Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wielkości Stwórcy świątyni. A wśród téj złotoróżańéj powodzi blasku, jakim jaśniały nagie opoki i rumieniły się śniegu smugi, jakże tajemniczo czerniły się głębokie przepaści, w których paszczę nie dojdzie nigdy słońca promyczek! To jakby zaklęte siedliska owych istót z wyższego świata, które według podań ludu zamieszkują te góry, i z zapadającym zmrokiem wysuwają się zwolna z tajemniczych kryjówek swoich w postaci leciuchnych, mglistych obłoczków, czekając, rychło zgasną ostatnie dnia blaski, i ciemna noc zgubnym albo téż zbawiennym ich wpływom otworzy pole działania. Zwolna jedna po drugiéj gasły pochodnie, zmrok coraz szerzéj rozpościerał panowanie swoje; już tylko gdzieniegdzie drżał mdlejący światła promyczek; wnet i ten zagasł, ciemność zaległa całą świątynię, i niby ostatnia lampa w przysionku, poważny tylko Giewont przyświecał jeszcze czołem, zorzą zachodu oblaném. Coraz słabiéj, coraz niepewniéj migotał ten ostatni promyczek i...... skonał. Zazdrosne mgły, czekające widać niecierpliwie na to uroczyste pożegnanie króla światłości, otuliły teraz góry ciemną oponą swoją, niby troskliwa piastunka, kołysząca ulubione dziecię do snu nocnego.
Zaledwie się zmierzchło, udaliśmy się na spoczynek, aby nie zaspać i wstać jak najraniéj, gdyż chcieliśmy wyjechać przed świtem. Niebo wypogodzone i miły chłód wieczora, nie pozwalały nawet przypuszczać najmniejszéj wątpliwości o jutrzejszéj pogodzie. Spokojni więc zupełnie, szczęśliwi nadzieją jutra, zasnęliśmy smaczno na świeżém i wonném sianie, przy blasku księżyca, który srebrzystą twarzą zaglądał w okno naszéj stancyjki, jakby czuwał nad snem naszym i czekał tylko chwili obudzenia nas w porę. I nie zawiódł nas poczciwiec; około trzeciéj po północy, uderzeni w naszéj stancyjce jasnością, którą wzięliśmy za światło dzienne, zerwaliśmy się z pościeli, a chociaż poznaliśmy wkrótce,