżby tam zważał na taką drobnostkę, któżby nie darował temu przyjacielowi i dobroczyńcy tych kilku łez które wycisnął nieprzywykłym do jego smolnego oddechu? Zaiste, ten tylko kto się znajdował kiedy w położeniu podobném naszemu, potrafi ocenić,