Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

smakowała jednak nam spragnionym zapewne więcéj, niż tokaj biesiadującym tutaj Węgrom.
Niebawem skończyła się téż i robiona droga; w tém miejscu widzieliśmy głębokie, zawalone kamieniami doły, jakie napotykaliśmy już niżéj; są to owe zarzucone kopalnie złota. Pozostawała nam jeszcze do przebycia najwyższa i najtrudniejsza część drogi t. j. złomy kamieni, zalegające do znacznéj wysokości pochyłość Krywania i sam szczyt jego, z litéj składający się opoki, w któréj dla ułatwienia wejścia, wykuto stęple czyli stopnie. Teraz dopiero korzystając z przywileju, jakiego używają niemal wszyscy zwiedzający mniéj znane okolice, miałabym szerokie pole do opisu strasznych urwisk, stromych opok, na których ledwie znaleźć można dość miejsca, aby połowę stopy postawić; niezgłębionych przepaści, w które pogrążyć może jeden krok chybiony, słowem tysiącznych niebezpieczeństw towarzyszących wejściu na szczyt Krywania. Dostawszy się tam nareszcie z nadludzką odwagą i wysileniem, należałoby jeszcze dla upoetyzowania opisu spotkać się z jakim rozbójnikiem lub marzycielem poetą, a widokiem burzy, błyskawic i piorunów, u stóp naszych bijących, dodać jaskrawych barw obrazowi. Ale ja, w podobnych opisach przekładając prawdę nad najgórniejszą poezyą, nad najświetniejsze urojenia fantazyi, powiem otwarcie, że niestety nie doszliśmy na sam szczyt Krywania; nie dla tego, żeby to groziło jakiém niebezpieczeństwem, lub było zbyt trudzącém dla nas, gdyż przewodnik zapewniał, że bez wielkiego zmęczenia możemy się tam dostać, ale z powodu mgły, która nagle, niespodzianie, zasłoniła skalisty wierzchołek.
Od samego rana pogoda była zupełna, na niebie ani jednéj chmurki, wspaniały szczyt Krywania piętrzył się przed nami najlżejszym nie przyćmiony obłoczkiem. Gdyśmy wypoczywali przy wspomnioném powyżéj źró-