Nowele (Konopnicka, 1897)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk P. Laskauer & W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Marya Konopnicka.



Nowele.
PANNA FLORENTYNA.—STACHO SZAFARCZYK.—
KRYSTA. — NIEMCZAKI. — ZE SZKOŁY. — Z WŁA-
MANIEM. — MARYANNA W BRAZYLII. — PODŁUG
KSIĘGI. — JESZCZE JEDEN NUMER. — ONUFER.
WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa.

1897.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 17 Декабря 1896 г.


Druk P. Laskauera & W. Babickiego. Warszawa, Ś-to Krzyzka 11





Panna Florentyna.

Padam do nóżek pani...
— O, panna Florentyna!
— Ciii... proszę pani, cii!... Bo to właśnie stróż z naszej kamienicy tam stoi...
— Więc cóż?...
— Co tam, proszę pani, ma kto wiedzieć, że ja panna!
— A cóż to szkodzi?
— Ee... Zawsze jakoś! Co tam ludziom po tem!
— No, ale stróż i tak najlepiej wie z meldunku.
— A, nie, nie wie! Właśnie, że nie wie!
Zniżyła trochę głos:
— Ja się tu za wdowę podałam.
— W imię Ojca i Syna! A to po co?
— Zawsze jakoś, proszę pani, porządniej! Panna, to tam sobie taka hołota różnie tłómaczy, tak i tak; a wdowa, no, to wdowa! Dużo porządniej, dużo! Mam sobie czepeczek świeżutki, bielutki, wyprasuję, wyrurkuję, od rana włożę, i jest. Co tam ma kto wiedzieć!
Patrzyłam na nią zdumiona.
Stała przedemną prosta, chuda, trochę sztywna, w czarnej, wełnianej, bardzo czystej, wytartej i gęsto wycerowanej sukni, w czarnej okrywce, którą widocznie sama sobie uszyła, w wyrudziałym kapeluszu i w nicianych rękawiczkach. Jej energiczna, śniada, srodze wymizerowana twarz świeciła gorączkowem spojrzeniem ciemnych, głęboko zapadłych, podkrążonych oczu i czerwonością warg drobnych, spieczonych. Gładko zaczesane na wklęsłych skroniach włosy czyniły ją znacznie starszą, niż była, a podłużna rysa na nizkiem, szorokiem czole całej fizyognomii nadawała jakiś bolesny i dumny wyraz.
Widząc, że ją obserwuję, uśmiechnęła się, żeby rysę ową rozpędzić, ale daremnie.
— Czy może, proszę pani, jest robota jaka? Mam teraz właśnie trochę wolnego czasu...
— Owszem, będzie. Na jaki tydzień będzie.
— Ach, jak to dobrze! Tylko — zamyśliła się i nagle urwała — tylko, że jabym to może wolała do domu wziąć... Zawsze porządniej w domu szyć, niż na dnie chodzić... Jak w domu szyję, no to dla siebie mogę szyć. Co ma kto wiedzieć? Do meldunku podałam: wdowa po urzędniku. Przecie i ojciec nieboszczyk urzędnikiem w magistracie był... Tylko znów w domu zimno wielkie, nie pali się, jak raz dnia, wilgoć straszna...
Spuściła głowę, niepewna jak się zdecydować. Gruba rysa na czole pogłębiła się jeszcze.
Ja myślę, że lepiej do nas. Jakoś panna Florentyna mizernie wygląda. Każę zrobić dobry rosół, posilny...
— Ja to wiem, wiem! — rzekła trzęsąc głową. — Tylko... takbym właśnie teraz jakoś nie chciała... Dopiero co się tu sprowadziłam z Lipowej...
— Jakto z Lipowej? Wszak panna Florentyna mieszkała, zdaje się, na Złotej?
— O, to już dawno, proszę pani, dawno! To jeszcze w tamtym kwartale! A jakże, na Złotej. Tam było ciepło!... W pralni palili cały dzień, aż przez ścianę buchało. Bardzo tam dobrze było... Wszędzie blisko. Cóż kiedy nie mogłam!
Nagle podniosła głowę.
— To już tak zrobię. Powiem w domu, że lekcye na mieście mam, i przyjdę. Dobrze, proszę pani? Zawsze porządniej niż szycie...
— Dobrze, jeśli pannie Florentynie na tem zależy...
— Bardzo, bardzo mi zależy, proszę pani! Co ma kto wiedzieć!...
— No, to może panna Florentyna zaraz ze mną pójdzie? Obejrzymy, jaka to tam robota. Obiad też niedługo podadzą...
Zamigotała parę razy pociemniałemi powiekami i westchnęła zcicha.
— Dobrze, proszę pani. Pójdę... Dziękuję!...
Podniosła głowę, zwróciła ją przez ramię za siebie i zmrużywszy oczy rzekła dość głośno do stojącego przed bramą stróża:
— Walenty! Proszę powiedzieć w domu, jakby list przyszedł, albo co, że jestem proszona na obiad do Frascati, i że dopiero wieczorem wrócę!
Stróż obojętnie słuchał tego wyjaśnienia, stojąc w bramie w rozpiętym kożuchu i paląc papierosa. Nie spojrzał nawet w tę stronę.
Panna Florentyna za to patrzyła na niego ciągle zmrużonemi oczyma i nie odwracała wysoko podniesionej głowy. Po twarzy jej, która nagle jakby skamieniała w maskę nieugiętej dumy, latały płomienie tryumfu; nozdrza jej prostego nosa rozdęły się szeroko, drobne usta drżały nieco, zwłaszcza górna warga, wzgardliwym rysem ściągnięta i odchylona nad białemi, bardzo równemi zębami.
— Walenty słyszy? — dodała głośniej, doczekać się nie mogąc odpowiedzi stróża.
— Toć słyszę! — odrzekł leniwie. — Aktoby się ta pytał! I rzucając niedopałek, szeroko przed siebie plunął. Te wielkie miny nie imponowały mu jakoś.
— No! — rzuciła przez ramię panna Florentyna, ucinając tym sposobem wątpliwości stróża, poczem majestatycznie odwróciwszy ciągle jeszcze wysoko podniesioną głowę, szła obok mnie czas jakiś sztywna, wyprostowana, milcząca.
Na zakręcie ulicy dopiero westchnęła i spuściła oczy.
— To, proszę pani, dla panienek robota?
Pytanie to tak proste, wypowiedziane było z widocznym niepokojem. Nie była sztuki swej pewną. Właściwie mówiąc, szyć nie umiała prawie.
— Tak, dla dzieci. Bieliznę trzeba przejrzeć, posporządzać... Panna Florentyna wie, jak to tam...
— O, to — podchwyciła z zapałem — to już ja porządnie zrobię. W nocy przysiedzę, a zrobię!
— Nic pilnego. I tak jakoś panna Florentyna nieosobliwie wygląda... Jakże tam ze zdrowiem?
— Nie tak źle, proszę pani, nie tak źle. Teraz się jakoś trzymam...
Wyprostowała się jak struna i zacięła usta. Energiczne rysy jej wynędzniałej twarzy miały w sobie wyraz niemal męzkiej siły.
— A matka?
— Ach, to pani, proszę pani, jeszcze nie wie o niczem?
Postać jej nagle schyliła się, zmalała, twarz zagasła, głos złamał się i drżeć zaczął.
— Nie wiem...
— Prawda, żem to ja już dawno nie szyła u pani! Umarła matka...
— Umarła? O... biedna! biedna!..
Panna Florentyna wyprostowała się znowu. Oczy jej błysnęły.
— O, proszę pani! Toć to szczęście od Boga, że umarła!
— Może... może i tak! Może jej i lepiej...
— Ale i mnie, proszę pani, i mnie! — zawołała załamując ręce z dziwnie namiętnym gestem. — I jej lepiej, i mnie lepiej!
Usta jej zbladły, twarz pociemniała aż do zarostu szerokiego czoła. Szła chwilę tak, ze splecionemi kurczowo palcami i, ze wzrokiem w ziemię wbitym, a jęk głuchy podnosił od czasu do czasu jej zapadłe piersi.
— Czułam ogromną przykrość z tego obrotu rzeczy. Po co było mi wspominać o matce?..
— Moja panno Florentyno — rzekłam serdecznie, ale mi do słowa przyjść nie dała.
— Wszystko powiem, proszę pani! Przed panią, jak na świętej spowiedzi, nie mam się co kryć! Wszystko, proszę pani, powiem!
Zatrzymała się, zwrócona ku mnie, i podniosła oczy. Gorzały posępnie ciemnym ogniem niezgłębionej troski. Jak trzymała załamane ręce, tak je podniosła i do piersi przycisnęła gwałtownie. Około ust drgały jej muskuły jakimś bolesnym wysiłkiem. Niewymowny wyraz udręczenia przebijał w całej postaci.
Dotknęłam jej splecionych palców.
— No, proszę, panno Florentyno, proszę się uspokoić! Nie mówmy na ulicy o tych smutnych rzeczach! Chodźmy!..
Poruszyła się posłusznie z miejsca, ręce jej wzdłuż sukni opadły i szła tak przez chwilę w milczeniu.
Ale kiedy się znalazła po za ogrodową bramą, w głębokiej perspektywie długiej i pustej alei, nad którą szumiał wiatr górny, wierzchołkami bezlistnych drzew lecący, stanęła znowu i wpatrzyła się we mnie z jakąś chciwością, z jakąś żądzą niemal wypowiedzenia wszystkiego.
Jej drobna, szczupła postać, jeszcze drobniejszą, jeszcze bardziej zmizerowaną zdawała się w tem bladem, czystem świetle, jakie ją tu zewsząd objęło. Lata głodu, zwalczanego nieugiętą dumą, nędza odzieży, osłaniana skrzętnie przed oczyma ludzi, cała ta smutna walka podjęta z losem, aby tylko utrzymać się po nad «hołotą», wszystko to wystąpiło teraz z jakąś bezlitośną, szyderczą jasnością. Może to i sama spostrzegła, gdyż z nagłą determinacyą zaczęła sucho i bezdźwięcznie:
— Z matką źle było, proszę pani!
Poczem zaraz spuściła głowę i cicho szła przy mnie, łamiąc się z tem wzruszeniem, które ją za gardło chwyciło.
— Pić nie piła — odezwała się po długiej chwili łagodniej już nieco — ale że podupadła strasznie na honorze! Ze wszystkiem podupadła!
Obejrzała się prędko po stronach i zaczęła szeptem:
— Com to mówiła, proszę pani, że w Dobroczynności jest, jakem leżała na tyfus w szpitalu, to nieprawda! Nie tak było!
Zaczerpnęła powietrza głęboko i po kilka razy, jak to czyni nurek, nim się rzuci w wodę.
— W kruchcie, proszę pani, w kruchcie u Bernardynów, z babami, dziadówkami siadywała! W kruchcie!...
Głos jej się podniósł z szeptu do głuchego krzyku. Zbiegły się brwi na szorokiem czole. Jasne, rzęsiste łzy trysnęły z pałających oczu. Ściągnęła rękawiczkę i prędko je starła dłonią, ale już został po nich ślad ciemny, wypalony jakby. Zaciąwszy usta milczała chwilę, przełykając z trudem falę łkania, która się tłukła po jej wązkiej, zapadłej piersi, ale której nie puściła na świat. Cała jej postać zresztą, prócz krótkich spazmatycznych wstrząśnień w ramionach, spokojną była i cichą. Najbardziej może uderzała bezwładność rąk, które jakby z ołowiu ciążyły ku ziemi w prostych fałdach biednej czarnej sukni. Szeroko otwarte źrenice trzymała wbite przed siebie w drogę usłaną zeschłemi liśćmi, które się od chwili do chwili porywały za jakimś niewidzialnym podmuchem, drżąc, ulatując i napełniając długą, pustą aleję dziwnym szeptem.
Po chwili mówiła dalej:
— To, proszę pani, wracam ja ze szpitala do domu, a na drzwiach karta i stancya zamknięta. Idę do stróżki. Gdzie matka? Niema matki! Jeszcze mi ubliżyła ta niegodziwa, ordynarna kobieta! A coby tu matka robiła — powiada. — Czegoby tu pilnowała? Tych pustych kątów? — powiada. — Co było — za komorne poszło. To, proszę pani, myślałam, że we mnie żółć pęknie! Ale nic po sobie nie okazuję... Co tam ma kto wiedzieć! Ach tak, mówię, zapomniałam, że matka miała wyjechać na prowincyę do familii, bo tam mamy krewnych obywateli w lubelskiem. Tak, prawda! — mówię. A tu się tylko wszystko przedemną kołuje, ażem się o stół oparła. Tak mi ta dopiero fartuchem stołek ściera, siedzieć prosi. Alem nie siadła! Dziękuję ci, moja kobieto! — mówię do niej, kiwnęłam głową z góry i wyszłam. Wyszłam i myślę: co teraz? Bo gdzie my tam, proszę pani, jaką familię na prowincyi mamy?... Może tam kiedyś dawniej...
Podniosła nieco głowę. Jakiś mały atak dumy powracał jej znowu. Ale wprędce się zatopiła w bolesnych wspomnieniach.
— To jeszcze tego samego dnia, proszę pani, obeszłam po znajomych, gdziem tylko miarkować mogła, że się czego dowiem i nic! Oczywiście, nie wprost, tylko tak z boku przepytywałam nieznacznie. Kamień w wodę! A szły u Bernardynów nieszpory wtedy z wystawieniem. Tak myślę, zajdę na błogosławieństwo... Poszłam. Wchodzę ja, proszę pani, w kruchtę, spojrzę jakoś znagła w bok, właśnie jakby mnie kto w tę stronę za włosy pociągnął, patrzę, siedzi matka między dziadówkami! Żem ja tam wtedy trupem nie padła, to nie wiem! To mi te nogi, proszę pani tak skamieniały, tak w ziemię wrosły, że ani w tę stronę, ani w tę! Jak słup! Całe szczęście od Boga, że ludzie gęsto szli i jakoś mnie sobą do kościoła wepchnęli. To mnie tak ta fala przez kościół niosła, jak woda... Tu organ huczy, tu światło, jak na rezurekcyi, a ja tylko oczy przymykam, a we mnie krzyk: «Góry, pagórki, nakryjcie mnie! Góry, pagórki, nakryjcie!...» Jak w tej pieśni, proszę pani, o sądzie ostatecznym... Dopiero się jakoś w kaplicy o mur oparłam, stoję. Aby nie paść! myślę, aby nie paść! aby ludziom widowiska z siebie nie robić! A tu się nogi podemną trzęsą i poty biją na mnie, raz zimne, raz gorące, żem to dopiero po tyfusie wstała...
No, zwyciężyłam jakoś te słabości, nic! Ani nie wiem jak błogosławieństwo przeszło, bom już i nie widziała, co się koło mnie dzieje. Jedno mi tylko w głowie: Jak wyjść, co począć? Ludzi już sporo ubyło, co się ku drzwiom obrócę, to widzę, droga przez kościół do samego ołtarza pusta. Podniosłam chusteczkę do twarzy, raz, że to niby na zęby; podniosłam drugi raz, aż nią zupełnie twarz do oczu prawie zakryłam, idę. A nic jeszcze nie wiem, co zrobię. Przedemną kilkoro ludzi się ruszyło, tak ja między nich. Już nawet nie przyklękłam, nie przeżegnałam się, tylko idę. To żebym, proszę pani, na stracenie szła, jeszczeby mi lżej było! Tu mi się nogi plączą, tu w uszach szum, tu serce jak dzwon bije... Ludzie się na mnie oglądają, bo się na nich jak pijana toczę... Już drzwi niedaleko, już tylko przez próg — nie mogę!
Jak ślepa zawracam i uderzam w ludzi, ręce przed sobą i pod chór. Jakże tam nie padnę krzyżem, jak nie uderzę czołem o kamienie! To myślałam, proszę pani, że ze mną już amen będzie. A nie! Tak się we mnie wszystko targało, tak rwało, żem nawet umdleć nie mogła. I choćby tam wtedy śmierć przyszła, to moja męka by ją zwyciężyła...
Ucichła i milczała. Szłam obok zasłuchana z pochyloną głową, nie przerywając zwierzeń, ani biegu myśli.
— Powiadają, proszę pani — zaczęła po długiej chwili — że ziemia, choćby jaką żałość człowiek miał, wszystko wyciągnie z niego. Ale ja już i krzyżem na ziemi wyleżeć nie mogłam... Zerwałam się, przytuliłam do ściany, słucham...
Co się garść ludzi do kruchty wysypie, to w kruchcie podnoszą się głosy. A mnie tu febra aż trzęsie, aż każda żyłka we mnie truchleje, tak się boję usłyszeć, że i matka...
Zatykam uszy, zamykam oczy, a wszystko słyszę, wszystko widzę... Te ręce wyciągnięte, te wyżebrane grosze, te łachmany...
Chustkę do ust kładę, zębami ściskam, żeby nie krzyczeć głosem...
Wtem serce stanęło we mnie. Głos matki... Matka prosi...
Krew mi zahuczała w głowie, rzuciło mną we drzwi jak piorun, rozepchnęłam ludzi, do matki, za rękę i na ulicę! Tylko się te grosze posypały za nią. Nad Wisłą dopiero poczułam, że zimno, ząb mi o ząb szczękał. A już się robiła noc i niebo ze wszystkiem ściemniało. Spojrzę, Wisła się bieli... pusto... Ścisnęłam mocno rękę matki, razem skończym — myślę — wstyd zmyję...
A matka, jakby to, proszę pani, poczuła, wyrwała mi rękę.
— Co ty — mówi — córko? Co ty?
Tak mi dopiero od tego głosu dusza, jakby ze snu przecknęła.
Załamałam ręce, patrzę, stoi przedemną taka drobna, słaba, nędzna, taka wystraszona, jak dziecko. W tej guni stoi żebraczej, z tym żebraczym kijkiem, z tą torbą... Tak we mnie dopiero uderzył płacz...
Milczała teraz długo wyczerpana, zgnębiona. Ale kiedyśmy już dochodziły do domu, zatrzymała się niepewna, i obróciła znowu twarz rozgorzałą ku pustej, długiej, pełnej głuchych szumów alei. Zawróciłam i ja tedy, i szłam raz jeszcze tą posępną, dopiero co przebytą drogą. Kto wie, jak dawno ta ludzka dusza nie miała komu skrytości swych otworzyć?...
Zaraz też posłyszałam obok siebie ciche westchnienie ulgi i głos nizki, stłumiony.
— Na Złotą nie było po co wracać, wzięłam stancyę na Dobrej. Do dziś odżałować tego nie mogę! Sama tam, proszę pani, najordynarniejsza hołota! Co ja się nacierpiałam między tymi ludźmi, to tylko Bogu jednemu wiadomo! Samo prostactwo, bez żadnej edukacyi! Niema gorszej rzeczy, proszę pani, jak z taką zbieraniną w jednym domu mieszkać! Lepiej się wszystkiego odrzec! Żadnej delikatności, żadnego wychowania, żadnego uważania dla wyższego stanu!
Oczy jej pałały, nozdrza drgały, mimowolnym ruchem zbierała fałdy ubogiej, czarnej sukni, jakby się jeszcze teraz bała otrzeć o swoich sąsiadów z Dobrej.
— Pokoik, jak pokoik, wcale był porządny. Student jakiś niedomieszkał, rzeczy zostały i teraz rządca wynajmował od siebie.
Była sofka, był stół, krzesła dwa, było łóżko, siennik, poduszka skórzana, ze wszystkiem porządnie. Zaraz chustką okno zawiesiłam, bo podwórko małe, szyba w szybę do sąsiadów, na drzwi też, że były szklane w korytarz, fartuszek za firankę obróciłam, zamiotłam czysto pięknie, śmiecie w piecyku spaliłam i dobrze. Książek nawet jeszcze kilka zostało po tym studencie, więc tak ze wszystkiem, proszę pani, było przyzwoicie, porządnie. Z matki tom zaraz przy moście te hadry żebrackie ściągnęła, okrycie z siebie zdjęłam, włożyłam na nią, a sama się chusteczką włóczkową odziałam. Chciałam z temi łachami do rzeki, ale mi matka wyrwała, w węzełek zwinęła i pod okrycie... Niech tam! — myślę — i tak zostało. Tej pierwszej nocy, tom matkę u maglarki jednej pomieściła, a sama poszłam na Senatorską aż do znajomych tapicerów... Bardzo porządni ludzie... Ona obywatelska córka i pensyę w Kielcach kończyła. Od rana zaraz obleciałam po paniach, gdzie mi tam jeszcze co za robotę zostało, pozbierałam, i ten pokoik, proszę pani, wzięłam. Nie wiem nawet, czym tego dnia jedną bułkę zjadła, tyle było za tem za owem, biegania. Matce tylko zgotowałam herbaty, kupiłam serdelków, chleba. Ale kiedym, proszę pani, wieczorem spojrzała, tu matka w łóżku biało zasłanem, tu wszystko pozatykane, nikt mi w okno, ani we drzwi nie patrzy, tu lampka się świeci, to jakby po najlepszym obiedzie, tak się tam na tej sofce skuliłam i tak miło spałam!
Nazajutrz, ledwo dzień, wyczesałam matkę ładnie, oblekłam czysto, spódniczkę jej swoją ciepłą dałam, czepeczek ze szlareczką, kołnierzyk świeży, czysty, schludnie, biało, ażem ją ucałowała.. Moja mamo najdroższa — mówię — niechże tu marna spokojnie sobie siedzi! Dwa serdelki jeszcze są, chleb jest, herbata jest, niechże mama sobie zagrzeje, zje, chce, to sobie mama poczyta, chce, to się prześpi, aby okna nie otwierać i żadnych znajomości tu z tą hołotą!... Na wszystko mamę proszę o to, żadnych rozmów, żadnych gawęd, nic! Jak przyjdę, to sobie pogadamy, to się mama rozerwie, a teraz sobie siedzieć cicho, sza! Ucałowałam ją raz jeszcze w ręce, w głowę, bo to zawsze było jak dziecko... Poszłam. Tak mi Bóg poszczęścił, proszę pani, żem już zaraz na ten dzień szycie u pani naczelnikowej dostała... Szyję ja, proszę pani, pod oknem, w stołowym pokoju, a sama się do siebie uśmiecham, tak mi na sercu letko, tak mi tylko te godziny migają. Przyszedł obiad, nieznacznie tam w papier i w chusteczkę kawałek pieczeni ze swego talerza schowałam; dzieci dużo, wszystko to się przepycha, krzyczy, nikt jakoś na mnie nie patrzył, myślę, dla matki będzie. Przyszedł wieczór, chciała mi pani naczelnikowa drugą szklankę herbaty nalewać, podziękowałam, cukier tylko i bułeczkę do kieszeni, i do domu. To jakby mi skrzydła wyrosły, proszę pani, takem do tego domu leciała. Wchodzę w bramę, nic! Wchodzę na korytarz, a tu stoi kupa bab, matka między niemi, drzwi od stancyi otwarte, i rozmowa za pan brat, aż głucho!...
Jakby mi nogi, proszę pani, podciął, jakby na mnie ukropem chlusnął! Idę, matka mnie nie widzi, i precz rozpowiada, a to, że córka ze szpitala wyszła, a to, że do szycia chodzi, a to, że ciężko... Tak tylko zęby ściełam, zmrużyłam oczy, przeszłam jakby nigdy nic, i dopieroż z proga:
— Mamo, proszę do pokoju!
Zatrwożyła się, idzie... Tak ja drzwi zamknęłam i do matki:
— To mama tak się szanuje?... — mówię. — To mama tak mój honor ceni? To mama takich znajomości szuka? Takiego towarzystwa? — mówię. — Jak mama się nie wstydzi — mówię — takim babom ordynarnym rozpowiadać, że ja do szycia chodzę, żem w szpitalu leżała?... Co komu do tego, gdzie ja chodzę? Ja mogę chodzić jako nauczycielka — mówię — albo do towarzystwa, albo do znajomych! Co mają ludzie wiedzieć? Co się im opowiadać? I komu to, komu? Nie mówię jakiej osobie z edukacyą, z porządnego stanu, ale takiej hołocie, ordynarnej, ciemnej!...
A matka:
— A kiedy prawda, córko! kiedy prawda?...
— To co, że prawda! — mówię. — Jak bieda to ją zakryć, zataić, ale nie przed ludźmi z nią wyjeżdżać! Wstyd!
Tak już matka ani słowa. Siadła na łóżku, westchnęła sobie, siedzi.
Chodzę ja po pokoju, już mi się ten gniew w żal obrócił, już bym do matki leciała w ręce ją całowała, aż mnie porywa... Stanęłam przy oknie, sparłam czoło o szybę, a we mnie akurat jakby co mówiło: Nie będzie tu dobrze, nie! Nie będzie tu tej spokojności, com sobie myślała, nie!...
Zgotowałam matce herbaty, podałam jej ten kawałek pieczeni, com przyniosła z szycia; wzięła bułkę, rozłamała, je... — Dobra pieczeń! — mówi. — Jak to, proszę pani, dziecko! Ale podnosi głowę, patrzy na mnie i pyta:
— A ty, córko, nie jesz?
— Nie, mamo! Nie głodnam — mówię. Ani już nie powiedziałam, że mnie dość nakarmiła żółcią. Musiała jednak pomiarkować, bo też przestała jeść, choć tam tego niewiele było.
Ciężko mi ta noc przeszła, proszę pani, a i matce też widać nie letko, bo słyszałam, jak się z boku na bok przewraca i wzdycha.
— Czemu mama nie śpi? — pytam.
— Śpię, córko! — mówi. — A ja precz słyszę, że nie. Tak wstałam, otuliłam ją swojem okryciem, ucałowałam i mówię niby to żartem:
— Spać, dziecko, spać!
A matka, jak nie chwyci moją rękę, jak ją sobie nie przyciśnie do piersi, do oczu, a tu jej tylko łzy przez palce moje, jak te ziarna lecą...
Takeśmy się obie popłakały, przytuliły do siebie, i tak już tam do rana dospałam.
Z wielką niespokojnością wracałam nazajutrz do domu, ale że wszystko dobrze było na tę chwilę. Tylko matka wydała mi się jakaś posępna, smutna, bez humoru. Co ja widząc, siadłam przy niej i zaczęłam jej powiadać to owo, co tam u państwa naczelników głośno przy herbacie czytali, o książkach, o obrazach, o inszych krajach. A matka nic. Podparła się, słucha, a widzę, że o czem innem myśli. Zatrzęsła wreszcie głową i mówi:
— Co ty mi córko, o takich górnych rzeczach powiadasz? To nie dla nas! — mówi. — My prości ludzie! My biedacy. Nam o tem myśleć, żeby głodu nie było, żeby z zimna nie drżeć...
— Mamo! — mówię — a przecieżmy, choć w biedzie, ale zawsze do dobrego rodu się liczym! Do wyższego! Toć ojciec urzędnikiem był! Toć mama sama ze szlachty!
— Co ród? — mówi — co szlachectwo? Nędza kat, córko... Jak się dotknie, to i szlachcica odszlachci!
A mówi głośniej coraz.
Tak ja:
— Cicho, mamo, ci-i-i-cho! Na miłość Boską, cicho! Przez ścianę wszystko słychać!...
Bo co tam, proszę pani, za ściana? Przepierzenie tylko! A matka głośniej jeszcze:
— A czegóż ja się będę z moją nędzą przed ludźmi kryć? Czego się wstydzić? Czy to ja biedę wymyśliłam? Ty się — mówi — córko, od tych ambicyj, od tych honorów raz odżegnaj i żyj, jak można, jak się da. Jest bieda? Owszem! Niechaj ją ludzie widzą, niech słyszą, prędzej się jeden drugiego użali, wspomoże, a choćby nie pomógł, lżej zawsze!
Tak ja tylko tych rąk, proszę pani, załamałam i słucham.
— To mama — mówię — od takiej ordynarnej hołoty pożałowania chce? pomocy?
— A czemu nie? — mówi. — My jeszcze gorsza od nich hołota — mówi — bo tam z nich każdy na jakimś procederze siedzi, a my co?
Słucham ja, proszę pani, a jakby mnie kto po sercu krajał...
— To czemu — mówię — na pensyę mnie było dawać, czemu mnie było edukować? Bom chodziła coś przez rok blisko na pensyę, proszę pani, na Leszno.
A matka:
— Ojciec cię dawał, nie ja! Ojcu się tej parady, nie mnie, chciało! A to też ta pensya, to zaguba twoja! Ze wszystkiem ci te honory w głowie przewróciły... Co teraz z pensyi masz?
— To, proszę pani, mało we mnie dusza nie omdlała! To te słowa, proszę pani, tak mi się wydawały, jak te kamienie w bajce... Co matka jedno rzuci, to jakby na milę drogi odemnie się oddaliła. Tylko, że w bajce od tych niemych murów oddalenie było, a tu od serca żywego... To jakby we mnie kto żyły pruł, rozciągał, coraz dalej, coraz dalej, na jakiś inny świat... To matka tam, a ja tu... Już mi i w oczach ciemnieje, i coraz mniejsza się zdaje, już jej mało co i widzę... Tak się oddalała odemnie, tak precz szła...
Aż mnie trąci matka i mówi:
— A kolacya, córko?
To ten głos tak do mnie szedł, jakby gdzie przez wielką wodę huczącą... A to te myśli tak huczały we mnie, proszę pani!
Tak podniosłam się, wstrząsłam się i jak błędna przez stancyę idę. A co na matkę spojrzę, to mi się taka obca jakaś zdaje, jakbym się przez tę chwilę sierotą została! A tak mi pusto na sercu, proszę pani, tak pusto, że nawet sobie nic myśleć nie mogę. Tylko czuję jakby mnie kto w dół, w studnię ciemną pchnął... Tom już i jeść nie mogła, i jeszczem się smutniejsza położyła tej nocy, niż wczoraj. Nic, tylko się do tej ściany tulę cała we łzach i szeptach: sierota ja! sierota! A nieprawda! Kiedym zrana do szycia szła, tom się ze trzy razy od proga wracała, żeby matkę żegnać, tak mnie sumienie uwierało, tak sobie rady nie wiedziałam, żem ją w sercu pochowała jakby... Już nawet taka mi myśl przyszła, żeby cały ten dzień zostać z matką, posługiwać jej, na spacer z nią gdzie iść, tobym się potem pani naczelnikowej wymówiła jakoś...
Wracam ja się z tem odedrzwi raz jeszcze, a matka:
— Idź już, idź córko! A proś znowu, żeby ci tam co z obiadu dali!
Jakby we mnie warem lunął! Już mnie i ta chęć odeszła zaraz. To mnie matka, proszę pani, tak mogła sądzić, że jabym, ja, proszę pani, o resztki z obiadu prosiła?.. To matce nie przyszło do głowy, że ten kawałek pieczeni, com go tamtego dnia przyniosła, to był mój, z mego talerza schowany, zarobiony szyciem. To myślała, że wyproszony, wyżebrany, i tak go spokojnie, z tym wstydem moim razem, jadła?.. Jeszcze chwaliła?.. Zatrzasłam drzwi, żeby już słowa nie rzec, i tylkom się na schodach sparła i jęknęła głośno. Bo tak mi było, jakby mnie kto biczem przez twarz uderzył. Sama już nie wiem, jakem do tego szycia zaszła, jakem ten dzień przesiedziała nad igłą, ale że ta dalekość znów zaczęła między matką a mną, jak mgła, rość, rość... i tak mnie do niej grodzić, jakby murem! Powoli, ze zwieszoną głową do domu szłam, a prawdę mam rzec, to wolałabym wcale nie wracać, tylko przesiedzieć gdzie ten wieczór, nad Wisłą gdzie, w pustce, żeby mnie nikt nie widział, i żebym słowa nie potrzebowała przemówić. Ale żem kupiła dla matki trochę salcesonu, bo po tej rannej mowie nawet z własnego talerza wstydziłam się schować, więc musiałam wrócić.
Wracam, a matki niema. Wyleciałam na korytarz, serce mi się jak ptak po żebrach tłucze, słucham, a od suteryn, gdzie mieszkała praczka, matki głos... Ale to aż na schodach słychać...
— Tak, moja pani, tak! Wodzianka na rano, wodzianka na południe i to bez okrasy! Z solą tylko, moja pani, z solą!
Prawda tego dnia było jakoś krucho, dopiero ze sobą niosłam trochę lepsze posilenie, prawda! Ale co komu powiadać o tem i to jeszcze praczce! Rzucę ja się na schody, ciemno, nogi mi się trzęsą, tylko ściany szukam, żeby się zeprzeć trochę, a matka:
— A czy to te, co w kruchcie siedzą, nie lepiej mają? Lepiej mają! Może mi pani na sumienie zawierzyć, że lepiej!
Słucham ja, wary na mnie biją, zeszłam ze schodów, sień długa, ciemna, drzwi szukam, a tu znów głos matki:
— E... Jabym się pani z jedną rzeczą zeznała.... Tylko że się córki boję! Córka moja strasznie pyszna! strasznie ambitna!
A tamta:
— A jakże, wiem! Hrabina!...
Słucham ja tego, proszę pani, idę a myślę, że ta sień ciemna nigdy się nie skończy. Że już tak zawsze będę nią szła, szła całe życie...
Duszność mnie ogarnęła, ciężkość taka, taki ucisk w sercu...
A matka już ciszej:
— Jak pani będzie kiedy u Bernardynów, to niech tam pani powie tej kulawej Barbarze, żeby...
Zaczęła szeptać, a ja też ani słuchać, ani iść dłużej, nie mogłam. Oparłam się plecami o tę wilgotną ścianę, stoję, a czuję na twarzy ciężkie, zimne krople. To ani nie wiem proszę pani, czy to łzy moje były, czy tak ten mur zapłakał nademną... Chciałam iść dalej do drzwi, matkę zabrać, ale taka na mnie uderzyła słabość, żem kroku postąpić nie mogła. Niedługo też drzwi skrzypły, buchnęła para w sień, słyszę idzie matka, ściany się chwyta, że ciemno, aż trafiła ręką na mnie.
— Wszelki duch! kto to? — krzyknie.
— Nic, mamo, nic! — mówię. — To ja! Niech się mama nie boi! Niech mama ostrożnie idzie...
— A ty co tu, córko?.. — mówi.
— Nic, mamo! — mówię. — Zaraz pójdę. Tak mi jakoś słabo... Niechaj mama idzie już...
Poszła. Postałam, podyszałam, powlokłam się na górę. Co teraz? — myślę. — Mówić, żem słyszała, czy nie mówić? Biję ja się tak, proszę pani, z myślami, aż matka sama.
— Ty, córko — mówi — po sieniach nie wystawaj, nie poglądaj za mną, nie podchodź! Jaz ludźmi muszę żyć! Muszę pogadać, muszę znajomości mieć... To trudno! Ja ci tu nie będę siedziała tak całe dnie sama, jak ten kruk, jak ten Samson! Człowiek do ludzi ciągnie, to darmo. Co kto woli... Ty chcesz honory utrzymywać, to sobie utrzymuj. Ale mnie, córko, nie muś! Ja nie taka ambitna, jak ty! Ja z prostymi ludźmi chcę żyć, bo tu do mnie żadne hrabiny zajeżdżać nie będą!
Mówiła chodząc po stancyi, jedno brała, drugie kładła, suwała stołkami, ale na mnie ani razu nie podniosła oczy. A mnie też tak jakoś siły odeszły, że i słowo przemówić było mi ciężko. Podparłam głowę, siedzę, ale coraz sroższy mróz mam w kościach. Więc mówię:
— Ja się już położę, mamo! Mnie czegoś niedobrze... Zimno...
Zlękła się, stanęła, spojrzała na mnie, postała chwilę, aż mówi:
— No, to ja ci łóżko rozbiorę!
Co to tam i za rozbieranie było, proszę pani! W sienniku słoma na sieczkę już starta, skórzana poduszczyna a za kołdrę chustka. Ale że na sofce było jeszcze twardziej i krótko, więc mi matczysko chciało już łóżka ustąpić. Tak wstałam, pocałowałam ją w rękę i mówię:
— Dziękuję, mamo kochana! Ja już tutaj!... Zawinęłam się, odziałam rzeczami, com je z siebie zdjęła a zaraz też febra zaczęła mnie trząść...
Trzeciego dnia dopiero poszłam do szycia, a i to ledwo. Na nic zasłabłam. A choć to febra głupstwo, takem zeżółkła jak wosk.
Zlękła mi się pani naczelnikowa i mówi:
— Niechno panna Florentyna kawę wypije, odpocznie i do domu wraca. Bardzo źle panna Florentyna wygląda! I jutro proszę nie przychodzić, tylko dobrze wypocząć!
Buchnęły, proszę pani, ognie na mnie, bo jutro się kończył tydzień i pieniądze miałam dostać...
Ale nic nie mówię. Przecież sama musiała jakoś pani naczelnikowa zmiarkować, bo powiada: «A może pannie Florentynie pieniędzy pilno trzeba?» A wtem, jak ona to powiada, wchodzi młodsza od kawy ze stołu zbierać i słucha... Miałam ja, proszę pani, przy słudze mówić, że grosza przy duszy nie mam? że mi do tych paru złotych tak pilno?
— Nie! — mówię. Nie jest mi potrzeba. To już w poniedziałek, jak przyjdę.
Wyszłam i wprost do fanciarki. Miałam żakiet porządny, ale nie mogłam zastawić, bo jakżebym do domu wracała? Więc tylko chustkę włóczkową, com ją na rękę zarzuciła, od przypadku, fanciarka wzięła za pięćdziesiąt groszy. Kupiłam, proszę pani, trochę mielonej kawy, trochę cukru, pół funta mięsa, bochenek chleba, ładnie to sobie wszystko zawinęłam, tak, że wyglądało jak paczka z cukierni, i wracam do domu. Weszłam już na nasze schody, słucham, sztykuta coś przedemną; patrzę na zakręcie, baba o kuli, żebraczka. I wprost do mnie:
— Za przeproszeniem dobrodziuni! Czy też dobrodziunia nie wie gdzie tu Brońska mieszka?
Jakby we mnie nóż utknął, proszę pani! Zaraz mi w oczach błysło, że to ta Barbara kulawa, co do niej matka praczkę wysyłała. Ale taką mi Pan Bóg siłę dał, żem tylko z góry na babę spojrzała i mówię:
— Żadna Brońska tu nie mieszka! Mieszka tu pani Brońska, wdowa po urzędniku, matka moja!
— A, to przepraszam! A to pomylenie jakieś, moja dobrodziuniu! Niechże się dobrodziunia nie gniewa! Bardzo przepraszam!
Usuwała mi się na bok z kulami, aż do ściany, kłaniając się nizko.
— Nic nie szkodzi! — mówię, podniosłam głowę a że jeszcze miałam trzygroszniak, dobyłam i dałam.
Baba zaczęła dziękować, a tu zaraz, jak to między taką hołotą, jedne drzwi skrzyp... drugie drzwi skrzyp... postawali ludzie we drzwiach, słuchają, patrzą. Baba na dół sztykuta, ja na górę idę, powoli, spokojnie, jakby nigdy nic, do klamki przecież trafić nie mogłam, tak się we mnie wszystko trzęsło...
Wchodzę, na matkę spojrzę, i tak mi się, proszę pani, nagle wydało, że mi ją jakaś wielka, jakaś ciemna moc zabrać chce, i że jej bronić muszę. Tak skoczę do niej, rękami obtulam, ściskam, całuję...
Tom dopiero wtedy, proszę pani, poznała, że choćby wszystkie myśli w inszą stronę ciągnęły — na nic! To serce zawsze z matką jest zrośnięte!
Zadziwiła się matka: Co ty — mówi — córko? A ja: Nic, mamo nic! Tu jest kawa, tu cukier, zaraz zagotuję, to się mama trochę posili...
Rzuciłam się ogień robić, przystawiłam garnczek, matce stołek do pieca przysunęłam, przysiadłam przy niej na ziemi, gotuję tę kawę, a ciągle mi tak proszę pani, czegoś jest, jakby mi się na głowie paliło.
Co gdzie w kąt spojrzę, a po kątach zawsze w stancyi mrok był, to widzę taką skuloną postać, taką szarą, jakby w pajęczyny, precz z głową, z twarzą odziana była, jak wyciąga po matkę taką długą, długą, chudą rękę... taką nagą, szarą, kościstą, precz, przez całą stancyę...
Wpatrzę się w nią, to mi z oczu schodzi, podniosę od ognia oczy — jest!
A matka za memi oczyma też wzrokiem po kątach chodzi. Aż spyta:
— A co ty, córko, tak patrzysz w te kąty? Czy tam co widzisz?
— Nie, mamo, nie! — mówię. Nic nie widzę! Co mam widzieć? Niech mama nie patrzy tam! Niech mama tu na ogień patrzy! Na kawę!...
A matka:
— Bo może ty co widzisz, córko?
— Ale, mamo! — mówię — co znowu! O, już się woda gotuje! — mówię.
A matka znowu:
— Bo ja po twoich oczach miarkuję, że widzisz... Bo tobie oczy, córko, wsłup idą!
Rozśmiałam się na to i sama się tego śmiechu zlękłam.
— Niechno, mama — mówię — głupstw nie powiada, tylko kawę sypie! Ostrożnie, bo skipi...
A wtem słyszę, sztykuta coś po schodach, od samego dołu. Tak myślę: jest! I zaraz mi ręce opadły, jak gdyby z ołowiu. I dotąd nie wiem, proszę pani, czego ja się zlękłam? Boć przecie wiedziałam, że to ta sama baba. Nic więcej! A tak mi było, jakby nieszczęście moje szło... Jakby to wcale nie ta baba szła, tylko takie przeznaczenie moje...
Słucham, przycichło. Może też nie jeszcze! Może nie... — myślę. Ale gdzie tam! Znów sztykuta, tylko że powoli.
Tak w tej niespokojności, i żeby te kroki zgłuszyć, zaczynam ja, proszę pani, opowiadać matce jakąś niebywałą historyę, trzy po trzy, głośno, coraz głośniej, a śmieję się przy tem opowiadaniu sama, choć i nic zabawnego nie było, jak warjatka. Ale i głos i śmiechy jakby nie moje, jakby obce jakieś... A co przestanę gadać na chwilę, to słyszę... słyszę... Idzie, przystaje, odpoczywa i znów idzie. Ale jakby więcej kroków teraz, jakby szepty. Tak zaczęło we mnie serce drżeć, że i mówić nie mogę. A już i matka odwraca głowę i słucha. Wtem słyszę: tutaj! I ruszył ktoś klamką.
Tak matka:
— Idzie ktoś, córko? I chce wstać do drzwi.
— Niech mama siedzi! — mówię. Sama pójdę!
Przytrzymałam ją na stołku, idę, a taka ciężka jakaś, taka sztywna, jakbym nie nogi, ale kołki miała...
Stanęłam we drzwiach i rękę na klamce trzymam, patrzę, praczka z suteryn. Cofnęła się, chowając pod fartuch ręce czerwone, mokre, od waru jeszcze dymiące... Za nią taż sama baba, którą spotkałam na schodach, kłaniająca się, uśmiechnięta, bezczelna...
— A co to? pytam z góry.
Baba wysunęła się naprzód:
— Taki pomylenia, dobrodziuniu nie było! Taki nie było!...
A widząc, że klamki nie puszczam:
— Ja tu na momencik, do godnej mamy, po dawnej znajomości! Na momencik, dobrodziuniu, bo i sama daleko do domu mam.
Przysuwała się poufała, natarczywa, prosto na mnie, we drzwi. Zastawiłam się ręką, żeby mnie nie tknęła.
— Za pozwoleniem! — mówię.
Wtem matka ze stancyi:
— A kto przyszedł, córko? Bo to może do mnie?
— Nie! — mówię — nie! Niech mama nie wstaje! Sama tu załatwię!
Ale już się podniosła, idzie.
— Bo to pewno do mnie! — mówi.
A tu ta ordynarna praczka jak nie rozpuści na całą sień głosu:
— Pani Brońska! Pani Brońska! Niech-no pani wyjdzie! Interes tu do pani jest! Ma tu pani gościa!...
Krzyczy, jakby się paliło! Zaraz oto ktoś drzwi w korytarzu otwiera, głowę wytyka i słucha.... Jak to nie potrzeba mówić, proszę pani, między taką hołotą! A baba też w te pędy:
— Niech będzie pochwalony! A cóż się to jejmość przed znajomemi zamyka?...
Tak matka do mnie:
— Puść, córko!
I ręką mnie za ramię. Zatrzęsłam się cała...
— Mamo! — mówię. — Jeśli mamie życie moje miłe, niech mama ode drzwi odejdzie i nie mówi nic!
A matka:
— Co ty, córko? W areszcie matkę trzymać chcesz? Z ludźmi się rozmówić nie dasz?
A tu już słyszę tumult się w korytarzu robi. Więc prawie od przytomności odchodząc, mówię:
— Mamo! Na imię Boskie mamę zaklinam, niech mama od drzwi odejdzie!
A matka z krzykiem:
— To ty odejdź! Ty odejdź, córko!
I szarpnęła mnie za ramię. A we mnie, proszę pani, w tej chwili cały ogień zgasł. Poczułam tylko jakąś wielką a zimną moc w sobie. Ot, jakby mi się serce w kawał lodu obróciło nagle.
— Nie, mamo! — mówię. — Nie odejdę od tego proga! Wstydowi przez ten próg przejść nie dam! I marny tam nie puszczę!
Siłą pchnęłam drzwi, klucz przekręciłam w zamku, ścisnęłam go w ręku, oparłam się plecami o futrynę i stoję. A w korytarzu zbiegowisko z całej kamienicy. Krzyczą, wymyślają, pięściami we drzwi tłuką. Hałas okropny.
— Matkę zamyka! Matkę katuje! Na policyę może lecieć? Skocz ino do rządcy, że tu się biją! Albo po stróża!
A matka w stancyi — wstyd mnie i mówić o tem — wykrzykuje, lamentuje, wyrzeka...
— A czegom ja doczekała!... A dolaż moja z taką córką! A toć mi lepiej po ulicach żebrać, niż z taką córką żyć! Już tego i nie poskładam teraz...
Jak skamieniała stoję. I matki płacz, i krzyk, i te tam nikczemne hałasy za mną, tak mi się to wszystko zdaje daleko, daleko, jakby gdzieś o milę... Jakby tak wiatr gdzie huczał... Ani słów nie słyszę dobrze. Aż się matka zmęczyła i ucichła; a i ta gawiedź tam się też rozchodzić zaczęła, widząc, że tu żadnego widowiska nie będzie. Więc jak stałam, tak się opuściłam na ziemię, głowę o mur sparłam, zamknęłam oczy i tak dotrwałam do dnia. Ale kiedym się obudziła, patrzę, a ja mam chustkę matczyną zwiniętą pod głową, a po sobie matczyn tołubek. To taki mi się łez potok z oczu rzucił, taki gorący, bujny, że zdawało się, duszę tam wypłaczę. I tak mi w tych łzach to zimno w sercu stajało. Już nic nie czułam tej gorzkości, tego strasznego przeciw matce buntu, tylko żałość taką niewstrzymaną, tylko takie kochanie, tylko jeden krzyk w duszy: Mamo! mamo! mamo!
Załkało jej coś w piersi teraz jeszcze, a w gwałtownie załamanych palcach trzasnęły stawy. Zdawało się przez chwilę, że płaczem buchnie, ale opanowała się i pomilczawszy nieco mówiła dalej:
— Cicho jeszcze było w domu, ludzie spali, więc poszłam po wodę w podwórze i przyniosłam drewek, nakrywszy się chustką na głowę, żeby mnie kto nie poznał; przyrządziłam śniadanie, a matka jakoś nieśmiało się podnosi, nie mówi nic, ale patrzy we mnie jakby przestraszona. Podeszłam do niej, ucałowałam jej obie ręce i mówię:
— Mamo, ja idę inszej stancyi szukać! Tu nie możemy zostać.
Klasnęła w dłonie.
— Inszej stancyi? Jezus Marya, córko! Ale my tu już zapłacili przecie za pół miesiąca?
— To co? — mówię. — Niech przepadnie. Dłużej tu nie możemy być. Trzeba nam się daleko ztąd wynieść. Na drugi koniec miasta gdzie... Na zupełnie inszy...
Słuchała skłopotana, wzdychając, ale nie przeczyła. Kiedym jednak już była w progu:
— Córko! — woła.
— Co mamo? — mówię.
A ona:
— Nic już, nic! Idź...
Wróciłam do niej.
— Ale niech mama powie — mówię — co? Może czego trzeba mamie? Ja wszystko przyniosę, wystaram się, kupię...
— Nie! nie trzeba mi nic! tylko...
— Tylko co, mamo? — mówię.
I staję przy niej, i głaszczę ją po tych włosach siwych.
A ona odwróci głowę i nie patrząc na mnie:
— Tylko... Czy nie zamkniesz drzwi na klucz, córko?..
Do nóg jej padłam, do tych nóg biednych, w starem podartem obuwiu, za kolana objęłam, całowałam jej ręce, jej stopy...
— Nie mamo! Nie zamknę! Nigdy już nie zamknę! Przebacz mi — mówię — mamo! Daruj! Zapomnij o tem! Jakby tego dnia nie było wcale, mamo! Dobrze?...
— Dobrze, córko!
Utuliłam ją, uściskałam, otarłam oczy i poszłam stancyę brać... Tam w domu po tym strasznym wstydzie, tak mi było, proszę pani, jak po ogniu, jak po złodzieju, jak po śmierci czyjej. Aż mnie wypychało z pod tego dachu...
Ale łatwo to powiedzieć: stancyę brać; tylko że ją wziąć nie łatwo.. Nie mieliśmy żadnych sprzętów, żadnych rzeczy — nic. Gdzie znów taka druga od wypadku się trafi, żeby w niej jakie takie porządki były, jaka taka wygoda, a tanio? I to chciałam koniecznie w porządnym domu, w eleganckim, gdzieby żadnej hołoty, żadnej tej ciemnoty ordynarnej nie było! O to mi najwięcej szło! I także — żeby daleko... Nabiegałam się o głodzie i nic nie znalazłam. Niby, niby tam jedno się szykowało, u woźnego z Towarzystwa na Zielonym placu. Gmach, nie potrzeba mówić, proszę pani, prześliczny, pokoiczek maluśki, ale składny, więc tak pół na pół już się godziłam. Wielką miałam na to ochotę. On człowiek stateczny, stary już, wdowiec, w całym domu nikogo, same biura, schody piękne, cicho, sza, jak w klasztorze. Tyle, że czekać trzeba, bo pokoik zajęty jeszcze. Ale cóż? Gdzieindziej, jeśli dom porządniejszy trochę, strasznie chcą drogo; jeśli znów taniej, to brud, hałas, ciemnota, pomyje, szafliki po sieniach, zbieranina sama, najordynarniejsza. Zupełnie nie dla nas, zupełnie!...
Tak wracam i matce powiadam.
A matka w myślach cała:
— To tam żadnych lokatorów niema?
— Żadnych, mamo — mówię. Żywej duszy. Biura same, kancelarye, sale.. Dom jak klasztor. Już tak po mojej myśli, jak nie może bardziej być!
A matka jeszcze się bardziej zadumała, aż nagle:
— Ha, to i lepiej, że czekać!
— Jakto lepiej, mamo?...
A matka głową wstrząsnęła.
— Co się tu zaczęło, córko, niech się tu i skończy! Po co znów rozwłóczyć gdzie?...
Przelękłam się jakoś....
— Ale co ma się skończyć? Co, mamo?
— Nic, córko, nic! Ty wiesz swoje, a ja swoje...
Nie chciała więcej mówić, i tak stanęło na tem. Ale choć się niby składało, ciągle mnie, proszę pani, taka jakaś niespokojność brała, tak mnie coś porywało tylko, że rady sobie nie wiedziałam. Już myślę, jutro odszyję, a jak się obrachuję, pieniądze dostanę, to choć ze dwa dni zupełnie z matką w domu posiedzę, będę jej usługiwała, kupię jej co lepszego, żeby ją tak przygarnąć znów, tak przyswoić do siebie, żeby ją uradować trochę...
A nic nie widziałam, proszę pani, że nademną ta ciemna gwiazda wschodzi... Idę ja nazajutrz do szycia, młodsza mi otwiera — a nie lubiłam tej dziewczyny, bo tylko oczyma wierciła po człowieku, jakby go na wylot obejrzeć chciała, nietylko już z wierzchu — tak otwiera mi i odrazu, jak ten wiatrak trzepie:
— Pani pojechała do siostry na tydzień, niema w domu nikogo.
I nie czekając, czy co powiem, czy nie, trzasnęła drzwiami i poszła. Tak mnie to proszę pani, ogłuszyło, żem nie mogła na razie nic pomiarkować... Tylko we mnie zakipiało na to zuchwalstwo sługi, proszę pani, co do porządnej osoby tak mówi, jak do równej sobie. Ale jakem w ulicę zeszła, to nie mogłam wytrzymać, wróciłam i dzwonię.
Wylatuje ta sama młodsza, otwiera.
— A czegóż jeszcze?
Takem podniosła głowę i mówię powoli, słowo po słowie, z góry:
— Powiedz pani, jak powróci, niech mnie listownie zawiadomi, kiedy będzie w domu. Adres mojej matki: Wielmożna Pani z Derewiczów Brońska, emerytka.
Dziewczyna otworzyła gębę i stoi, odwróciłam się i zeszłam powoli po schodach. Nawet nie wiem, zkąd mi się o tej emerytce wzięło! Tak, jakby mi co szepnęło, tak mnie już Bóg natchnął.
Dopiero to na ulicy uderzyło we mnie, że pieniędzy niema i roboty też nie! Na dobrą sprawę, trzeba mi było zaraz po znajomych paniach iść, tu owdzie się przepytać, niby tak przy okazyi tylko, możeby się robota jaka trafiła. Ale tak mi było słabo jakoś na sercu, tak nie miałam ochoty między ludzi iść, taka byłam czegoś zmęczona, od wczoraj jeszcze, i dawniej, że same nogi mnie do domu, proszę pani, niosły. Choć tam iść, przez tę bramę, przez te schody, też męka była! Jak się tylko pokazałam po tamtej awanturze w bramie, zaraz stróżka, baby z konewkami, z koszykami, z miotłami przystają, zaraz za mną patrzą, szepcą, głowami kiwają, a ja tu, proszę pani, jak przez rózgi idę... Tylko głowy podniosę, zęby ścisnę, oczy zmrużę i idę. Tobym, proszę pani, chciała muchą przelecieć, żeby mnie te kumoszki, te baby nie widziały. To się tam prawie ta ziemia podemną paliła...
Tak wchodzę do stancyi, a matka coś chowa za siebie. Ale widzę, że szyła, bo okulary na oczach ma i naparstek na palcu. No, nic. Zdziwiła się, że wracam, więc żeby jej nie martwić, nic już o tym całym tygodniu nie mówię, tylko o dwu dniach, że pani naczelnikowa na dwa dni wyjechała do siostry. Przez dwa dni, myślę, o robotę się przecież wystaram! Zafrasowało to matkę, ale nie tak bardzo; ze wszystkiem zdawała się inszemi myślami zajęta. Nawet mi się nie spytała jak co z rachunkiem, z zapłatą, tylko spojrzała na mnie tak jakoś niepewnie, i mówi:
— Ty nie wyjdziesz dziś, córko?
— Nie, mamo! — mówię. — Razem tu sobie gospodarować dziś będziemy! Obiad zgotuję, czepeczek mamie ładnie wypiorę, wyprasuję, świeżutko ugarniruję, główkę mamie wyczeszę — a bardzo ładne włosy miała, proszę pani! — warkoczyki, mówię, posplatam... Jak do dziecka, tak to wszystko mówię! Ale matka niebardzo słucha, głową trzęsie:
— E... nie! Ja myślałam, że kiedy masz czas, to możebyś gdzie do znajomych...
— Ale, mamo! — mówię. — Do jakich znajomych? Czy ja tu znajomości jakie mam?
A matka:
— A widzisz, córko! a widzisz! To też to bieda, że ty z ludźmi nie umiesz żyć, że znajomości z sąsiadami nie chcesz mieć! Wczoraj były chrzciny u sklepikarki... Jaki taki z kamienicy poszedł, była gęsina, było piwo, był placek, pojedli i jeszcze do domu wzięli, a my co?
Urwała. Ja też już nie mówiłam, żeby jej nie drażnić, bo tak chciałam się, proszę pani, przez ten dzień tą matką nacieszyć, tak się z nią nagadać, tak jej duszę całą otworzyć... Przecieżby widziała, że ja dobrze myślę... że ja dobrze chcę... że ją kocham tak...
A nie, nie szło! Co o czem zacznę, to albo matka mnie nie rozumie, albo ja matki. To jakby, proszę pani, między nami las wyrósł, jakby się rzeka rozlała, jakby góra, proszę pani, stanęła między nami, tak matce trudno było do mnie, a mnie do matki! Tak daleko jakoś, tak ciężko, tak cudzo... Zaczynam o tem; o tamtem, o trzeciem, nic! Słucha, jakby nie słuchała, jakby nie wiedziała, co mówię, albo się zaraz przeciwi.
A i mnie język się czegoś plącze; nie mówię, nie mogę mówić tak prosto od serca... Już te słowa dobieram, już je, jak na szalach ważę, tak się boję, żeby czem nie napomknąć jakichś przykrych myśli, nie dotknąć czegoś bolącego... Ale, widać, wszystko było bolące i przykre, bo gdzie się z tą mową puszczę, tam się albo sama urażę, albo też o matkę zatrwożę. Nie ma gorszej męki, proszę pani, jak kiedy tak się zrobi między temi blizkiemi, temi najbliższemi... Bo tu ciągle serce o serce trąca, a co potrąci, to krwawi... I że też to nigdy, proszę pani, z obcym się taka rzecz nie trafi, tylko z tym drogim, tylko z tym kochanym...
A com myślała, że mi te godziny z matką chwilami się staną, tom ledwo w tej męce doczekała zmierzchu. Zaraz też wzięłam chustkę, pod chustkę żakiet na rękę i do fanciarki. Umyślnie czekałam mroku, żeby kto w kamienicy nie widział, że w chustce bez żakieta idę.
A matka też jakby nie widziała tego. A może nie mówiła tylko...
Rzadko się teraz odzywała do mnie. Dnie przechodziły, a ona siedziała w kątku, przy piecu, jakby w zamysłach, unikając, żeby się z memi oczami nie spotkać. To się w tym kątku, proszę pani, jeszcze mniejsza zdawała, jeszcze drobniejsza... To tak w tym mroku tajała, jak mgiełka... Głowę wtuli w ramiona i tak siedzi, jak ten ptak, jak ten gołąb siwy... Widziałam, że matce ze wszystkiem źle u mnie, że sobie tu przykrzy, że ją gdzieindziej ciągnie. To nieraz patrząc na to, aż dusza jęknie we mnie, a matka też westchnie w tym kątku, i znów cicho...
Ale niech tylko zrobi się jaki hałas w podwórzu, albo w korytarzu, zaraz matka do drzwi, do okna, zaraz patrzeć, zaraz nadsłuchiwać, zupełnie jak ta hołota, proszę pani robi... zupełnie tak samo!
To się tak zaraz rozrusza, rozweseli, tak się rozjaśni w twarzy, jakby nie ta... A mnie, proszę pani, aż coś na to za włosy podnosi. Więc już i ostro fuknę nieraz:
— Co mama tak patrzy tam? Co mama tak słucha! Co tam mama dobrego zobaczy? Czy to tam z równego mamie stanu osoby? Czy to dla mamy widowisko, towarzystwo? Przecież to gawiedź ordynarna, ciemna! Niech mama odejdzie od okna, bardzo proszę, bo jeszcze kto zobaczy, że tu od nas im się przypatrują za pan brat!
To odeszła, westchnęła, i znów do tego kąta.
To jak byłam w domu. Ale jak mnie nie było, to tam się różnie musiało dziać...
Wracam nieraz znienacka, to matka biegnie z korytarza, to z dołu, to z góry. Ciągle jakieś interesy, szepty po kątach, że już i siły nie miałam przeciw tej wodzie... I żeby to woda! To bagno było, bagno, proszę pani, co mnie ogarniało, otaczało, topiło...
A takie złe czasy przyszły, że nic zarobić nie mogłam. Pani naczelnikowa już trzeci tydzień u chorej siostry na wsi bawiła — panie się porozjeżdżały — nic. Za żakietem poszła na fanty lepsza suknia moja, za suknią okrycie, coraz ciężej było, coraz szczuplej...
Nie chodziło mi o siebie, Bóg widzi, ale mi chodziło o matkę...
Żebyż jej choć to nasze ubogie gospodarstwo było miłe, żebyż się czem zabawiła w tej stancyi, zajęła! Nic. Założy ręce, siędzie, westchnie sobie, aż i pomizerniała z tej jakieś tęskności, czy z czego...
Więc kiedy raz tak siedzi, siadłam i ja przy niej na ziemi, oparłam głowę na jej kolanach i mówię:
— Ciężko, mamo!
A matka:
— Ciężko, córko! Tobie ze mną ciężko, a mnie z tobą!
I cicho. A taka duszność w powietrzu była, takie zmroki szły, taki smutek, jakby i tym ścianom było ciężko.
Mijają tak chwile, pacierz przeminął, może, a matka:
— Nie wyżyjem my tak, córko, nie wyżyjem razem!
I znów cicho. I znów pacierz może przeminął... Ale w tej cichości takie, proszę pani, głosy były, zupełnie jakby te ludzkie! Takie zawodzące, takie wyrzekające...
To kiedy matka przestała mówić, to one zaczynały wyrzekać; a ucichły, to znów matka. To jak kiedy, proszę pani, tę litanję przy umarłym mówią, co tu jeden głos powie, a tam daleko, daleko cały chór... Tak tylko echa tam gdzieś biją, a tu znów matka:
— Inszą ty, córko, drogą pójdziesz, a ja inszą. Już się tu robi rozstaj między nami...
I cicho. Więc jak kiedy, proszę pani, gwoździe w trumnę biją, uderzy młotek i ustanie, tak te matczyne słowa uderzały we mnie... Więc znów minęło chwil parę, a matka:
— Co ty, córko, przeciw temu żebrackiemu żywotowi masz? Co ty nim tak gardzisz, za taką hańbę go liczysz? Co ty się tak tym miłosiernym groszem, córko, brzydzisz? Toć i w żywotach świętych pańskich pisze, że ubogie wdowy zawsze przy kościele siadały, modliły się i jałmużnę brały...
A ja nic. Co jeszcze niedawno, proszę pani, każde to słowo byłoby mnie na nogi chwyciło, ogniem we mnie buchło, to teraz nic. Tak mi się dusza zmęczyła, stargała, zszarpała w tej ciągłej wojnie, że to jak szmat. Ani ja chęci żadnej, ani gniewu, ani żalu, ani oburzenia, ani zaprzeczenia — nic! Tylko jakby we mnie grób kopał... Coraz głębiej, co raz ciemniej, puściej...
Aż matka mi rękę na głowie kładzie i cicho, ale to tak cichuchno, jakby ten głos ze dna ziemi szedł, zaczyna śpiewać tę pieśń o Łazarzu i o bogaczu:

«Co się stało przed laty!
Człowiek jeden bogaty,
Miał złoto, perły, szaty...»

śpiewa, a ja na to nie ruszyłam się nawet. Zupełnie jak w letargu! Oczu nie mogłam oderwać od kąta, gdzie znów stała ta skulona, chuda postać w pajęczynach... Tylko, że teraz te pajęczyny trzęsły się na niej, odrywały, unosiły się w powietrzu, padały na mnie jak strzępy łachmanów. I choć się wpatrzyłam w nią, nie znikła. Chwilami zdawało mi się nawet, że to nie matka, ale ona śpiewa...
Mówiła teraz tak cicho, że jej słowa ginęły prawie w szepcie zeschłych, unoszonych wiatrem liści. Ten wiatr zdawał się i ją samą przejmować nawskroś, a jej wązkie plecy wstrząsały się wewnętrznym dreszczem. Głowę miała schyloną, oczy w ziemię wbite, ciemne, długie rzęsy nakrywały głębokim mrokiem jej szczupłe policzki. Oddychała powoli, z trudem, jakby jej piersi uciskał wielki ciężar. Po długiej dopiero chwili zaczęła mówić dalej:
— Przededniem jeszcze zbudził mnie szmer jakiś. Porwałam się z sofki, gdziem się późno już w noc w ubraniu rzuciła, patrzę stoi matka w tej żebraczej guni siwej, z tym kijkiem w ręku, w tem chuściątku na głowie, z tą torbą, zupełnie tak, jak ją wtedy z kruchty zabrałam. Stoi, na powietrze rękę podniosła, krzyż czyni... A mnie, proszę pani, tak się coś stało, że anim się ździwiła, ani przelękła, anim krzyknęła nawet, nic! Zęby mi tylko głośno szczękać zaczęły, więc oparłam się całą mocą o stół rękami i patrzę w matkę, a matka patrzy we mnie....
— Rozchodzim się, córko! — mówi.
A ja, jak to echo:
— Rozchodzim...
— I z dobrem sercem, córko? — mówi.
— Z dobrem...
— To zostańże z Panem Jezusem!
Obróciła się i do drzwi idzie, a ja jak skamieniała stoję, patrzę na nią, tylko mi coraz mocniej zęby szczękają. Otwarła drzwi, odwróciła się w progu, raz jeszcze zrobiła krzyż i szepcąc pacierz, drzwi za sobą cicho zamknęła. Dopiero kiedy usłyszałam stukanie tego kijka w sieniach, pękło coś we mnie, coś mi w piersiach warem buchnęło...
— Mamo!... — krzyknę — Mamo!...
Wyleciałam na schody, u nóg matce padłam i jak szalona krzyczę:
— Mamo! Mamo!...
Że się ta ziemia nie rozstąpiła podemną, to nie wiem.
A matka:
— Cicho, córko, cicho, bo ludzie usłyszą...
A właśnie zaczął ktoś z góry po schodach iść... Tak się porwałam, chwyciłam się za włosy i do stancyi.
Z południa już było, kiedym ocknęła, leżąc przy tym progu, przez który matka wyszła z żebrackim kijem. Usta miałam spalone, wyschnięte gardło, oczy w ogniu. Przez resztę dnia i przez noc tłukłam si po stancyi jak wilk, bez snu, bez jadła, bez kropli wody. Takem się mordowała z sobą! Ale rano byłam już spokojna. Ze wszystkiem, proszę pani, tę duszę utłumiłam w sobie...
Na trzeci dzień odziałam się chustką i poszłam ku Bernardynom. Stanęłam z boku w ulicy, spojrzę w kruchtę, siedzi matka! Te włosy siwe, gładziutko splecione, to chuściątko białe na nich, ta gunia wyłatana, wynaprawiana w owe to jeszcze czasy, kiedy matka szycie swoje chowała przedemną... Siedzi na dawnem miejscu, na ławce, wprost wielkiego krzyża, a że ludzie nie szli, więc się na kijku rękami sparła i słucha, co insze mówią. Ale to, proszę pani, z taką wesołą twarzą, taka rozjaśniona, taka jakaś żywa, jakby nie ta sama! Targnęły się we mnie wnętrzności, alem tylko zęby ścisnęła i stałam dławiąc się własnemi łzami. To jedno mnie pocieszyło trochę, żem tej kulawej nie widziała w kruchcie.
I tak mi zaczął dzień za dniem iść. Pani naczelnikowa wróciła, przeniosłam się do pierwszej lepszej izdebki na Lipową, bo tam na Zielonym placu dawno najęli, i wszystko jak dawniej. Tylko nim do roboty poszłam, leciałam do Bernardynów. Przyjdę, postoję, popatrzę ukradkiem, dusza jęknie we mnie — i idę precz... To jak inni, proszę pani, na uciechę chodzą, tak ja tam chodziłam serce w sobie rwać...
A co mówią proszę pani, o człowieku, że tego, albo tamtego nie strzyma — nieprawda! Wszystko strzyma, do wszystkiego moc ma! On nietylko, że nawyknie, ale tak się w swojej męce zakocha, tak zamiłuje, że chleb położy, a pójdzie do niej, żeby mu serce gryzła...
To mu wszystko się w świecie jakby w sen obróci, a dopieroż ta męka jego będzie mu za życie, za prawdę... Więc, proszę pani, jak ten pijak do wódki ciągnie, tak ja ciągłam do tego kościoła. Aby spojrzeć, aby zobaczyć, aby głos, aby szept usłyszeć...
To nieraz stoję tak, patrzę, tu mi łzy kipią, jak ten ukrop gorące takie, tu mnie aż za włosy coś ciągnie do matki, a tu znów jakby mnie co kleszczami trzymało, tak nie mogę... To nieraz aż, proszę pani, wszystkie siły na mnie uderzają, aż mi się w oczach ciemni... Zeprę się o ten mur kościelny i stoję, a każda żyłka we mnie drży, że tam matka o kilka cegieł tylko, z drugiej strony, a taka daleka!...
Przeszło tak może już ze dwa miesiące, kiedy mnie pani naczelnikowej siostra na wieś z sobą na tydzień zabrała.
Nie było wtedy inszej roboty żadnej, domu tego tracić nie chciałam, tydzień, myślę, nie wieczność, pojechałam.
Ale z tygodnia zrobiły się trzy, jak to, proszę pani, mówić nie trzeba, gdzie dużo dzieci w domu. Obszyło się jedno, to znów drugie szło. Byłoby tego i na miesiąc pewnie, ale nie mogłam dłużej tak wyżyć! Musiałam tam, do tej kruchty...
Wracam, lecę, a matki niema.
Wprost krzyża ławka pusta, parę bab w kątach drzemie, nikogo!
Jakby po mnie wiatr przeszedł, taki mnie chłód objął, takie zimno nagłe. Chodzę, czekam, ludzie się oglądają za mną, — nikogo. Więc kiedy już kościelny kluczami dzwonić zaczął, zebrałam się w sobie i podeszłam do żebraczki, co sama jedna, najdalej od innych siedziała. Dałam jej, proszę pani, parę groszy i tak niby od niechcenia pytam:
— A gdzież ta staruszka, co tu siadała wprost krzyża?
A baba:
— Ta kulawa?
— Nie! — mówię. Taka drobna, szczupła.
— Wiem, wiem! Ta szlachcianka!... A, to już jej więcej niż tydzień niema! Może już będzie dziesięć dni, jak jej niema.
— A gdzież jest?
— Do szpitala wzięli.
— Jezus Marya! Do którego szpitala?
Nie wiedziała. Raz zdawało jej się, że do Św. Rocha, to znów, że do Św. Ducha. Ale ja już byłam w ulicy, już biegłam do najbliższego szpitala. Biegłam, jakby mnie wiatr niósł. Ludzie mi z drogi schodzili, bom ich nie widziała i wpadałam na nich, cała się z niespokojności paląca i do siebie gadająca.
— Mamo, mamo! Nigdy już, nigdy nie puszczę cię od siebie! Bądź, czem chcesz, rób, co chcesz, zawsze z tobą zostanę, nic ci się przeciwić nie będę! Już we mnie żadnej dumy niema, żadnej pychy, mamo! Będę ci łatała tę żebracką gunię, będę cię odprowadzała do kruchty, sama będę jadła chleb, który ci ludzie dadzą... Wszystko, wszystko, co chcesz zrobię, jak pies służyć ci będę!... Mamo droga... jedyna... rodzona!...
Dopadłam szpitala, ale jej tam nie było. Rzuciłam się co tchu do drugiego. Wtem patrzę, a tu wprost mnie idzie, proszę pani, ta kulawa. Idzie powoli, sztykuta, patrzy na mnie, uśmiecha się i trzęsie głową. Zakipiało we mnie, zwolniłam kroku, podniosłam głowę i z góry tak na nią patrzę.
A ta staje, wprost drogę mi zagradza sobą.
— A dzień dobry, dobrodziuniu — mówi. Dzień dobry, po znajomości! A taki wtedy pomylenia nie było! Taki nie było!...
Stoi, trzęsie ręką w łachmanach i śmieje się z cicha tą żółtą, trędowatą twarzą, która mi się nagle wydała zupełnie podobną do tej, com ją w tych mrokach, w stancyi na Dobrej widziała... Stoi tak blizko, że otrzeć się o nią trzeba było.
Ale zaledwie dotknęły mnie te łachmany, zaraz jakby się we mnie co zawaliło... To kochanie, ta pokora dla matki, te wszystkie mowy do niej, to jakby w gruz poszło!
Tak się to wszystko rozprysło, tak się to wszystko rozbiło, że tego gruzu pełne piersi miałam...
Sama sobie obca, sztywna, zmrożona, weszłam do szpitalnego gmachu wolnym krokiem, z wysoko podniesioną głową. Rozstąpiła mi się ta gawiedź, co tam w sieniach stała, a ja wprost do woźnego, do kraty.
— Czy nie umieszczono tu przed dziesięciu dniami staruszki jednej, niejakiej Brońskiej? — pytam. I ani mi głos nie drgnął, ani oko mrugnęło.
— A toby trzeba w kancelaryi spytać... albo lepiej Siostry. Będzie prędzej! Idzie właśnie...
Podeszłam do przechodzącej zakonnicy.
— Brońska? A to się pani spóźniła! Już my ją biedaczkę, wczoraj pochowali. Nie miała nikogo z krewnych...
A widząc, że się chwieję i muru chwytam.
— Czy może się pani pyta o kogo innego? Bo ta staruszka, ta Brońska, co ja o niej mówię, co tu umarła u nas, to była taka babka z pod kościoła... od Bernardynów ją tu przywieźli... żebraczka...
Zakonnica mówiła głośno, dobitnie, wszystkie głowy obróciły się w moją stronę.
— A to nie! — mówię. Ja się pytam o panią Brońską, wdowę po urzędniku...
— To takiej nie było tutaj!
— Przepraszam...
Wyżej jeszcze podniosłam głowę i wyszłam.
Podniosła głowę i teraz wysoko, zamilkła, a jej bezdennie smutne oczy patrzyły z jakąś rozpaczliwą dumą w długą, pustą aleję, po której wiatr huczał...





STACHO SZAFARCZYK.

Kiedy się ludzie z cmentarza ruszyli, on już był daleko. Przygarbił się, szyję wyciągnął przed siebie, ramiona stulił, ręce w rękawy zasadził i w wielkiej mgle zimowej puścił się do domu sam. Zimnisko było przejmujące, nieznośne. Szeroki wiatr śródpolny zrywał się chwilami z ostrym świstem i drobnym deszczem w oczy siekł; to znów ucichało w powietrzu nagle, a wtedy mgła skłębiona słała się nad ziemią ciężka, wilgotna. Wskroś niej majaczyły nad drogą stare, wyniosłe topole, wynurzając się jedna po drugiej; czasem wrona obmokła porwała się z wrzaskiem, przelatując na zorane pole, czasem załopotały po gałęziach ciężkie skrzydliska — i cisza.
W ciszy tej szedł Stacho środkiem gościńca z zaciętością jakąś i uporem, nie wybierając drogi, nie podnosząc oczu od rozmiękłej grudy, w której po koleinach świeciła woda, a wierzchami śnieg się niedawny bielił. Dobrze się już chłopak od cmentarza oddalił, kiedy zdało mu się, że w jednej z tych kolein, wązkiej, zataczającej się po stronach, rozpoznaje ślad bosych kół wozika, którym tatusiową trumnę na mogiłki wywieźli, i śladu tego machinalnie pilnować się zaczął.
Zrazu bił za nim dzwon ze srogością jakąś i gniewem; potem jęknął żałośnie raz, drugi, trzeci, potem znów bardzo srogo — i cisza.
Szerokie dworskie pole czerniło się z pod śniegów, jak okiem zajrzeć, z obu stron gościńca, obtajałe po górkach, a po bruzdach białe. Wiatr hulał tam samopas gwiżdżąc przenikliwie, i rozmiatając kupki perzu nad wygon zgrabione; a gdy ucichał, wtedy pole, droga, i chłopiec, wszystko ginęło we mgle.
Wtem dał się słyszeć słaby turkot wozu.
— Oho! — rzekł półgłosem chłopak i na przydróżek uskoczył.
Nie obejrzał się wszakże, głowy nie podniósł, tylko, mocniej się zgarbiwszy, przyśpieszył kroku. Zrobiło mu się nagle bardzo zimno, więc zacisnął ręce w rękawach i wyżej podniósł chude, ostro sterczące z pod starej sukmanki ramiona. Wóz turkotał za nim głucho, nierówno, tym turkotem chłopskich wózków, których woźnica, bokiem na półdrabki siadłszy, z jadącymi gawędzi i luźno koniom szle puszcza, aż skończywszy swoje, szarpnie postronki, gwizdnie i krótkim pakulakiem nad szkapą wywinie.
Chłopak turkotu tego słuchał podraźniony, niepewny siebie, coraz bardziej wyciągając i nogi, i szyję, jakby się od niego jaknajśpieszniej chciał oddalić.
Na cmentarz jeszcze, bieżał jak zawsze, matczynego się fartucha trzymając, bieżał i popłakiwał, bo mu okrutnie markotno było na sercu. Aż kiedy pod krzyżem na rozstaju wóz się zatrzymał, a kumoszki do matki przepijać zaczęły, jako że to nigdy żałości bez pociechy niema być, a gospodarstwo, choć na piąci morgach, bez gospodarza nie obstoi długo, jako i ten nieboszczyczek, — świeć Panie jego duszy! — radość z tego będzie miał, chłopaka nagle jakby szydłem przekłół, płakać przestał, i matczynego fartucha się puściwszy, u wozu resztę drogi szedł, na cmentarzu z podełba na ludzi patrzył, a kiedy go kuma po głowie pogłaskać chciała, że to na sierotę każdego litość wzbiera, szarpnął sobą w bok i pochmurzył się więcej jeszcze. Nawet tego pacierza nie zmówił, choć go ze trzy razy coś zaczynał z jednego i z drugiego końca; kiedy zaś dziad łopatą świeży piasek na tatusiowej mogile przyklepywać zaczął, a matka, dobywszy chuściątka, groszaki z niego wysypywała dla kościelnych ludzi, zabrał się, niewiele myśląc, i ruszył z cmentarza sam.
Miarkował on dobrze, o czem baby matce u krzyża gadały. W chałupie jeszcze, nim cieśla trumnę zabił, ba, nim tatuś jeszcze na piękne oczy zamknął, już o tem rada między kumoszkami była. A to dzieciak jeden tylko, a to jeszcze koszulę w zębach nosi, a to pięć morgów gruntu jest, a to kobyła, a to dwie krowy, a to i przyodziewek i porządki różne. Gdzie to temu marnieć bez gospodarza! Kobieta młoda, samo zdrowie, to bez chłopa długo nie obstoi...
Słuchał tego Stacho, patrząc to na zachodzące bielmem oczy tatusia, to na młodego urlopnika Chrząsta, który, choć kulawy, często w tych ostatnich terminach do chałupy naglądał, to drew urąbać, to sieczki urznąć, to ćwiartkę żyta umłócić.
Chłopak lat czternaście na świecie żył i na niejedno już się we wsi napatrzył. Widział, jak Mrągowiaki co dzień się zażerały z ojczymem, jak Walczak kobietę swoję bijał, za każdym kijem wymawiając, że ją wdową pojął, że na cudze dzieci robić musi; widział jak się Kudela po sądach włóczył, żeby pasierbów z gruntu wyprawować; widział w jakiej poniewierce Jasiek po nieboszczyku Czapli u własnej matki był, od kiedy się za parobka wydała, a nowe dzieci w chałupie nastały. Jakby go tedy nożem przebodło owo gadanie kumoszek.
A kiedy Szymon Szafarz, wzmógłszy się na chwilę, głowę na śmiertelnej pościeli zdźwignął, na żonę pojrzał, i dyszącym ciężko głosem rzekł:
— A gospodarstwo chłopakowi trzymaj, boć to jego poojcowe!... — poczem na syna oczy obróciwszy — a ty sieroto — przydał — z gruntu się wyłuskać nie daj!...
Chłopak zaniósł się ogromnym na całą izbę krzykiem:
— Nie umierajta, tatuńciu, nie umierajta!.. Dlaboga, rety, nie umierajta!... Dlaboga rety!...
W krzyku tym słychać było i strach okrutny, i żałość, i niepewność srogą. A kiedy stał tak z twarzą posiniałą od krzyku, z wytrzeszczonemi na konającego oczyma, trzęsąc się cały i zaciskając drobne pięście, zdawać się mogło, że tuż mu na grzbiet spadnie kij ojczyma, i że jedyną od niego uchronę traci w tej szerokiej, ciemnej, spracowanej ręce, która nagle koszulę na piersi szarpnąwszy, z głuchym łoskotem na łóżko upadła.
Ten strach, ta żałość i teraz jeszcze wstrząsały jego wątłem ciałem, kiedy tak skulony, przydróżkiem idąc, coraz więcej wsiąkał w wielką mgłę zimową, bezbrzeżną, bezpromienną, głuchą.
Wóz tymczasem zbliżył się już znacznie. Jego nierówny turkot coraz wyraźniejszym się stawał, a kiedy wiatr ku ziemi przypadł, do turkotu mieszały się głosy jadących. Obejrzał się chłopak ukradkiem i wskróś mgły, dojrzał konia, wóz i trzęsące się na nim głowy kumoszek.
Ale i jego musiano z wozu zaoczyć coś nie coś, bo niedługo usłyszał głos matki:
— Stasiek! Stasinek! A kajż ty lecisz, sieroto?... A czekajże, to cię podwieziewa!... Stasiek!
Chłopak zmiękł i już się zatrzymać miał, kiedy nagle doleciało go wołanie powożącego Chrząsta.
— Wio, maluśki!... Wiśta, wio!
Natychmiast na pobladłą z zimna i płaczu twarz chłopca wybił posępny ogień wielkiej zawziętości; wyżej tedy podniósł ramiona, sukmankę rękoma koło siebie obcisnął i przyśpieszył kroku.
Chwilę jeszcze biegł za nim głos matki, ale chłopak się zaciął, i tylko patrzył, gdzie uskoczyć, jeśli go wóz dogoni.
O sto kroków może sterczał duży, oborany kamień, dokoła którego zdawna puściły się wielką gęstwią tarnie i jarzyny. Bezlistne to było teraz, ale tak splątane, że i chłop od biedy skryćby się tu mógł, nie dopieroż dzieciak.
Tego kamienia dopadłszy, przysiadł za nim Stacho, głowę między tarnie wsadził i na drogę patrzył.
Wóz toczył się zwolna, bo górka tu była i koń folgował sobie.
Stacho słyszał zmudne skrzypienie kół i rozmowy, gwarzenie kumoszek i niespokojny głos matki:
— Kożuchembym go przynakryła.. Sukmaniątko do cna na nim liche... Kajż on mi się w oczach podział?... Stasiek! Stasinek!...
Serce mu biło, jak młotem, kiedy wóz mimo przejeżdżał, tak się bał, żeby go matka nie zobaczyła i nie pojęła z sobą. Zaledwie jednak turkot oddalił się nieco, opanowało chłopaka uczucie bezbrzeżnego opuszczenia, sieroctwa i żalu. Wylazł z za kamienia, o topolę się ramieniem wsparł, sukmanka mu się na piersiach zatrzęsła, wytarł oczy raz, wytarł drugi raz, i szeroko je otworzywszy, patrzył na ciemny, ruchomy punkt, coraz malejący w mgle grubej, gęstej. Byłby tak może dłużej stał, bo nagle mu się zdało, że niema dokąd iść, ani po co, ale że go zimnisko srodze podbierać zaczęło, więc znów się skulił, a zszedłszy z przydróżka na gościniec, przed siebie ruszył. Nie szedł wszakże tak prędko, jak dotąd, i idąc, rozmyślał.
— Co też to najlepszego tatuś zrobili, że tak z dobrawoli wzięli i pomarli!... Była im to bieda, albo co? Nie mieli to konia, woza, chałupy? Nie robili to na swojem?... Tera krowa na ocieleniu, tera kopczyk kartofli, tera taki łepski wieprzak, tera czapka, tera kożuch nowy... Tera kłoda kapusty, tera żyta więcej niż na sześć posadów do młócki będzie, tera koszul cości aże cztery, tera buty, tera grunt... Gospodarstwo je, przyodziewek je, wszystko... Jużci i prawda, że się to tak samo nie obstoi! Żeby je choroba, te kumy z ich doradami!! Jużci nie co, tylko matkę zbuntują...
Spuścił głowę i pałającemi oczyma wodził po świeżych śladach powożonego przez Chrząsta wozu.
Wysoko nad nim przelatywała wrona, kracząc przykro. Chłopak wstrząsnął się nagle.
— Bić się nie dam! żeby tam nie wiedzieć jak, nie dam! Pójdź ino sam który, spróbuj!
Wydobył z rękawa pięść drobną, siną i pogroził nią niewidzialnemu przeciwnikowi w mgle gęstej, grubej. Posępny ogień objął twarz jego śniadą, chuderlawą, dziecięcą jeszcze, nadając jej wyraz stanowczości i oporu.
Wysada topolowa urywała się tutaj, i nagle ogarnęła Stacha szeroka pustka i szeroka cisza, w której nie było ani łopotu i wrzasku wron, ani borykania się gałęzi z harcującą po polach wichurą, w której on sam i myśli jego przepadać się zdawały. Teraz już nie odróżniał nic, ani przed sobą, ani za sobą; teraz się otworzyło przed nim jakby wielkie, mgłą nabrane morze.
Były to podleśne pastwiska, dyszące ciepłem oparzelisk swoich, których dech lżejszy, siny, kłębił się i przewalał z mgłą chłodną, górną, wypełniając całą przestrzeń od ziemi do nieba. Chłopiec zmrużył oczy i zagłębiał się w morze to zwolna, coraz mniej szarością sukmanki swej widny, coraz drobniejszy, coraz przezroczystszy, aż stopiony w jedno z sinym oparem — zniknął.
Wynurzył się dopiero za dworską olszyną, a tuż go objął gwar stojącej pod lasem karczmy, przy której, że wyrąb niedaleki był, zawsze się dość ludzi kręciło.
I teraz stało przed nią kilka chłopskich wozów i mieszczańska bryka. Dwóch żydków i jakiś surdutowy gadali przy niej: chłopy siedziały w izbie, z której buchała wrzawa.
Pookrywane to staremi sukmanami, to kawałem derki, podjezdki zanurzały głowy w workach i opałkach z sieczką; para gniadych uwiązanych łbami u bryki wałachów, wyciągała z siedzenia rozrzucone siano.
Stacho dojrzał natychmiast, że między wózikami jest i tatusiów także. Przystanął, oczy mu błysnęły, poczem obszedł bokiem, i z za węgła przyglądać się zaczął.
Właśnie w otwartych na ściężaj drzwiach karczmy stanął Chrząst, ocierając rękawem gębę po świeżo wypitym kieliszku. Chłopiec się cofnął, ale oczu nie zdejmował z «kulasa». Chrząst pociągnął nosem na prawo, na lewo, poczem zaćmiwszy papierosa, posztykutał z wiaderkiem do stojącej na uboczu studni.
Wtedy Stacho do sieni się chyłkiem wsunąwszy, do izby przez drzwi uchylone zajrzał.
Matka siedziała na ławie pod ścianą; z obu jej stron przepijały kumy.
Chłopak przełknął ślinę i przestąpił z nogi na nogę.
Kumy trącały się właśnie.
— Daj Boże!
— Daj Panie Boże!
— Za wasze zdrowie!
— Pijcie z Bogiem.
— A pijcież, kumo!
— Gdzie mi tam do picia...
— Adyć się choć kieliszka chwyćcie!
— Co tam będziecie się, kumo, frasowali, głowę sobie żałością psuli! A bo to wy jedni na świecie?
— A ino?
— Po ludziach się obejrzyjcie, chłopa sobie umówcie i tyla!
— Co mi ta po chłopie!... Ja tam chłopa nie łakoma...
— Albo i parobka od prędkości...
— Za parobka toby i Walek szedł.
— Który zaś Walek?
— A toć Kobylak.
— Albo Szymek Bączyk.
— Szymek?... Zaś by tam Szymka kowal puścił!
— Abo Głogowiak.
Brzęknęło szkło. Kumy rozmawiały i piły.
— Głogowiak tam nie do tego, za Jagną patrzy.
Uwaga ta wywołała chwilę ciszy. Baby milczkiem pociągały z kieliszków.
— Co tu daleko szukać — odezwała się jedna. — Albo to choćby i Chrząst za parobka nie stanie?
— O... Taka niemrawa! Poradzi to robocie?
— Co niema poradzić? Nie był to u młynarza cości przez dwa roki? Nie robił to w roli?
— Przecie! Choć ze dworu, to przysyłali, żeby szedł, jak Maćka do wojska pojęli.
— Przysyłali?
— Jak Boga kocham!
— Chrząst tam do dworu nie pójdzie. On tam od małego po wiejskich gospodarzach schowany, to on tam do dworu nie ciągnie.
— Kumo! Dalej go... Jakże se myślicie?
Ale matka nie odpowiadała. Głowę w ciemnej chuście na ręce sparła i słuchała tych dorad, kołysząc sobą w milczeniu. Nie mogła ich widać rozebrać jakoś, bo nagle w ręce klasnąwszy, wyrzekać zaczęła:
— O ja nieszczęśliwa sierota! O mój Jezu! Mój Jezu! Mój Jezu! A cóż ja teraz ze sobą pocznę! A gdzież ja się obrócę!...
Słuchał Stacho, słuchał, już mu usta latać zaczęły, już i on płaczem wybuchnąć miał, kiedy wtem sztykutanie Chrząsta posłyszał, więc na wylot sienią się rzuciwszy, karczmę dokoła obiegł, i nie patrząc drogi, na przełaj się wzburzony wyrębem puścił.
Już ani sukmanki nie obciskał, ani rąk w rękawy nie wsadzał, ani ramion nie stulał, żeby sobie ciepła przyczynić. Ogień jakiś podpalał go z wnętrza, a oczy, które kolejno pięściami wycierał, nie wiedział sam, czy mu we łzach, czy w zarzewiu stoją. I złość i żałość uderzały w niego, jak te czarne kruki, oślepiając go prawie, że się mało dziesięć razy o pieńki sterczące na wyrębie potknął; i złość i żałość pędziła go przed siebie, że mu tylko poły furkały. Sam nie wiedział, jak cały wyrąb przeleciawszy, na Kuźnieckie zaszedł. Dopiero kiedy mu wiatr w uszach przestał gwizdać, a pomrok na oczy padł, opamiętał się chłopak i stanął.
Ani jego droga, ani pomyślenie nie było tu chodzić; ale się zaraz spokoić w sobie zaczął z onej gorącości, co go dotąd gnała.
Wielka, głęboka cisza obeszła go, jak gołębim puchem. Bór był. Gonne sośnie stały gęsto, niewiele co dnia puszczając między siebie. Czubami tylko chodził wiatr po nich górny, małym szumem w gałęzie bijąc, na których jeszcze reszta okiści od cichej strony była. Tu, owdzie, płachetkę niedeptanego śniegu zajęczy trop dziurawił; tu, ówdzie, żółciło się igliwie, tu, ówdzie, wyszczerkał kierzek wrzosu, w badylki suche dzwoniąc, tu, ówdzie mech świecił zieloną, mokrą szybą...
Chłopak stał i oczyma po ziemi wodził, ni bliżej, ni dalej, tylko kręgiem koło siebie, jakby je tu o coś uczepić chciał, aż mu się nogi w kolanach złamały, i nagle twarzą na ziemię padłszy, wielkim głosem krzyknął:
— Tatusiu! Tatusiu! O dla Boga, rety, tatusiu!...
Trząsł się i wił, jak ten robak ziemny, od czasu do czasu podnosząc się w pół ciała. Wtedy krzyk swój za ściśniętemi zębami trzymając, wysoko podejmował głowę i rozstawione ręce, a trzęsąc niemi w powietrzu, wbijał szeroko otwarte, pełne ciężkich i zimnych łez oczy w skrawek szarzejącego wskroś sosen nieba, póki mu się te łzy nie stoczyły, ziębiąc twarz pobladłą, poczem zaraz gwałtowna żałość znów nim uderzała o ziemię, i nowa też fala biła mu do oczu, rzęsista, bujna.
A bór stał dokoła cichy i mroczny. Mały szum trącającego o gałęzie wiatru ledwo że dolatywał do połowy sośnic gęstych, nieporuszonych, jakby zadumanych o wielkich i smutnych rzeczach. Cichość taka borowa nie bierze w siebie głosów, aby grać niemi, jako cichość polna, ale je przydusza i tłumi. Pisk ptaka i płacz dziecka przepada i ginie w głuchej gęstwie, a to, co się nad nią wynieść ma, mocne być musi. Huk walącego się pod siekierą drzewa, strzał, łopot jastrzębich skrzydeł rośnie i ogromnieje w borowej ciszy; ale łkaniem drobnej piersi bór nie zadrga w sobie. Jego zbita, stwardniała, korzeniami przerosła i zamknięta ziemia nie wstrząsa się odgłosem gniazd zrzuconych i upadkiem piskląt. Ziemia borowa nie ma tego współczucia dla małości i nędzy, co ziemia polna, chleb rodząca i krajana pługiem. Po polu chodzi smętek, a po boru klęska.
Płacz chłopca ucichał zwolna. Rudy mech, o który uderzało jego drobne serce, wypił łzy jego bez śladu. Chłopak się podniósł, oczy połą sukmanki wytarł, westchnął głęboko raz i drugi, poczem na brzeg boru wyszedłszy, skierował się ku chacie.
Po onym bujnym płaczu wstąpiło mu w serce jakieś pocieszenie. Byłby nawet całkiem zmocniał na duchu, gdyby nie to, że był głodny i czczość burczała po nim.
Żeby ją zatłumić, poglądał roztargniony po stronach, kiedy nagle stanął, otworzył usta, oczy mu ogniem modrym rozbłysły, a na twarz uderzyło wzruszenie.
Chwilę tak stał, jak olśniony, oczyma po polu wodząc, aż sporym krokiem ruszywszy, zagadał sam do siebie:
— Co nie mam poradzić? Cóż to? Gęsi będę pasał?...
Szedł teraz spiesznie, głową kręcił, medytował tak i tak; to znów nagle stawał, szyję na bok wyciągał i zapatrywał się, choć w polu nic widać nie było. Raz nawet wyjął z rękawów ręce i do oczu je podniósłszy, obracał na obie strony, jakby je pierwszy raz widział. Chude były i cienkie, ale wydawały mu się mocne. Ścisnął pięść i jak cepem nią w powietrzu machał. Szło dobrze. Ten ruch dał mu poczucie własnej siły i obudził w nim potrzebę wywarcia jej bezpośredniego. Obejrzał się, schwycił, podniósł spory kamyk, a zamierzywszy się powyżej sosny, która od leśnej ściany wybiegła była nieco, śmignął nim z takim rozmachem, że aż się sam koło siebie okręcił. Warknęło w powietrzu, jakby kto strunę ruszył, a kamyk ze świstem nad sosnę się poniósł.
Stacho nasłuchiwał przez chwilę z iskrzącym wzrokiem, a kiedy kamyk daleko poza sosną spadł:
— Jaśniste! — szepnął z uczuciem dumy, roześmiał się i za drugim oglądać zaczął.
Nim go jednak upatrzył, nowe myśli tak nim zawładnęły, że zapomniawszy o zabawie, znów głowę zwiesił i śpiesznie puścił się drogą.
— Tera tyli szmat pola... pięć morgów stoi... A co? Nieobsiane to? Już tam przecie roboty koło tego wiele nie będzie... Aby tyle co kartofle. Wielki kram! Nie redlił to z tatusiem na jesień życiska? Nie poradzi to karczować? Nie wie to, jak szkapę zaprządz, abo co? A zaś na bezrok, na jesień, na tę twardą robotę, na orkę, to i jemu się już na piętnasty obróci... Zmocnieje, że to ha!... Nie chcieli go na Ś-ty Michał do dworu za średniaka? Ale! Za średniaka tam! Dobrze by on za parobka stanąć musiał. Już ta oni wiedzą, jak ganiać! Gdzie poradzi parobek, tam poradzi i średniak, aby tyle co płaca mniejsza i do miski dalej... Co parobek lepszego? Drugi, to i ze wszystkiem słaby... Tera takie kulasisko! Taka łomaga!... — Oburzył się na wspomnienie Chrząsta i nowym ogniem podpalony, coraz szybciej szedł. Hurmem zbudzone myśli rozpierały go niemal. W głowie miał jak gdyby kłąb przędzy, której nici snuły mu się to gładkie, to splątane, to szare, to jasne, to równe, to z takiemi szypułami, że mu przez mózg ledwie mogły przejść. Rwały się i wiązały i znów się rwały i znowu wiązały, a chłopak, jak odurzony, szedł, plącząc się coraz więcej w tej dziwnej przędzy, właśnie jak ptak, kiedy nad wnikiem w skrzydła trzepie, a dobyć się z niego nie może.
To jedno było mu jasne, że jak tam będzie, to będzie, a on w gospodarstwie wszystko zrobi sam. Piętnaście roków duchem skończy, mocny jest, robota mu nie cudo, a co cięższa, to już na jesień zeszła. Teraz, jak ciepła uderzą, to głównie kartofle... Jakby kartoflom nie poradził, to chrzestnemu się pokłoni, żeby z pół dnia pomógł, a parobka do chałupy nie puści. Ścisnął pięście, aż w nich mu trzasło.
I z gruntu też wyłuskać się nie da, jako że i tatuś przykazowali przede śmiercią...
Zmordowany, podniósł oczy i wskróś rzedniejącej mgły ujrzał blady, miesięcznemu kołu podobny krążek, po którym prędko zmącone chmury szły, to puszczając go mimo, to zupełnie zakrywając sobą.
Słońce to było zimowe, głęboko w niebie schowane, które kłamliwą białością przeglądało na świat. Wpatrzył się w nie Stach, utykając na korzeniach, które tu z pod leśnej ściany gęsto wybiegały na drogę, i zaraz mu na duszy zelżało.
Puściły go się one myśli bystre, jakoby je wiatr rozniósł, i tylko mu po nich cień został na czole, i namarszczenie jakieś, wpół surowe, wpół żałosne, oblewające jego twarz chłopięcą dziwnym wyrazem statku i powagi.
A że już był wsi blisko, ręce w kieszenie sukmanki zasadził, grzbiet sprostował, głowę podniósł i szerokim krokiem, nie patrząc po stronach, środkiem drogi ku chałupie dążył.
Wracając z pogrzebu, matka usłyszała skrzypienie łady w szopie. Zajrzała przez uchylone wrota i plasnęła w ręce.
W sieczkarni stał w katance tylko i bez czapki Stacho, a zaniósłszy się obu ramionami do wysoko umieszczonej korby, kręcił nią nierównym, raz silnym, raz słabym ruchem, wspinając się, gdy korba w górę szła, zawisając na niej całym ciężarem drobnego ciała, gdy szła ku dołowi. U wylotu leżała spora kupa niezbyt równo narzniętej sieczki; chłopakowi pot kipiał z czoła.
— Stasiek! — krzyknęła wdowa, załamując ręce. — A cóż ty, sieroto, najlepszego robisz?..
Chłopak drgnął, bo wejścia matki nie słyszał, ale tem pilniej korbę obracać zaczął.
— A nie widzicie to — przemówił przerywanym ze zmęczenia głosem, — co sieczkę rznę?
— A i na cóż się ty, sieroto, takiej roboty chwytasz?
Stacho znów kilka mozolnych obrotów zrobiwszy, rzekł:
— A czy nie wiecie to, że sieczki dla krowy, jako i dla konia, trza...
— I poradzisz to?
— A ino!
Otarł rękawem katanki pot i rznął dalej.
Kobieta nie odchodziła. Z załamanemi rękoma stała w pośrodku szopy, patrząc to na syna, to na rosnącą za każdym obrotem korby kupę sieczki. Nie wiedziała, czy ma na chłopaka fuknąć i od tej roboty go odwołać, czyli spokój dać.
Żałość, wzbudzona ubolewaniem kumoszek i poczęstunkiem w karczmie na Wyrębie, wielką falą wzbierała w jej sercu. Zaraz też fartuch do oczu podniósłszy, wyrzekać zaczęła:
— O mój Jezu! mój Jezu! mój Jezu! A cóż ja teraz pocznę sierota, cięższa od kamienia! A jakże ja sę poradzę! A któż mi sierocie pomoże! A któż mi robić będzie! Tera parobka funduj, tera płać, tera sobie od gęby odejmuj, a jemu podtykaj! Tera na cudze ręce dobytek puść, tera tyli ziemi szmat!... O Jezu! Jezu! Jezu!... — Chłopak zrazu korby zwolnił i pociągał nosem. Ale kiedy mowa do parobka przyszła, zapaliła mu się twarz i z podwójnym rozmachem koło obracać zaczął.
— Nie będzie tu nijaki parobek panował! — odezwał się posępnie, gdy matka ucichła.
— Roboty tera w polu niema, a sieczką się nie przerwę, — dorzucił dyszącym głosem.
Kobieta odjęła fartuch od jednego oka i popatrzyła na chłopca.
Wyciągał się i kulił za ruchem wysoko idącego koła, które go porywało niemal. Rękawy katanki osunęły mu się głęboko, ukazując ręce chude i cienkie.
Nie na ręce te przecież patrzyła wdowa; zdumiała ją śmiałość chłopaka, który wczoraj jeszcze fartucha jej się trzymał, a dziś takich rogów dostał.
— Co ty?.. — zaczęła i urwała zaraz. Właściwie nie była pewną, czy się to na dobre, czy na złe obróci; nie wiedziała, czy parobka zaraz brać, czy robót w polu czekać. Nie takież to bogactwo, choć i na pięciu morgach, żeby zimą parobka rządzić; podatek duży, na kartoflach, co zbędą, wieprzka uchowaćby warto. Zaraz też sobie miarkować zaczęła, że jużci prawda, jużci chłopczysko sieczki narznąć narznie, bydlątka obrządzi; jużciby się z kwartał przechynął, choćby i mniej, nimby chłopa do pola trza, juściby i do miski jedną gębą mniej było.
Do kulasa też, który się i sam, i przez kumy stręczył, wielce ją nie ciągnęło; o innym pomyślenia też jeszcze nie miała, na kopanie chyba...
Że jednak nie mogła tak sobie do razu wszystkiego rozebrać, westchnęła tedy ciężko, i kiwając miłosiernie głową, na nowo oczy wycierać zaczęła.
— A i cóż ty, chudziaszku, za radę tylej robocie dasz? — przemówiła zawodzącym głosem. A toć mi się na nic zmożesz!...
— Już wy się nie frasujcie! — odrzucił niecierpliwie chłopiec.
— Tera dwoje bydła, tera sieczki raz na raz trza...
— Już wy się nie frasujcie!...
— A to i gnoju by się urzucić zdało...
— Już wy...
Urwał chłopak, bo mu tchu nie stało, a że i matka zamilkła, przez chwilę słychać było tylko zgrzyt noży po słomie i szybki, sapiący oddech Stacha.
Powzdychała wdowa, powzdychała i do izby się zawróciła iść, bo ją po owych pocieszeniach na Wyrębie srogi sen zbierał. Koło tymczasem, jak szalone, latało pod ręką chłopca, który po chwili dopiero spostrzegł, że w ladzie słomy nie ma, i że sieczkarnia po próżnicy hurkocze. Puścił się tedy korby, pot z twarzy otarł i szuflą zwolna sieczkę odgarniać zaczął. Trzęsły mu się przy tej robocie wysilone u korby ręce, przecież raz po raz jasnym wzrokiem błyskał; zaczynał czuć się gospodarzem na ojczystych śmieciach.
Naraz wydało mu się, że słyszy utykający chód Chrząsta. Żar buchnął mu do twarzy, serce uderzyło jak młotem.
Istotnie; młody urlopnik sztykutał drogą, gwiżdżąc wesoło po onym pogrzebie, aż stanąwszy w uchylonych wrotach szopy, gwizdanie urwał i głową z dziwu pokręcił.
— A i któż to tyla sieczki umachał? — spytał zajętego szuflowaniem chłopca.
Stacho nie odwracał głowy.
— Chrzestny może? — pytał Chrząst dalej.
— Ale! chrzestny tam! — odmruknął Stach niechętnie.
— Ino kto? — nalegał urlopnik, któremu widać nieobojętnem to było, od kogo wdowa usługi przyjmuje.
— Ja sam!.. — bąknął chłopak.
Twarz Chrząsta rozjaśniła się szerokim śmiechem.
— Toś ty mocny! — rzekł drwiąco.
Stacho nic nie odpowiedział.
— Na dziś z jutrem! — dorzucił szyderczo kaleka.
— Jak Bóg da! — odparł Stach posępnie.
Sztykut postał, głową pokiwał i poszedł.
Chłopak rzucił się do bocznej ściany i twarz w szparę między deski wtulił. Nogi dygotały pod nim jak w febrze.
— Nie będziesz tu panował, ty łomago, nie! — szeptał dysząc głośno, i gorejącemi oczyma za nim wodził, póki kulas za Bugajową chałupę nie skręcił.
Nazajutrz, ledwie wdowa zaświeciła kaganek i na komin nałożyła drewek, zerwał się Stacho z ławy, na której pod ojcowskim kożuchem legał i w wielkim pośpiechem odziewać się zaczął. Owijał nogi słomą, bucięta naciągał, a precz oczy pięściami tarł, bo mu się jeszcze srodze spać chciało. Zazwyczaj do śniadania dopiero budziła go matka, a i to jeszcze ściągać go było trzeba. Obróciła się tedy ku niemu z dziwem:
— A tyże co się zrywasz, Stasiek?
— Ano... — zaciął chłopak i urwał.
Nie rozmyślił sobie jeszcze, co robić trzeba, ale czuł, że w nowem jego położeniu do dnia na nogach musi być, jako i tatuś bywał.
— Ano — powtórzył i zapatrzył się w matkę, — drzew urąbać, bydło poić...
Wdowie natychmiast na płacz się zebrało.
— Oj sierota ja, sierota! Oj dola, dola! Marnować się tera oto takiemu dzieciakowi! Nie dospać... do dnia harować... na takie zimnisko z chałupy bieżeć... I co to tam za rąbanie będzie? Co za pojenie! Na nic siekierzysko na sękach poszczerbi... Wiaderko utopi... O Jezu! Jezu!...
Wzdychając, ocierając oczy, schyliła się i dmuchała w komin.
Chłopak nic nie odpowiedział. Zimno ograżało go srodze, bo w starej chałupie Szafarzowej o kęs, że nie jak w polu, wiało; sen go też morzył okrutnie, i ręce w ramionach — po onem machaniu przy sieczce, — miał jak gdyby ze stawów wybite. Strzymał jednak, sukmankę rzemieniem podpasał, po siekierę za belkę sięgnął, wiaderko z kąta wziął, i szczękając zębami, wyszedł.
Nad chatą, wśród nagich, zwikłanych gałęzi starej polnej gruszy, świeciły blade gwiazdy. Świerszcz nocny odzywał się w strzesze, z obórki dolatywało leniwe i twarde żucie bydła. Świat stał jeszcze przed wielką przedporanną ciszą, i pod szarym rozbrzaskiem zimowego świtu.
W szarości tej zaskrzypiał w chwilę później mozolnie ciągniony żuraw, zapluskała wylewana w koryto woda, drzwi obórki uderzyły o uszak raz i drugi, aż wreszcie dał się słyszeć głuchy stuk siekiery, którego nierówny rytm zdradzał, że ostrze częściej omyka się z drewna, niżeli w nie trafia.
Były to zwykłe odgłosy dnia, wstającego nad chłopskiem podwórkiem; to tylko było niezwykłem, że wskroś nich, zamiast mocnego, szerokiego chodu i głośnego wykrzykiwania gospodarza czy parobka, słychać było drepczący tupot nóg drobnych i słaby, cienki głos dziecka, którego postać niknęła prawie w mętnym, zimowym brzasku.
Cały dzień ten Stacho oglądał się czegoś; co pies uchem strzygnie, co wiatr we drzwi trąci, chłopak podnosi konopiastą głowinę i słucha. Strach go zbierał przed Chrząstem. Wiedział, że się Chrząst po wsi szwęda, robotę tu, ówdzie chwyta; mógł też i do nich lada moment najrzeć, matusi się wmanić, jako wiadomo było, że chata bez rąk została. Ale zmrok przyszedł, a kulas nie pokazał się jakoś.
Chłopak to za zasadzkę wziął, i nie mogąc ścierpieć tego skrętu, jaki w sobie od samego rana czuł, wyleciał pod wieczór na wieś, żeby języka o kulasie powziąć. Tu usłyszał nowinę. Chrząst u Bugaja do młócki stanął, coś na cały tydzień. Chłopakowi tak się lekko na sercu zrobiło, że mało nie wyskoczył w górę, a kiedy przy misce do kolacyi siadł, to dwa razy łyżką żuru brał, a raz łykał, — tak mu się dobrze jadło. Syty i wesół, przewracał się razem z kotem u komina, pierwszy raz od tatusinowego pochowu śmiejąc się na całe gardło.
Jakoż nazajutrz rozeszło się z blizkiej Bugajowej stodoły tęgie bicie cepu. Cep był jeden, padał silnie, dźwięcznie, równo; znać było, że na wskroś do klepiska bije, że ledwo trzeba będzie posad na drugi bok przewracać. Wdowa, niosąc łyżkę do ust, przestała jeść i słuchała. Stachowi załopotało czegoś serce, w wątłej, wklęsłej piersi.
— Kajż to młócą? — przemówiła Szafarzowa. — U Wawrzonów, czy u Celki?
Słuchała chwilę. Chłopak milczał.
— Toć u Bugaja! — odezwała się, pomiarkowawszy.
Jedli chwilę w milczeniu.
— Któżby to tam tak młócił?... — odezwała się znów matka sama do siebie. — Bugaj, nie Bugaj... Stary nie machałby tak cepem... Młócił kiejści po żniwach sam, a to jakby kur nosem dziobał...
Chłopak miał już na zębach, że Chrząst, ale coś go wstrzymało.
Zjedli barszcz, wdowa się zabrała do zmywania statków. Odwracała jednak przy tej robocie głowę i nasłuchywała. Cep dźwięczał po suchej słomie, jakby granie jakie. Nie mogła dotrwać wdowa, i ledwie zmywszy miskę, mokre ręce pod fartuch wsadziła i z izby wytknęła głowę. Przez uchylone drzwi buchnął razem z mroźnym powiewem silny, jasny odgłos blizkiej młocki; chłopak podniósł głowę i słuchał.
Ktoś szedł mimo chaty.
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki. A kto tam u Bugaja tak tłucze?
— Dyć Chrząst.
— Chrząst-by zaś?
— A ino.
— Tęgo wali... Kajż idziesz Maryś?
— Do ciotki na odrobek. Ostajcie z Bogiem!
— Idź z Bogiem!
Postała jeszcze chwilę we drzwiach wdowa, ku Bugajowej chałupie zwrócona, poczem do izby wróciwszy, chwyciła za miotłę i z wielkiem rozmachem zamiatać się wzięła. Domiótłszy wszakże śmiecie do komina, stanęła przed nim i zadumała się, patrząc na dogasające węgle. Stasiek z głuchym niepokojem oczyma za matką wodził. Jak siadł do śniadania, tak jeszcze na ławie siedział, łamiąc i dojadając kromkę czarnego chleba. Czy w chlebie sporysz był, czy jakie złe zielsko, ale czuł chłopak, jak mu kęs każdy w gorycz się obraca.
Miarkował on teraz sobie, jako nie było się czem cieszyć wczora; miarkował, jako nic nie zyskał na tem, że Chrząst u Bugaja młóci; bezsilnym czuł się, bezobronnym, słabym... Jadł powoli, łykając jakby żółć za każdym kęsem, aż w siwych, szeroko otwartych oczach wzbierać zaczęły dwie łzy jasne, migoczące, przejrzyste. Wezbrawszy, drżały chwilę u ciemnych rzęs chłopca, aż ciężkie i słone spadły mu na chleb trzymany w ręce. Położył go wtedy na ławie Stacho, i wziąwszy widły z kąta, do obórki poszedł.
W południe wzięły rzeczy obrót gorszy jeszcze; chodzący za podymnem sołtys wstąpił i do Szafarzowej chałupy.
W chałupie nie było szeląga. Z półskrzynki do chuściątka, z chuściątka między ludzi, wszystko się do grosza na pochów gospodarza rozeszło; bieżeć też, do arendarza choćby, nie było na owinięcie palca z czem, tak się przez tę chorobę wysypłały i jajka, i masła kruszyna, i półsztuczek płótna, i siemienia miarka.
Namarszczył się sołtys, tych wynurzeń wdowy słuchając. Podymne zalegało dawno, a i szarwark też. Kancelarya folgowała długo.
Z podpartym na ręku policzkiem słuchała wdowa administracyjnego wykładu finansów gminy. Pociągała nosem, kiwała głową, jako że to niby i żałość miała, i wyrozumienie takoż; kiedy wreszcie chłop mówić przestał, objęła go nagle za kolana, aby do niedzieli o folgę prosząc, póki jakiej ćwiartki umłócić nie da i choć we młynie za marny grosz nie przeda, kiedy już taka nagłość przycisła.
Ujęła sołtysa ta pokora wdowy, a że sam drogę do kancelaryi na niedzielę sobie w myśli odkładał, dał się tedy ujednać aże do soboty, ale co w sobotę, to już święty Boże nie pomoże!
Zaprzysięgła się wdowa, przerzekli pochwalony, a sołtys, że ogromny chłop był, we drzwiach się do wyjścia schylił. Schylił, drzwi przetrwarł, i nie puszczając skobelka, odwrócił głowę.
— A i cóż to, kuma, nie myśli parobka rządzić?
Stachowi, który całej tej rozmowy z niepokojem słuchał, ciarki grzbietem przeszły.
Wdowa frasobliwie westchnęła. Wiedziała ona, że sołtys trzech chłopaków w domu na wybór ma, że ich nigdzie na służbie utrzymać nie może, bo rozpuszczone to było, jak dziadowskie bicze, i tylko patrzyło, żeby co z domu porwać, a do karczmy nieść; zaraz też sobie pomyślała, że choćby jej taki darmo służyć chciał, toby go nie wzięła. Że jednak łaska sołtysa potrzebna jej była w tej chwili, spolitykowała tedy, i nie odrzekając się niby, rzekła:
— A cóż tam parobek! O parobku przed świętym Wojciechem myśleć niema co...
— A choćby i do młocki?
— Iii... Już tam i tej młocki niewiela co będzie. Aby tyle co na podatek ode złego razu...
Wyszedł sołtys, czując, że mu bardziej nalegać nie wypada, a w chałupie zaraz rozpoczął się lament.
— A to do młocki najmuj, a to zapłatę szykuj, a to wódkę, a to podwieczorek... Żeby parobek w domu był, toby to duchem porwał i zrobił; a tera gdzie tu czego szukać!... — Jak na toż huknęły u Bugaja z nową siłą, po obiedniem posileniu, cepy. Na kobietę jakby kto żarem sypnął; zakręciła się po izbie, fartuch ze skrzynki chwyciła, i zarzuciwszy go na głowę, wyszła.
Z ciężkiem sercem patrzył za matką Stacho, a śniada twarz jego oblokła się cieniem.
Wdowa z razu ku Bugajowej stodole się puściwszy, u płotu stanęła i nasłychywała. Gdyby Chrząst wyjrzał, a podszedł, byliby się może tak albo tak zmówili, ale ze stodoły zalatał głos drugi: z Chrząstem ktoś gadał, stary Bugaj może. Postała tedy chwilę wdowa, postała, aż nie mogąc się widać rozmyślić ani w tę, ani w tę stronę, zabrała się i do kowalki poszła. Chłopak nie spuszczał matki z oka, póki ją tylko przez obmarzłą szybę widzieć mógł. Wzburzony był, niespokojny, drżący. Głucha nienawiść wzbierała w nim do tego niewidzialnego młocka, który coraz tężej bił, a którego każde uderzenie cepem zdawało się mówić: «Mocny jestem, zdrowy jestem, każdą robotę tylko przerzucę przez siebie.» Nie ulżyło też Stachowi, gdy matka do kuźni skręciła. Pamiętał on dobrze, jak kowalka na pogrzebie tatuńcia rajcowała, tak i tak matce głowę klekcząc, jako że i sama, po śmierci starego kowala, z kowalczykiem kuźnię na siebie trzymała, od tamtych żniw cości.
Mocniej tedy do szybki twarz przycisnął i patrzył. Matka szła prędko, plecami do niego zwrócona; mroźny wiatr szamotał jej fartuchem i pasiastą spódnicą, odsłaniając grube, krzepkie nogi. Raz czy dwa przystanęła, obejrzała się na Bugajową stodołę, aż zakręciwszy się na uwrocie, znikła. Wstrząsnął się wtedy chłopak, jakby mu wielkie zimno po kościach przeszło, z ławy się ciężko podniósł, przygarbił, u komina stanął, i na dogasające ognisko tępo, bezmyślnie patrzył.
Wiatr świszczał mu koło uszów, w głowie się kotłowało, jak w najtęższym garnku; na piersiach taką ciężkość czuł, jakby te nogi matczyne wprost po nim, nie po śniegu, deptały, a co Chrząst cepem wytnie, to właśnie jakby go obuchem zdzielił... jakby obuchem...
Po długiej dopiero chwili ocknął się, głownie polanem potrącił i na zydelku siadłszy, głowę oburącz podparł. Ano, niema co... Matusia do kowalki na rady poszła, wiater po chałupie śwista, tatusia zagrzebali na piasku, a Chrząst młóci... młóci... młóci...
Wszystko się het precz odwróciło, insze czasy nastały. Choć świerszcz, to inaczej tera w chałupie woła; choć iskra, to jakaś inaksza... Tatusiowy kożuch u belki za kominem wisi, rękawiska opuścił z tej żałości... Oj bieda... bieda... bieda... Żeby choć większe lata mieć... żeby choć większe lata... Wiatr oto śwista... matusia do kowalki na rady poszli... Splątały się myśli Stacha i urwały nagle.
Mały ogień rzucał migotliwą czerwień na jego śniadą twarz, którą po matce czarnobrewie wziął, i która dziwnie odbijała od jasnej, szczeromazurskiej czupryny i siwych, po ojcu odziedziczonych oczu. Kiedy wiatr żarem pomiótł i płomień silniej strzelił, w siwych tych, szeroko otwartych oczach widać było, przerażenie jakby...
Zmierzch tymczasem zapadł zwolna. Utonął w nim najpierw ciemny, dymny pułap izby, potem wysoko pod nim wiszące obrazy święte, potem poprzeczna belka z przerzuconą na niej odzieżą; utonęła w niej nareszcie szczupła postać chłopca. Żar na kominie przygasł, wiatr ucichł za oknem, w sieni trzepotały się wskakujące na grzędy kury, krowa ryknęła przeciągle raz i drugi, na pełne się oglądając wymię, kaczki żerowały hałaśliwie u starego koryta przed progiem, wieprzek się z chlewika wywarł, wałęsał tu i tam, mrucząc i potrącając ryjem drzwi od izby.
Słyszał to wszystko Stacho, ale się nie podnosił z zydla. To mu się zdawało, że go wiatr porwał, i że na ten komin patrzy ze strasznej dalekości; to znów, że mu się to tak wszystko wyśniwa, i ten wieprzek, i te kaczki, i te kur trzepoty, aż mu się przecie całe to myślenie po kościach jakoś rozchodzić zaczęło. Zmącone i osłupiałe źrenice ustawały się powoli, jak jeziorna woda, z siwych stały się modre, potem całkiem srebrne, aż zajęły się nagle całe złotym ogniem, i rozgorzawszy do dna, paliły się ciche i jasne. Rozprostował się chłopak, włosy z czoła strząsnął, przyciągnął na sukmance rzemienia, jakby się do drogi miał, ustami powietrza chwycił, podał naprzód pierś szczupłą, a między ciemnemi, silnie zbiegłemi brwiami zarysowała się podłużna brózda.
— Nie! nie da się wyłuskać z ojcowizny! Niech Chrząst... niech kto... on się i tak nie da!
Nazajutrz dzień był słoneczny, mroźny, iskrzasty. Sine dymy szły z kominów słupem pod niebo, pod nogami śnieg chrupał, z chat, z obórek, z chlewników kłębami buchała para.
Młody urlopnik, z długiego się kożucha zwlókłszy, w garść plunął i zlekka świeżo nałożony posad obijać zaczął. Zaledwie jednak uderzył z pięć czy ze sześć razy, kiedy nagle z wyniesionym nad ziemię cepem wyprostował się i słuchał.
Silnemu głosowi jego młócki odpowiadał głos drugi, nierówny i cichy. Myślał Chrząst z razu, że mu się tak echo między stodołami odzywa; ale głos trwał, sam w sobie się rozlegając z blizkiego boiska. Zaciekawiło to Chrząsta, a potem zaczęło korcić. Nastawił uszu na lewo, nastawił na prawo: nic, tylko w Szafarzowej stodole ktoś młóci... I ktoby to taki? Chłopcy popojeżdżały na szarwark, sołtysiaki przed kancelaryą, na sprawie siedzą. Jesionoszczyk słomą kopczyk z kartoflami przywala... Chybaby stary Domin, abo stary Paweł...
Słuchał chwilę z szyderczym uśmiechem.
— No! To ci młocka! Z pół żyta w słomie zostanie... A niech ta! — Trzepnął cepami, aż klepisko jękło, i gwizdać sobie na ochotę zaczął.
Co mu tam! Kto młóci, niech młóci. A to i pies ogonemby mocniej bił...
Około dziesiątej wszakże wytrzymać nie mógł; zgarnąwszy tedy omłot na kupkę, świeżego pokładu nie kładł, tylko narzucił na ramiona kożuch i drugą wrótnią, chyłkiem od sadu do stodółki Szafarzowej zaszedł. W stodółce stał Stacho, w jednej koszuli i hajdawerach, potem kipiący, z narzuconemi na czoło włosami, z całej swej chłopięcej siły walił cepem w niewielki posad żyta, za każdym zamachem i spuszczeniem cepa wydając dech głośny, świszczący. Zastanowił się Chrząst, rudego wąsika przykąsił, i jak czapla na jednej nodze się wsparłszy, na chłopaka patrzył. Dziwno mu było, że się taki dzieciuch na taką robotę porwał; zmiarkował też do razu, że Stacho daleko więcej, niż należało, zużywa przy niej siły.
Sam w młócce mistrz, wiedział doskonale, że jak młot w ręku kamieniarza, tak cep w ręku młocka, własnym ciężarem opadać powinien; wiedział, że byle dzierżak dobrze nad głowę wynieść a okręcić go należycie, to bijak sam, bez wysiłku spuszczony, ziarno ze słomy pędzi.
Zaśmiał się tedy z cicha, patrząc na mozolenie się chłopca, a dobywszy krzesiwka i papierosa, ognia krzesać zaczął.
— A to matka w ciebie orze, jak w siwego wołu! — odezwał się, puszczając cienki smużek dymu.
Obejrzał się chłopak. Na żółtawą, wielkim potem okrytą twarz jego, uderzyły ognie. Uderzyły i zgasły natychmiast, jakby je wiatr zdmuchnął. Stacho, na zaczepkę Chrząsta nie odpowiadając, młócił dalej.
— I cóż ty się do tylej roboty gnać dajesz? — odezwał się znów kulas.
— Mnie ta nikt nie gna! — odrzekł ponuro Stacho. — Robota mnie gna...
— I cóż? Będzie tego do wieczora z garniec? — pytał Chrząst szyderczo.
— Co będzie, to będzie...
Pomiarkował kulas, jako z chłopakiem gadania dziś niema, a że i papierosa już wyćmił, splunął tedy, głową pokiwał, i roześmiawszy się przykro, na odchodnem rzekł:
— No! Dałbym ja tobie młockę, gdybyś ty u mnie młócił!
Zakipiało w chłopaku, ale nie odpowiedział[1] Chrząst też, kożucha na sobie poprawiwszy, zabrał się i poszedł.
Pierwsza ta młocka Stachowa była jak gdyby pasowaniem chłopca na parobka.
Cała kupka dzieci i wyrostków zbiegła się na to widowisko; małe stanęły u wrót poważnie, zadziwione, onieśmielone nową rolą niedawnego towarzysza zabaw; starsi rówiennicy Stacha, wpadli do stodoły, napełniając ją śmiechem i gwarem.
Za dziećmi zaczęły hałasować zimujące pod strzechą wróble; a że słońce jasno we wrota świeciło, cały ten obrazek zdawał się owiany weselem i jasną pogodą.
Za dziećmi przystawały dziewczęta i baby; dziewczęta śmiały się w kułak, baby kiwały głowami.
— Przypatrzta się moi ludzie, jaki się to pąchel do młocki dał...
— Oj, gęsi tobie pasać, gęsi, choćby z rok jeszcze, ale nie młócić...
— A i najesz ty chleba z tego żyta?...
— A to ci drąg do cepów ma, jak koza do tańcowania!
— Oprócz żartów, tęgo młóci!
— Chłopak, bój się Boga! a toć stodołę rozwalisz, jak tak będziesz machał...
— Mój Boże, na co to chudziaczkowi przyszło! Jak się to marnuje w takiej pracy...
Chłopak nie odzywał się ani tak, ani tak, tylko raz koło razu cepem walił, bo już tej robocie lepiej, rozumieć zaczynał.
Dopiero kiedy Domin stary u wrótni przystanął, tabaki zażył, i pokręciwszy głową, powiedział mu: «Szczęść Boże!» chłopaka cości tkło, cep u słupa wsparł, pot z twarzy rękawem otarł, starego pod kolana chwycił, i odrzekłszy: «Daj Panie Boże» — w rękę go pocałował.
— I cóż ty chłopak? Uradzisz to cepom? — przemówił stary.
— Ciężko, ale uradzę! — odrzekł Stacho i podniósł na starego śmiało siwe oczy.
Domin znów tabaki zażył.
— Hm! Nie patrzysz ty mi jakoś na mocnego...
— E... — rozśmiał się chłopak, — to tylko tak powierzch...
— A daru bożego nie marnuj! Ziarna w słomie nie ostawiaj! Choć trzy, choć cztery razy posad strząchaj, a nie ostawiaj!...
Chłopak słuchał z iskrzącym wzrokiem. Stary gadał do niego, jak do słusznego parobka; to mu dodawało otuchy i napełniało poczuciem własnej siły.
Stary nie odchodził jeszcze.
— Cóż matka? — rzekł po chwili. — Obejrzała się już za parobkiem? Zgodziła którego?
Chłopak niespokojnie przestąpił z nogi na nogę.
— I... cóż tam matce po parobku, — rzekł, spuściwszy oczy. — Alboż to matka mnie nie ma?
Domin, niuch tabaki do nosa niesiony, zatrzymał, głowę przechylił, i jednem okiem z góry na chłopca spojrzał.
— Mędrsze jaje, niźli kura! — rzekł sentencyonalnie. — Mędrsze jaje... Taki czas nastał, taki porządek... A wiesz ty, chłopak, że ja w twoich latach źrebaki ledwo pasał? Na piąci morgach sam robić chcesz?... Phiii... To duże rzeczy są! Ta święta ziemia nie da z siebie kpić! Ta święta ziemia dużej pracy chce, dużego potu. Tam nie śmieszki, nie za gęsiami hukanie, nie schówki, nie dudki, nie baraszki, tam mocnej ręki potrzeba i mocnego rozumu. Sam... Hm! Łacno powiedzieć, ino że niełacno zrobić. A to się i chłop zegnie, zaś nie dopiero taki ta chruściel, jak ty. To są duże, duże rzeczy!...
Kręcił głową i tabakę brał; Stacho stał przed nim, jak na rozżarzonych węglach. Było to niejako pierwsze odwołanie się jego do opinii publicznej, pierwsza próba uznania zamysłów jego, lub potępienia ich przez gromadę.
— A no, próbuj! — rzekł wreszcie stary. — Roboty teraz jakby i nie było; na parobka czas, choćby i od Wielkiejnocy jeszcze.
Odetchnął Stacho lżej i do kolan staremu powtórnie się schylił. Było coś głęboko wzruszającego w tej pokorze chłopca, który zdawał się dziękować za to, że mu wolno ciężar nad siły dźwignąć i próbować, czy się pod nim złamie, czy nie złamie.
Musiało coś i starego tknąć w serce, bo zamiast po tabakę sięgnąć, rękoma głowę chłopca ścisnął i z cicha zaszeptał:
— Dajże ci Panie Boże, jaknajlepiej, sieroto!
Stach, jakby mu w dwoje tyle przybyło mocy, tak się do roboty po odejściu Domina porwał.
Wdowa raz po raz zaglądała ku stodółce z chałupy. Uczęstowana przez kowalkę herbatą z arakiem, późno wczoraj do domu wróciła, więc o zmawianiu kogo do młocki nie było już mowy; dziś znów zaspała jakoś, a chłopaczysko samo się z dobrawoli do takiej pracy dało. I rada była, i korciło to ją, że się tak chłopak bez opowiedzenia rządzi, jakby sam sobie gospodarzem był. Byłaby może jedynaka przepędziła ze stodoły, a i do czupryny możeby mu się zabrała, gdyby nie to, że już czwartek szedł, a w sobotę — święty Boże nie pomoże! — podatek płacić trzeba. Z całego tego frasunku dwa razy zarobiła zacierkę, a co się posięgnęła po co, to zapominała i podparłszy brodę ręką, stawała w zamysłach nawpośrodku izby. Właściwie mówiąc, nie wiedziała sama, czy brać parobka, czy nie brać; na krótkim dniu w zimie, nie wieleby się to i opłaciło, a chciwa była na grosz; ale znów ogarniał ją niepokój, jak bez chłopa radę gospodarce da?...
Chrząstaby wzięła, zawszećby się przydał, możeby tam i o zapłatę nie bardzo wołał, bo schorowane to było i w biedzie, ale cóż tam sobie takim pokraką świat wiązać ma! Przecież jeszcze nie takie jej lata, żeby się to jej sieroctwo odmienić nie miało. Wszakci całe odwieczerze kowalka jej to wczoraj w głowę kładła, że wolna do świata je, a im prędzej to wdowieństwo za płot ciśnie, tem ci lepiej będzie.
No, a jak się teraz tak chłopak znarowi, to i trudno może być...
Południe przyszło, a ona nie rozmyśliła się jeszcze ani w jednę, ani w drugą stronę. Tymczasem Stacho do izby wszedł, i szeroko sobie na ławie siadłszy, spojrzał na matkę pewnem i wesołem okiem.
— A co, matusiu? — rzekł. — Nie będziema parobka rządzili! Sam wszystko zrobię het, precz!
Westchnęła wdowa frasobliwie i zaraz fartuch do oczu podniósłszy, wyrzekać poczęła:
— Co ty ta zrobisz, nieboże! Taka ta robota, to tylko od nagłości! Ale na taką robotę, jak się patrzy, toś ty ze wszystkiem jeszcze głupi, i mocy też dobrej w sobie nie masz.
— Ja w sobie mocy nie mam? — obruszył się Stacho. — A nie młóciłem to pół dnia?
— Co tam taka młocka! A to jedno ziarno wybijesz, drugie przetrącisz, a jeszcze insze to ostawisz w słomie.
Chłopak grzmotnął się w piersi.
— No, matusiu. Jak nie uradzę robocie, to weźmiecie parobka, abo sołtysiaka którego, abo Jesionoszczyka, abo i Walka choćby; a jak uradzę, to nie weźmiecie! No, matusiu!
I raz jeszcze grzmotnął w piersi z wielką siłą, jako to niby nie puste słowo u niego jest, tylko zaprzysiężenie.
— Co ta taka mowa! Chrząst ato za niedrogie pieniądze by też szedł...
Chłopcu błysnęły oczy, jak wilkowi.
— Dałbym ja mu! — burknął, podnosząc pięść drobną.
Wdowa nie nalegała więcej.
Zaczęła się teraz jakby umówiona, gospodarka Stacha.
Chłopak się bez budzenia porywał ze snu, choć matka jeszcze spała; obchodził podwórko, sieczkę rznął, poił bydło, zasypywał obrok, okrywał kartofle, naprawiał płoty, a kiedy dzień był dżdżysty, młócił choć po ćwiartce.
We wszystkich tych czynnościach mimowoli naśladował ojca. Rys po rysie, dźwięk po dźwięku, odtwarza mu się w myśli posiać tatusia, jego mowa, jego ruchy, jego uzwyczajenia. Tak samo się więc przygarbiał, tak samo ręce w rękawy zasuwał, tak samo głowę między ramiona tulił, tak samo włosy na czoło zapuszczał i pochmurowato patrzył. Nieraz też matka aż stanęła z dziwu, kiedy ją chłopak tak samo, jak nieboszczyk, upominał, żeby ognia do komory między pakuły nie nosić.
We wsi przyzwyczajono się do tego porządku rzeczy. «Kiej poradzi, niech robi!» — taka była ostateczna decyzya gromady. Nie pomógł nikt, to prawda; ale też nikt nie bronił. Kumoszki tylko uspokoić się nie mogły.
Przez to zabranie się Stacha do roboty, odwlekała się sprawa rajenia wdowie parobka, któryby potem i gospodarzem mógł być.
Potem... Teraz, po krótkim zapuście post był, i o swataniu dopiero koło żniw można było myśleć. Mimo to nie ustawały szepty i narady. Prawda, że grunt na chłopca w «tabeli» szedł, jako że poojcowy całkiem w sobie był, nie matczyn; ale co tam kto jeszcze tyla czasu naprzód wiedzieć może? Niech ta sobie chłopak żyje z Panem Bogiem, ale że chuderlawy jest, na dwoje to jeszcze wypaść może, czy do lat dojdzie, czyli też nie dojdzie.
Nie raz i nie dwa słyszał te narady Stacho, boć się tam wielce nikt i nie krył przed nim; one to w spokojną jego napozór pracę wlewały to rwanie się, tę gorączkę, które go wyczerpywały więcej, niźli sama praca; one go nurtowały ciągłym niepokojem o trwałość stanowiska, jakie zajął w chacie.
Czasem go na owe mowy porywała złość, czasem żałość sroga.
— Czekajta baby! — mruczał półgłosem, zaciskając pięście. Ale wnet bezradność swoję uczuwał, i jak stał tak wylatywał z izby, a wsparłszy się czołem o węgieł chaty, szlochał z gwałtownym, niepohamowanym żalem, drżąc cały i powtarzając tylko: «Tatusiu! tatusiu! Ola Boga rety, tatusiu!»
Po takim wybuchu przychodziły pogodniejsze myśli. Wszystko zrobi, wszystkiemu poradzi, wszystko, jak należy, obrządzi!
Instynktem czuł, że tylko pracą dużą, wysiloną pracą, chatę od parobka, a sieroctwo swoje od ojczyma ochronić może. O stosunku sił swoich do pracy takiej nie myślał wcale.
— Wszystko zmogę! — z tem słowem usypiał na swojej ławie pod ojcowskim kożuchem, a od rana zaraz roboty się chwytał śmiało, zmęczenie twardo znosił, i tylko miarkował, co za praca po wsi idzie, żeby i sam w to trafił.
W ciężką zimową zawieję, między furmankami ciągnącemi po drzewo do lasu, można było widzieć wózik i konia, prowadzone przez dziecko prawie. W siwej swojej sukmance, z biczyskiem większem niemal od siebie samego, szedł Stacho przeciw wichurze, która nim pomiatała, jak przewiąsłem słomy, spychany przez ciągnący środkiem drogi tabor, na boki, gdzie on, koń i wózek, wszystko zapadało głęboko w świeże, miękkie śniegi. Czasem nie mogąc sobie rady dać z zamiecią, stawał, i zwrócony do wiatru plecami, spoczywał chwilę. Ale wozy nie czekały za nim. Odcięty od taboru, z oczyma zasypanemi śniegiem, kopał się wtedy chłopak sam, mało co drogi widząc przed sobą, skostniały, przejęty strachem, i choć niejedna łza, nie dość szybko otarta rękawem sukmany, u rzęs mu przymarzła, zawsze się przecież w końcu dobijał do czarnej linii głucho i niemo stojącego boru.
Nieśli chłopi żyto na wiatrak, niósł i on. Szkapy oszczędza, powiadał matce, ale właściwie chodziło mu o to, żeby pokazać, jako się bez parobka obejdzie, bo on to samo poradzi, co i drugi. Wlókł się tedy zmudnie, zgięty pod ćwiercią żyta, zatrzymując się i postając, ale z całej siły dzierżąc za czuprynę ciągnący go w tył worek.
Szli chłopi na szarwark szedł i on. Zgrabiałe cienkie jego ręce z trudnością wiązały faszynę, albo składały na kupę kamienie; naszamotał się dobrze i ze szkapą, która dużej siły nie miała w sobie, a narowista była.
— Psia! — Syknął nieraz przez zęby. — A to i w zimie robota ciężka je...
Srodze zmocowany, po nocach przez sen stękał, a kiedy go matka pytała co mu, zalękał się, że zmiarkuje może i powiadał, że mu się tylko tak wyśniwa cości. Wdowa też, zajęta drobną krzątaniną około chaty, prędko przywykła do widoku pracującego nad siły dziecka. O wzięciu parobka teraz, zaraz, natychmiast, nie było już mowy; odkładało się to do wiosny i do robót w polu.
Chrząst wszelako raz wraz się około domostwa Szafarzowej uwijał. Czy robił to z umysłu, czy też tak tylko, z przypadku — nie wiedzieć; ale w Stachu na sam widok jego siwej żołnierskiej guni i na sam odgłos sztykutania jego budziło się poczucie niebezpieczeństwa i głucha zaciętość. Nienawidził on tej okrągłej, czerwonej twarzy, z niewielkim, rudym, po sapersku przystrzyganym wąsem, tej kulawej, podrygującej, jakby zawsze gotowej do nadskoczenia nogi, tych małych, świdrowatych oczu, których spojrzenie czuł na sobie drwiące, niemiłe, a nadewszystko nienawidził tych szerokich, tęgich barów kulasa, tych mocnych, wielkich rąk jego, którym zazdrościł krzepkości i siły. Ręce te były dla niego ciągłą groźbą; w dzień stawały mu na oczach napastliwe, szorstkie, sięgające po tę ojcowiznę, o której mu tatuś przykazał, żeby się z niej wyłuskać nie dał; w nocy śniły mu się ogromne, czerwone, mocujące się z nim, spychające go w jakiś dół ciemny, w jakiś rów głęboki.
Wyciągnął się chłopak, wychudł, poczerniał na twarzy, stały cień osiadł mu w oczach siwych. Kiedy czasem przed kominem siadł a zamyślił się, zadumał, zgarbił, to nie na dziecko wyglądał, ale na starego człowieka.
Najgorsze było to, że coraz częściej czuł, jako niejedna robota ku ziemi go łamie. Spocony, zdyszany, zatrzymywał się wtedy nagle, podnosił głowę, jakby nadsłuchując, a szeroko otwarte oczy patrzyły przed siebie z przerażeniem jakiemś. Co to było? Czy robota ociężała, czy jemu sił brakło?
Tymczasem przesiliła się zima i dnia gwałtownie przybywać zaczęło. Opełzłe ze śniegów pola, gęsto przeświecały runią ozimą; suszący, ciepły wiatr zachodni powiewał po nich, muskając delikatne, kędzierzące się tu i owdzie pióra żyt, i nierównemi kępami ciemniejące zagony pszenicy.
Już na słońce odzywały się pliszki; już wróble, rzuciwszy strzechy stodół, chmarami obsiadały wierzby i topole; po łąkach stały małe szyby wody, po brózdach i przegonach świeciły role mokre, a drobne smugi uciekały do rowów, szemrzące, modre.
W całej wsi parowały odkryte kupy nawozu; gospodarze śpieszyli z wywózką pod groch, pod kartofle, pod jęczmień.
— Trzeba i nam z gnojem na pole, matusiu! — odezwał się dnia tego Stacho, i od obiadu wstawszy, zaraz wózek opatrywać zaczął.
Półdrabki zdjął, deski nałożył, koła obejrzał, jeden i drugi lon zastrugał, szkapę podpasł, widły narządził.
Patrzyła wdowa na tę krzątaninę chłopca, wzdychając głośno.
— Mój Boże! Na co jej to w tem sieroctwie przyszło! Co to za gospodarstwo ma być, kiedy tu ani rąk, ani głowy do niego niema. Tera taki dzieciuch — gnój wozić! Zrobi to dobrze, albo co?... Oj, wdowie gospodarstwo, żeby ono się na świat nie rodziło! Ano ujrzy, obaczy. Albo poradzi chłopak, albo nie poradzi. Cóż! Żeby tak mocny był, toby i poradził. Gnoju to tam mało co jest, aby tyle co pod kartofle, no i pod kapustę. Niewielka tam obrada. Ale cóż! chłopczysko jak ten chruściel...
Matko Boska Częstochowska! dopomóżże też jako, aby do świętego Wojciecha dociągnąć, aby do świętego Wojciecha dociągnąć, aby do świętego Wojciecha...
Słuchał posępnie tego biadania matki Stacho, a nazajutrz szaro jeszcze było, kiedy się do roboty porwał. Nie pierwszyzna mu była, bo już na jesień tatusiowi mierzwę nakładać pomagał. Ale teraz wywózka ciężko szła. Do poletka, zostawionego na kartofle, druga szła przez głęboko rozmarzłe padoły; szkapa grzęzła w rozmiękłej ziemi, wózek się zarzynał, trzeba go było podpierać, dźwigać, za koła wyciągać. Chłopak aż kipiał przy tej mitrędze; a kiedy stanął wytchnąć, to mu te gorące poty na grzbiecie stygły, jak lodowa kąpiel. Zmordowany, szczękający zębami do chaty o zmroku powrócił, i mało co barszczu przełknąwszy, zaraz się na ławę cisnął.
Ledwie nazajutrz z pierwszym wozem na podory wyjechał, kiedy ode wsi buchnął w powietrze jasny, krzykliwy głos dzieci: «Bociuś! bociuś!»
Drgnął Stacho i spojrzał w górę.
Na bladym błękicie porannego nieba, szeroko machając czarniawemi skrzydły, szybował bocian tuż nad jego głową ku mokrym, podmiękłym łąkom. Chłopak wrzasnął z uciechy, biczysko i lejce puścił, a zapomniawszy o szkapie i wozie, czapkę z głowy zerwał i wyrzucił w górę. Spadła opodal. Podbiegł, chwycił ją i chciał lecieć za dziećmi, które wywijając czapkami, rękoma, gałęźmi wikliny, całą kupą się za bocianem puściły. Ale nagle obejrzał się, wstrzymał, i opuścił głowę. Nie może przecie roboty zostawić i lecieć. Robota nie pyta, tylko trzyma. I jakby mu ten wiatr zachodni całą radość z twarzy zmiótł, przygasł w sobie, sposępniał, po rzucone biczysko sięgnął i na szkapę wołać zaczął:
— Anu!... wiśta!... Anu! maluśka!...
Ale był to głos inny jakiś, nizki, głuchy, zgoła niepodobny do tego, który mu się na widok bociana wyrwał z piersi rzeźkim, chłopięcym okrzykiem. Ramieniem podpierał deski, lejcami o chomąt bił, ale głowę co i raz odwracał ku krążącemu nad łąką boćkowi.
Ten dzień wydawał mu się bardzo długi, a robota szła mu ciężko, niesporo.
Mocny parobek, Chrząst choćby, o trzy dni by to wszystko za siebie przerzucił. Stacho mordował się tydzień cały.
Ostatniego dnia tak zesłabł, że się na mokrą rolę w potach rzuciwszy, z godzinę leżał na niej, jak ten kamień siwy, oczyma za białością obłoków wodząc, które po niebie szły a szły w zachodnią zorzą siną. Ale i zorze i obłoki wieczorny opar prędko ugaszać zaczął, na niebo wyszła gwiazda jedna, druga, potem sto może, potem — ktoby zliczył!
Już i żaby odezwały się z łąki, i bąki ślepym lotem zaczęły bić, ode wsi słychać było klekot wiatraka i naszczekiwania Kurty, a czujna szkapa po raz i drugi zcicha zarżała.
Podniósł się Stasiek do domu wracać, bo go srogie zimno ograżać zaczęło, chciał tchnąć, krzyknął i kłonicy się u wozika obiema rękami chwycił; plecy miał jak gdyby związane, a wskróś piersi przeszywał go ból ostry, kolący.
Ledwo się dowlókł tego dnia do chaty. Matka szarpnęła się zrazu, że późno; ale kiedy jej zmienionym głosem powiedział, jako starczyło mierzwy do końca stajania, zaraz go pogłaskała po głowie i łyżkę mu do ręki dała, żeby kaszę z garnczka brał, bo sama już jadła i na miskę nie było co wylewać. Ale ręka chłopcu okrutnie się trzęsła, ni to z zimna, ni z gorąca, sam nie wiedział, jak mu jest więc tylko u wiaderka przysiadłszy, wodę pił, a potem u komina się kiwał, drzemiąc, póki ostatnia iskierka w popiele tlała jeszcze...
W nocy rzucał się po ławie, stękał, kożuch to na ziemię spychał, to, szczękając zębami, wołał, że mu zimno, to do wiaderka biegał pić, aż usnął nareszcie, z rozczerwienioną twarzą i ogniem dyszący.
Nazajutrz, że to była niedziela, pofolgowała mu matka i sama się do kościoła wybrawszy, pod własną pierzyną dopołudnia wyleżeć mu się dała. Ale kiedy i w południe, choć się do miski zwlókł, nie było mu lepiej, co zaraz pomiarkować się dało, bo nie jadł, a zimno i gorąco uderzało po nim to ogniem, to bladością, zafrasowała się zaraz wdowa i dalej w lament:
— A czyś też złe miejsce, chłopak, przestąpił, czy co, i z chorobą! Tera gnój wywieziony, tera rozrzucać, tera kartofle sadzić, a tu masz! Jezu, Jezu! A i czemużeś się w tę chorobę nie dał za zimy, nie tera, kiedy robota je?... A czy mnie też Bóg skarał i z chruścielem takim! A cóż ja tera pocznę, sierota! Choćby nająć, to gdzie? Abo to kto pójdzie? Każdy się roboty chwycił a swój czas, i już! O Jezu... Jezu!
Stacho tymczasem znów się pod ojcowskim kożuchem na ławę układł, a kiedy matka półkwarcie z wodą postawiła przy nim, jako że ustawicznie pić żądał, chwycił jej rękę, i całując, mówił:
— Nie gniewajcie się, mamo! Moja złocista! Moja jedyna! Nie gniewajcie! Już ja do jutra ozdrowieję. A to i tak dziś święto, niedziela, to już tak do wieczora poleżę.. Aby dziś, aby do wieczora... Zaś wszystko porobię, wszystko duchem będzie... aby dziś... Sieczki tam kupa je, ściołka w szopie je, bom wczora z górki ściągnął... Nie gniewajcie się matusiu! Aby dziś... aby do wieczora...
Mówił, a czy to z choroby, czy taki już dziś rzewny był, zaraz mu z oczu łzy wielkie na matczyną rękę upadać zaczęły.
Ale i do wieczora nie było lepiej. Głowa mu się rozpaliła, w kościach łamanie miał, a co tchnął, to go w piersiach jakby szydła żgały.
Szaro już się w izbie robiło, kiedy kowalka wpadła i zaraz w szepty. Zmiarkował Stacho, że matkę gdzie wyciągnąć chce, ale wdowa o chorobie chłopca powiadać zaczęła:
— Abo się przerwał, albo przyrok... — mówiła, fartuch do oczu podnosząc.
— A cóż ta zaraz w lament uderzać? — obruszyła się kowalka. — Przecie nie na śmierć chory! Wódki mu, a to tłusto, na noc dać, to się i skrzepi.
— Bo ja wiem! — rzekła wdowa.
— Takiemu ta, na miętką kość, to byle co pomoże. Nie tak jak staremu...
Wdowa kiwała głową.
— Ano... Toby po wódkę trza. Z półkwaterek będzie?..
— Za wiwat!
Sięgnęła wdowa do skrzynki, odziała się nową chustką, poszeptały, poszły.
Kiedy drzwi od sieni skrzypły, chłopakowi zdawało się, że słyszy kulawy chód Chrząsta. Błysły mu oczy, porwał się i na ławie siadł. Cała rzewność ominęła go w jednej chwili, jakby ręką odjął. Bólu nie czuł, kłócia nie czuł, nie czuł zimna ni gorąca — tylko gniew wielki, wściekły, bezsilny, tylko złość wierzchem serca mu kipiącą i duszącą w gardle. Zęby ścisnął, pięście ścisnął i, jak wilk, na drzwi patrzał, aż nagle na wznak padł, potem się zwinął, do ściany odwrócił i wtuliwszy głowę w kożuch, załkał boleśnie, głośno, rozpaczliwie.
Czego płakał, powiedziećby pewno nie potrafił; wszakże czuł, że mu się krzywda jakaś dzieje, że wszystko się na jego szkodę, na jego zgubę składa; czuł, że sierotą jest, że się tu nikt nie ujmie za nim. Nienawidził wszystkich: Chrząsta, kowalkę, kumoszki... Matkę?!... Ucichnął i słuchał swego bijącego na gwałt serca... Tak! i matkę... Ale natychmiast nowa fala łez uderzyła mu do oczu. Nie! nie! matusię, miłuje!.. Tylko ona go nie... Tylko ona...
Nie doczekawszy się powrotu matki, zmęczony łzami, usnął w potach cały.
Nazajutrz wstał z głęboko podbitemi oczyma, blady, ze stałem jakiemś zimnem w kościach i kłóciem, które go przejmowało na wylot, jakby szpon jastrzębi. Chociaż mu jednak dygotała ręka, zjadł żur, wódkę z tłuszczem wypił i podwiązawszy na sobie półkożuszek ojców, który mu matka wziąć kazała, zabrał się z widłami w pole. Robota szła mu oporem; męczył się, dyszał, kaszlał, pluł, za piersi chwytał i raz wraz postawać musiał; do wieczora wszakże godnie kupek naroztrząsał, choć i nie bardzo równo, jak mówiła matka, kiedy mu obiad we dwojakach na pole zaniosła. I tego dnia rychło bardzo, kolacyi nie czekając nawet, położył się Stacho, i zaraz w wielkie poty wpadł, które na niego to zimne to gorące naprzemiany przez całą noc biły.
Przeszło dni kilka. Kwietniowe słońce wzmagało się nad ziemią coraz gorętsze. Bocian na topoli parę już miał; we dwoje teraz żerowały po łące, a kiedy jeden na gnieździe stał, drugi klekotał nad nim. Skowronki aż głuszyły w polu, czajki darły się po błotach, na wsi pełno było gwaru, pieśni, nawoływania i dziecięcych śmiechów.
Jednego dnia jaskółki przyleciały do Szafarzowej chaty, a i Stachowi rzeźwiej, raźniej zrobiło się jakoś. Prawda, że ciągle jeszcze pluł, kaszlał, nocami srodze się pocił, a rankiem wstawał drżący, bezsilny, ale i on i wdowa przywykli jakoś do tego oboje. A co robić? Niemoc przyszła, to i przejdzie, a tymczasem trzeba żyć. A nietylko żyć, trzeba i pracować. Praca rosła każdego dnia większa. Aż dziw kumoszki brał, że wdowa parobka nie godzi, i samemu Chrząstowi też to dziwnem było.
— Pssia... baba! — myślał sobie, — orze w tego cielaka i orze, a o parobku ani wspomni. Choroba z taką robotą! Na tyla gruntu!
Zajrzał do chałupy Szafarzowej raz, zajrzał drugi raz — nic. Jak tylko jaka mowa, zaraz kobieta nosom pociąga i fartuch do oczu niesie, jako że to żałośno wdową żyć, a o wszystkiem własną głową radzić, ale żeby tak słowo pewne rzekła w tę, albo w tę stronę — to nie.
Kowalka tylko wiedziała, jak i co, i raz wraz do siebie na szepty obie kobiety latały, to za węgłem przystając, to na ogrodzie, to u strugi znowu.
Miała kowalka na Wólce krewnego, który stelmachem był, i synów pożeniwszy, sam się też żenić chciał, a jako wdowiec, statecznej sobie kobiety upatrywał. Tylko że wszystko trzeba było robić w wielkim sekrecie, żeby się synowie nie dowiedzieli i ojcu nic czynili przeszkody, jako że się przy nim szmat gruntu dożywociem został. Jego to kowalka raiła kumie, co się i Szafarzowej dosyć zdawało, bo po nieboszczce ogniste korale pono leżały w skrzynce, i cienka chusta, i obleczenie różne, a i to pięknie jest za posesyanta wyjść i stelmaszką zostać. Lata też podobno ów wdowiec miał, dzieci by może tak gęsto nie obsiadły, za innemiby po stronach nie poglądał, spokójby w domu był... Jedno tylko uciążenie w tem się znalazło: nie można było teraz parobka do chałupy brać, boby wszystko popsuł. Wiadomo, choć i kulawy, jak młody, to tam nie bez tego, żeby ludzie nie gadali tak i tak, a stelmach był strasznie takich mów bojący, i synowie-by się też tego, jak smoła, czepili.
Tak więc mógł Stacho tymczasem spokojny być, choć się ani domyślał, czemu ten spokój zawdzięcza. Ani on, ani Chrząst nawet, co też oko otwarte na one pięć morgów trzymał. Kowalka, która sobie różnie radziła przez całe swoje życie, i wtem od innych bab mędrszy rozum miała, że jak co, to pary nie puściła z gęby. Jakby nie było. Już jeśliby kto co poznać miał, to prędzej po Szafarzowej, nie po niej.
Wdowa istotnie chodziła jak struta. Tu roboty pełne ręce; tu i chłopczyska było jej żal, bo się to aby, jak ta trzcina, chwiało, tu i ten stan wdowieński, choć go proboszcz chwali, dobry na miesiąc, na dwa, a na dłużej to się przykrzy, jak ta niesolona strawa. Od Chrząsta ją też nic nie ograżało. Jego wesołe, śmiejące się oczy, jego twarz okrągła, zażywna, jego małe, rude wąsiki nie czyniły jej bynajmniej wstrętu. Kiedy tamtej niedzieli z kowalką do karczmy poszła, to choć kulawy, takiego z nią sztajera wywinął, że kobiecinie aż iskry posypały się z oczu. Ale już nadewszystko do roboty dobry. Robota najwięcej jej na myśli stała. Myślała już nawet choć w najem uderzyć, ale o Chrząście kowalka i gadać nie dała, bo już i tak po wsi plotki były, a insze co żyło, to buraki plantowało dworowi.
— Niech tam jeszcze chłopczysko wyciąga się tymczasem, zaś odpocznie sobie! — perswadowała kowalka kumie, o Stachu myśląc; a wdowa choć wzdychała nad tem, przecież jej się to nie przeciwiło tak bardzo; bo na grosz chytra była, a tu choć i wydać, to nie wiedzieć z czego. O to więc już jej tylko szło, żeby się z tem wszystkiem prędzej uskromić jako, i insze życie zacząć. Ano, nie szło to tak piorunem, jak sobie wdowa życzyła. Stelmach to na jedną, to na drugą niedzielę miał do kuźni przyjść, ale że mu tam zawsze cości w drogę wlazło... Za stary już był na to, żeby się tak ni z tego ni z owego porwać i już. I on też miał rozmysły swoje. Babę pojąć, niby nic. Ale to i świder nowy, na ten przykład, dziesięć razy wpierw obejrzeć warto, nim go się zatarguje. Od targu zaś do kupna, wiadomo, też plac jest, że jeszczeby wozem w cztery konie po nim wykręcić mógł. Baba nie zając, nie uciecze; a i jemu się też, dziękować Bogu, we łbie nie pali, żeby zara z wiaderkiem lecieć i gasić...
I tak to od tygodnia do tygodnia się wlokło, ani naprzód, ani w tył, tyle że wisiało.
Tymczasem Stacho, nawóz rozrzuciwszy, do orki się zabrał. Przenikał go strach, że nie uradzi może. Nieraz wprawdzie tatusiowi konia przy oraniu prowadzał, wiedział jak na uwrotach «kseb» i «odsieb» krzykać, jak lemiesz założyć, jak odkładnicę wyrychtować, jak dopasować krój, jak grządziel podnieść, wszystkiego tego napatrzył się dość; ale ze samego patrzenia głupi tylko mądrym być może. Kiedy więc na wygon z pługiem dojechał, a na tę rolę spojrzał, zaraz mu się te rzęsy zatrzęsły, jak przed nagłem światłem.
Aliści, tuż nad nim skowronek w skrzydła zaczął bić i tym głoskiem swoim przypiewać, prosto w niebo lecąc, a tak się to po polu rozległo, jak ten kościelny dzwonek, że chłopak czapkę zdjął i w ono ptaszę wpatrzony, poruszał ustami jakby do pacierza, poczem przeżegnawszy się, w garść plunął, ujął grządziel, skibę zamierzył, i krzyknąwszy: «Wio maluśki!» pług zagłębił w rolę.
Z godzinę już orał i dobrze się zadyszał, kiedy go zdala najrzał Domin, krótszą drogą na przełaj ode wsi idący. Stanął stary, uśmiechnął się i pokręcił głową. Pole było puste, rozległe, choć w drobne pokrajane działy; mały oracz ginął prawie na niem, szary, jak ta rola, w siwej sukmance swojej. Insi tu już dawno kartofle posadzili i gdzieindziej do roboty się dali; sam tu był pod sklepistem, wielkiem, modrem niebem, a tak się, ogarniony tą szeroką pustką, drobnym widział, iż zdawało się, że jak ten skowronek pod grudkę ziemi zachronić by się mógł. Mały wiatr poranny rozwiewał mu konopiaste włosy; w znędzniałej, schudzonej twarzy i zapadłych oczach ogień mu się palił; z obnażoną głową, czapki na wygonie zapomniawszy, szedł, pokrzykując na konia i mozolnie krojąc skibę.
Stary patrzył przez chwilę i precz głową kiwał. Więcej mu wszelako roli żal było, niż dziecka.
Pług wyskakiwał na kamieniach, w lewo i w prawo krzywił, skiba odwalała się nierówno, szeroka, to wązka, to położysta, to stojąca, ot Boże zmiłuj się!
Nie mógł wreszcie wytrzymać Domin i stuknąwszy kijem, krzyknął:
— Chłopak! A bierz-że się na prawo! Nie tak! Zboczem... zboczem! Głębiej grządziela, głębiej, jeszcze głębiej! Na lewo teraz... Odsieb... Tak!...
Chłopak, poznawszy głos starego, obejrzał się i pilnować komendy jego zaczął, ale pług mu tak i tak chodził, właśnie jak sam chciał.
Stary syknął, kijem w kamień bił, nie mógł znieść tej poniewierki roli; aż dotrwać nie mogąc, zrobił kilka szerokich na ćwierć staja kroków, pług ujął i rękę chłopakowi układać zaczął.
Podebrał go pod kolana, dziękując, Stacho, a choć stary parę pacierzy zmudził, nie było mu żal, bo chłopak w oczach prawie naukę jego pojął, skibę ową krzywą raz jeszcze przeorał, a kiedy i drugą na niej niezgorzej położył, uspokoił się stary i znów za kolana podjęty i w rękę ucałowany, drogą swoją poszedł.
Do orki wszakże nie tylko nauki, ale i siły trzeba. Nie mógł jej ciężki, choć i na pięciu morgach, przednówek, Stachowi dać, a choroba też robiła swoje. Kilka miesięcy zaledwie upłynęło od chwili, kiedy za pochowem tatusia bieżał, a odmienił się w sobie tak, jakby lata przeszły. Wyciągnął się, wychudł, zcieńczał, jak ta trzcina jeziorna, za wiatrem się chwiejąca, oczy mu wpadły, pochyliły się plecy, mowa stała się powolna i głucha. Cały dzień w kościach zimno czuł, choć rzadko zdejmował sukmankę zimową, i dopiero pod wieczór twarz mu się zapalała: oczy błyszczały ogniem. Skarżyć się tam szczególniej, to się i nie skarżył; czasem tylko w nocy stękał zcicha; a kiedy matka pytała, czy go co boli. — «Aj boli, mamo, w piersiach boli...» — mówił dyszącym głosem — i koniec.
Jakoś w niedzielę, zaczepił Szafarzową Domin.
— Źle coś z chłopakiem waszym, — rzekł jej. — Na księżą oborę patrzy!...
Idący z matką do kościoła Stacho poczerwieniał nagle, oczy mu zamigotały, jakby kto przed nim zapaloną świecę przesunął zblizka.
Wdowa westchnęła z rezygnacyą:
— A i cóż mu ta poradzi! Takie to już chuderlawe. Zjeść zje, wypić wypije, a nic nie znać po nim. Cóż mu ta już robić, kiej taka mizerota!
Istotnie, cóż było robić? Zjeść zjadł, wypić wypił, a że i jego jadło złe jakieś i wypijało z niego soki życia, cóż na to poradzić? Jużci kto jak kto, a matka pewnoby wolała, żeby chłopaka nic nie donaglało, a już zwłaszcza ta «chrzypota,» która ją po nocach budziła. Wiadome rzeczy, przy tem krzywem drewnie to i proste ucierpieć musi.
W gruncie rzeczy uważała, że sołtys niepotrzebnie do cudzego garnka nos wtyka. Że przez ostatni tydzień umachali kawał roboty, we dwoje zasadziwszy kartofle, to go już na to oczy bolą, jużby może swojego wisielca raić na parobka chciał...
— Niedoczekanie twoje! — mruknęła wdowa i szybciej dreptać zaczęła.
Miała i ona zmartwienia swoje. Tygodnie przechodziły, a ze stelmachem jak nie było pewności, tak nie było. Chrząst się też odbił jakoś i zdaleka tylko naglądał, Bugajowe konie pasając, że to tam w chałupie same tylko dziewuchy były. Konie pasał, a na sprawnym fleciku przygrywał raźnie, gdzie tylko jaki sztajer, albo insza muzyka, co ją na katarynkach wysłyszał. Ale że już najlepiej to mu owe kozaki szły, których się w wojsku służący wyuczył. Jak czasem uciął takiego, a palcami na fleciku drobić zaczął, to owce na blizkim ugorze stawały, becząc, a pies owczarski oszczekiwał się tak, jakby niedźwiednika zawietrzył.
Im raźniej, im skoczniej Chrząst grał, tem większa wdowę ogarniała żałość. W pośrodku izby stawała, fartuch do oczu podnosiła, i wzdychając pociągała nosem.
— Oj, życie byłoby, życie! Nie to, co dziś!...
I zaraz się zbierała do kowalki lecieć, jako że jeśli na tę niedzielę nie będzie ze stelmachem skutku, to ona dłużej nie czeka, tylko parobka bierze.
I Stacho słuchał grania tego, i jemu było żałosno; a była to żałość tak gorzka, jak ten piołun-ziele. Za matką oczyma błyszczącemi wodził, to złością, to żałością zdjęty, a gdyby mu kto w serce wtedy zajrzał, to takiby w niem znalazł smutek, że to na trzy dni płaczu...
Ale gorzej jeszcze było, kiedy Chrząst nie grał; chłopak tylko patrzał wtedy, czy go gdzie w poblizkości nie najrzy. Niech mu się mignął ten szynel siwy, zaraz go przenikało jakby ostrym nożem. Stał się ostrożny, podejrzliwy, bojący; niech matka, głowę podparłszy ręką, zadumała się u płotu stojący, niech chusty odświętne dobyła, niech przymusnęła przed lusterkiem włosy, albo zawiązała korale, niech sąsiadka przybiegła pożyczyć soli, a zaszeptała zcicha, on już w ogniach cały. A tak go ten niepokój zażerał, że i choroba niczem.
Dla matki był naprzemiany to szorstki, to taki jakiś kochający, żeby go na palec owinąć można. Całemi dniami czasem ledwie że odburknął słowo; to znów stwardniałą rękę matki do ust gorących przyciskał i na kolanach jej głowę kładł, jak to za małych lat swoich czynił. Może i nie umiałby tego powiedzieć sobie, ale go gryzła bezradna zazdrość dziecka, które wszystkiego się lęka, bo czuje małość i bezsilność swoję.
Wdowa tam na to wszystko niewielce zważała, zajęta frasunkiem swoim. Juści jej i o chłopca szło, i krzywdyby jego nie chciała: ale żeby zaś chatę bez gospodarza zostawić i samej wdową z synem żyć, kiedy chwała Bogu było co czem począć, to jej ani w głowie nie postało.
A obok tych względów praktycznych i sama wiosna też gadała do niej. Czasem, wracając od studni, stawiała nagle wiadra i zapatrzona w daleki opar łężny, wciągała w siebie zapach rozkwitłej przed chatą czeremchy i miodne wonie bujnej, okrytej białem kwieciem wiśni; czasem puszczając z ręki skopiec czy warząchew, nasłuchywała jakichś oddalonych głosów czy kroków; czasem ni ztąd ni zowąd podnosiła fartuch do oczu, o uszak drzwi wsparta i na drogę od Wólki patrząca; czasem ją ogarniała niecierpliwość wielka, przy której się i kotowi łyżką po łbie, i wieprzkowi kijem po słabiźnie dostało.
I tak żyły obok siebie, ścierając się bezwiednie i raniąc wzajem, te dwa egoizmy surowe, pierwotne, a zarówno silne: egoizm kobiety, która chciała rozpocząć nowe pełne życie, i egoizm dziecka, które się rozpaczliwie chwytało szczątków rozbitego, dawnego, nie mającego dość krzepkości, aby je utrzymać na powierzchni wszystko zalewającej fali czasu i fali konieczności bezwzględnej.
W walce tej dziecko męczyło się więcej; bo kobieta z prądem konieczności tej szła, sama ją w sobie niosąc; mały zaś rozbitek życia przeciw prądowi płynął, samym już rodzajem i natężeniem usiłowań swoich wyczerpany śmiertelnie.
Jeszcze pół biedy, póki robota w polu była, a kartofle i kapusta wołały brózd, przegonów, rydla i motyki; ale kiedy w polu zwolniała nieco nagłość prac wiosennych, rozmogła się w chłopaku posępność jakaś, z ciałem i z duszą go obejmująca, podobna owej wielkiej mgle zimowej, w którą z mogiłek po tatusiowym pochowie wracając, szedł, szedł, aż w nią wsiąknął cały.
Właściwie nie znajdował on dla siebie żadnej naturalnej, przyrodzonej sfery myślenia, czucia i zajęć. Wyrwany nagle z chłopięcego świata, z dojrzałymi nie związany niczem, prócz pracą nad siły, w źródle uspokojenia wszystkich trosk dziecięcych, w matce, czerpiący wszystkie niepokoje i gorycze swoje, stał się jak ten kruk, samotny, w pustce i w cieniu siedzący.
Zdawało się, że choroba duszy i choroba ciała utożsamia się w nim w objawach swoich z dnia na dzień: na słońcu, na przyźbie siedząc, trząsł się jakiemś wewnętrznem zimnem; na matczyne kolana głowę kładąc, czuł równie zimne ostrze przeszywających go podejrzeń i niepokojów.
Przychodziły chwile pogodne, ciche, zalewające mu duszę, jakby światłem zdaleka gdzieś płynącem; ale i wtenczas nie opuszczała go jakowaś smętność i powaga.
Kiedy dzieci po wsi w niedzielę hukały, różne zabawy zmyślając sobie, albo harcując na źrebcach w tumanie kurzu i piasku, on szedł na pole oglądać żyto, które już kłosem młodocianym grało. Pochylony nieco, z założonemi za plecy rękoma, w sukmance, z której gwałtownie w ostatnich czasach wyrastać zaczął, obchodził pólko wzdłuż okopującego je rowu, patrząc, czy kret gdzie nie ryje, czy sporysz ziarna nie psuje, czy po ostatnim deszczu woda nie stanęła na dołku. Przez krótki czas mizernej gospodarki swojej nauczył się kłopotać, jak stary, i nie chłopięce myśli chodziły mu po głowie, ale frasunki różne. Żyto wszakże na podziw pięknie szło, równe, gęste, w słomę rosłe, w kłosie pełne, kurzące się w słońcu i w ciszy śniadym, chlebny zapach roznoszącym kwiatem, zrzadka tylko przetknięte ognistym maczkiem i ostróżką siną. Len bujał miękki, kędzierzący się, puszysty, dorodny; kartofle ciemnym, grubym kłem gęsto bodły spulchnioną rolę, a na wysoko skopanych, w łączkę wrzynających się zagonach, seledynowe pióra rozsady podniosły się pięknie po przekropnych dniach kilku, obiecując tęgą kapustę.
Stacha na ten widok przejmowała radość niezmierna; przystawał, to znów przyspieszał kroku, sam sobie prawiąc, jak to i co będzie, rozmyślając zawczasu o tem, jak to onę kapustę wyrzynać, kartofle kopać, len rwać i żyto młócić przyjdzie, aż zagrał w nim śmiech jasny, słoneczny. Śmiech ten wszakże zmarszczył mu twarz, jak u starego człowieka, ściągając mu wyschłą skórę około ust i oczu, a z piersi mu wybiegł razem z ostrym świszczącym kaszlem.
Jak drobne iskry w dogasającym popiele budziła się w Stachu, co czas jakiś, chętka do pustoty do figlów. Zrywał się wtedy lecieć gdzieś, sam nie wiedział po co z bata hukał, kota za ogon przez izbę przeciągał, i śmiał się przykrym, do łkania, lub pisku ptaka podobnym śmiechem.
Pewnego dnia w Świątki, tak go ta chętka sparła, że między chłopaków skoczywszy, mocować się z nimi zaczął. Na krótko wszakże było tej uciechy, bo go zaraz Wicek gajowego, choć nie szczególniej mocny, zmógł, o ziemię cisnął, kolanami nasiadł, zaczem mu też i insi niewczesnego towarzysza okładać pomogli. Zgnieciony, zziajany, ledwo się Stach wyrwał z tej łaźni, a wyrwawszy się, za piersi chwycił i zaraz krwią chrząknął.
Nie próbował już potem zabawy takiej, zdaleka tylko przypatrując się chłopakom, jak grali to «w kręga,» to «w Tatara,» to «w dęba;» podbiegł czasem do nich, przyhuknął któremu na ochotę, ale wnet odstępował, jakby zawstydzony, i zgarbiwszy się po swojemu, ręce w rękawy zasadzał i oczyma tylko pochłaniał rączość i wesołość rówieśników. Ale ta rączość i ta wesołość w gorycz mu się obracały jakąś; postał, postał, poczem głowę spuszczał i odchodził zwolna. Jużto tej wiosny nie użył Stacho wcale. Za gniazdami się po drzewach nie drapał, jaj czajczych w czapkę nie wybierał, trzmielów po łąkach nie kopał, maików po strudze nie puszczał, pukawek z trzciny nie robił, tataraku na piszczki nie dłubał.
Jedyną jego uciechą była fujarka, którą sobie za pierwszej miazgi wykręciwszy, w cebrzyku przez dzień moczył, a wieczorem na progu chaty siadłszy, przygrywał na niej. Szczególniej kiedy miesiąc na niebie stał, a słowik w olchach kląskał, zbierała Stacha do fujarki taka chęć, jakby, na ten przykład, głodnego do jadła. Ile było żałości w tem graniu, wypowiedzieć trudno. Cała stłumiona swoboda dziecka, cała nędza sieroctwa, cała ciężkość pracy nad siły, cały ból nurtującej choroby słychać było w głosie fujarki zawodzącym, jękliwym!..
Zdarzało się, że graniu chłopca przeciwiał się wesoły flecik Chrząsta. Sądzićby owszem można, że flecik ów nienawidził fujarki i czyhał tylko, żeby ją zagłuszyć. Ledwo się od Szafarzowej chaty rozległa po rosie, natychmiast od pastwiska zaczynał flet wycinać swoje najgłośniejsze sztajery.
— Oj dolo, dolo, — śpiewała fujarka. — Dolo ty sieroca, ty moja! Miesiączek niebem idzie, rosą ziemię posypuje... A sierota światem idzie, łzami ziemię posypuje... Oj dolo, dolo ty sieroca, ty moja!...
— Pan ci ja! pan ci ja! — brząkał, strojąc się do sztajera, flecik i zaraz zaczynał:

«Żeby nie było panny Ludwiki,
Toby nie było pruskiej muzyki;
Panna Ludwika za pół złotego
Kazała zagrać marsza pruskiego.»

Fujarka coraz tęskniej zawodziła tymczasem.
— Oj! wieje wiatr bujny, nad łąką wieje, trawa się za nim kłoni... Oj! smutek, czarny smutek nad ziemią wieje i sieroty pyta: Oj! sieroto, sieroteńko, co po tobie na świecie? na bożym?
— Oj! nic po mnie na świecie, na bożym, smutku ty czarny! Oj! zawiej, zawiej, wietrze ty bujny, zawiej! A mnie sierotę na cichą łąkę, na grób zielony zanieś!...
Natychmiast flecik zaczynał swoje:

«Poszły panny po śliwy, po śliwy, po śliwy,
A za niemi myśliwy, myśliwy, tam.»

Ale fujarka coraz wyższe, coraz przenikliwsze dobywała tony:
— Zakwitła ruta zielona, zakwitła w sadzie... Rwali ją chłopcy na wieńce, rwali ją chłopcy... Jeden sierota jej nie rwał, co ojca, matki nie miał, jeden sierota... Oj ruto, ruto, ruto zielona, na tej mogile sadzona... Rozwińże mi się do listka, do serdecznego, na tym piasku białym, na suchym... Oj! dolo, dolo... Oj! dolo ty sieroca, ty moja...
Długo nieraz w noc, nad wioską, po prosie kłóciły się z sobą te dwa głosy: piosenka tęskna, pastusza, i swawolne taneczne tony flecika. A im dłużej to trwało, tem muzycy, sami się roznamiętniając, grali coraz sprzeczniej, coraz uporczywiej i coraz donośniej.
Fujarka wysilona zwykle milkła pierwsza; poczem zwycięzki flecik raz jeszcze do ulubionego sztajera o «pannie Ludwice» tryumfująco powracał.
Tymczasem w chacie wdowy nowa powstała wątpliwość: czy chować cielę, które się w samą Trójcę uplęgło, czy też go nie chować? Prawda, że było późne, a do tego białe; takie zaś bydlę zawsze słabe bywa; prawda i to, że tę kapkę mleka, co teraz dla chłopaka szła, cielęciu podetknąćby trzeba. Rozmyślała wdowa tak i tak, mądrzyły kumy, oglądając małego przybysza i radząc różnie, jako że to, jeśli czego na wsi dość jest, to łopianu u płotów a zazdrości między babami. Ale kowalka była zdania, że cielaka chować trzeba. Jedna krowa w oborze, jak ta dusza w ciele, na gospodynię jakoś nie pasuje... Zawszeć to piękniej dwojgo sierści wygonić, choćby i w pole na paszę, niżeli jedno. Z cielaka przez pół roku jałówka godna wyrośnie, a choć i stelmach, to na dwoje bydła inszy pogląd będzie miał, niż na to jedno.
Białe?... To i co że białe! Zawszeć to sierść liczy, choćby też i biała! W jałówkę, a choćby i w krowę nikt orać nie będzie, żeby po niej mocy patrzał. Czego nie uchowasz, tego i nie kupisz; a co chłopaka, to najmniej, bo już dawno te lata przerósł, żeby za mlekiem, jak kot, się oglądał. Kartofle, chwalić Boga, są, lebioda je, sól je, to się tam i bez mleka obejdzie. Przecie odessany...
Jakoż obywał się. Cielę, wciągnięte z sieni do obórki za lewą zadnią nogę, żeby mu urok jaki nie zaszkodził, zajęło honorowe miejsce po prawej stronie granuli, a tegoż dnia w południe, zamiast polewki, wystąpiła na misce lebioda. Stare sadło było w niej czuć, i to ją smakowitą robiło. Drugiego dnia takoż próżna miska zeszła. Trzeciego urzuciło się troszkę wieprzkowi, a chłopak całe odwieczerze narzekał, że go w dołku piecze. Piątego dnia już tylko łyżką po niej pogmerał, a po tygodniu patrzeć na nią nie mógł, tak mu obrzydła. Powrócono do kartofli z solą, ale i tych nie tak dużo znów było, żeby jeść, ile dusza raczy. Nikt się wprawdzie nie skarżył, bo głos cielęcia, które choć białe, mocny bek miało, raz wraz przypominał o wzniosłym tej prywacyi celu; Stacho wszakże pomizerniał przez te kilka dni znacznie, i jak ten cień, na nogach się słaniał.
Nawet kowalka, wpadłszy raz po kurę, co jej uciekała do cudzych, zastanowiła się, spojrzawszy z nagłości na chłopca.
— A cóż to tak Stacho spaszował? — spytała kumy. — A toć jak nieboszczyk wygląda!
Spojrzała wdowa, i ją też uderzyła niezwykle przejrzysta, sinawa bladość chłopca; natychmiast też fartuch do oczu podniosła.
— Abo to się nie naharuje? Abo to się nie nadźwiga, nie naciąga? Abo to kiedy sobie odpocznie?... Oj, sierota, sierota!...
— Co tam sierota! — odparła rezolutnie kowalka. — Jak matka je, to się i ojciec najdzie! — I chciała chłopca po włosach pogładzić.
Szarpnął się Stacho, jak ten zły pies, i z warkiem odszedł na stronę. Wolałby, żeby go Judasz pogłaskał, niżeli ta baba. Już i kury szukać nie szukał, i na kolacyę do miski zwołać go nie było można; jak prysnął, tak się gdzieś zaszył, że ani go okiem. Wieczorem dopiero, kiedy wdowa statki zmywać zaczęła, do izby wszedł ze stukiem drzwi otwarłszy, czapkę cisnął, na ławie siadł i pochmurowato przed siebie patrzył.
— A cóżeś ty na kolacyą nie przyszedł? — spytała matka. — Nie słyszałeś to, jakem na ciebie wołała?
Nie odpowiedział, brwi mu się na dźwięk głosu matczynego zbiegły, usta otwarły, po twarzy przeleciało drgnienie.
— Masz tam kartofle w rynce na węglach...
Nie ruszył się z miejsca. Łokcie na kolanach oparł, głowę w ręce wziął i z zaciętością jakąś kołysać się zaczął.
— Cóż nie gadasz? — zapytała żywiej matka. — Zarosła ci gęba, czy co?...
Chłopak westchnął ciężko, ale nie odezwał się słowem.
— Zamówione chłopaczysko! — mruknęła wdowa, ramionami rzuciwszy. — Rozczapierzy się, jak ten latoperz, i siedzi! Nie dość swego frasunku człowiek ma, jeszcze człowiekowi taki chruściel doskurczy... — Otarła ręce, do komina podeszła, i pchnąwszy rynkę stojącą na węglach, odwróciła się wzburzona do Stacha.
— Jesz, czy nie jesz?... — zapytała podniesionym głosem, poczem zaraz fartuch do oczu podniósłszy, wyrzekać zaczęła:
— A że mnie też z tym chłopakiem Bóg skarał!.. A że ja też nieszczęśliwa sierotą się ostała!.. — Pociągała nosem, wycierając oczy i ogarniając resztę ognia popiołem.
Stachowi zaczęły powieki się trząść, kolana mu dygotały jak w febrze. Nie podniósł jeszcze głowy i w ziemię uparcie patrzył, ale nic nie widział przed sobą, a w uszach mu dzwoniło, jakby sygnaturka. Nagle porwał się z ławy, do matki rzucił, nogi jej objął rąkoma, głową do nich przylgnął i buchnął wielkim płaczem:
— O laboga rety matusiu! Nie bierzcie drugiego ojca!... O laboga rety, i parobka nie bierzcie!.. O laboga, matusiu, nie bierzcie parobka do chałupy!.. O rety... rety... rety!...
Osunęły mu się ręce, czołem o ziemię stuknął i piersiami na stopach matki leżąc, trząsł się w onym płaczu ciężkim i wił, jak robak ziemny.
Wdowa stała, nie ruszając się z miejsca. Żal jej było dzieciaka, że się tak morduje z tym płaczem. Tak samo żal jej było już nieraz młodego kogutka, gdy niedobity trzepotał się resztką życia w piasku. Miała miękkie serce. A tem większa zdejmowała ją litość, jako wiadomo było, że się to stać nie może, czego chłopak żąda, i dlatego takoż, że go wygadała przed chwilą. Wyżej tedy jeszcze fartuch do oczu podniósłszy, odezwała, się zawodzącym głosem:
— A i czegóż ty płaczesz, sieroto, czego lamentujesz? Jużci przecie nikt cię nie wygania z chałupy, nikt cię nie bije... Choćby ta i drugi ociec był, to ci krzywdy zrobić nie dam... bić cię nie będzie...
— Nie chcę, matusiu, nie chcę!... — wołał Stach, tłukąc głową o ubitą glinę izby. — O laboga rety, nie chcę!
Wdowie serce tajało.
— Wstań ino, wstań! — mówiła, pociągając nosem. — Nie bądź głupi! Na nic sobie ato łeb porozbijasz, i tyla!
Stacho nie słyszał jej. Cały pogrążony w swym bólu i krzyku, nie czuł twardości ubitej gliny, ani gorącości łez zalewających mu twarz nagle wezbranym potokiem.
— Nie chcę! nie chcę!.. — powtarzał z uporem bezsilności i rozpaczy. — Nie chcę drugiego ojca! Nie chcę parobka! Laboga!..
Gwałt tego płaczu dobył się do wnętrzności matczynych.
Wdowa opuściła fartuch, a usiłując ręką dostać głowy syna, mówiła miękkim głosem:
— Cichoj już!.. Cichoj!.. Cichoj!..
Dźwignął się chłopak na klęczki, ręce jak do pacierza złożył i trzęsąc niemi w powietrzu, ku matce je wznosił, razem z błagalnem spojrzeniem.
— Mamo!.. mamuniu!.. — mówił żarliwym, modlitewnym głosem. — Wszystko zrobię... wszystkiemu poradzę!.. Mamuniu... Wszystko zrobię!..
Coraz wyżej podnosił ku matce złożone ręce i twarz znędzniałą, na której śniadość wybiły plamy ogniste. Wzdłuż zapadłych policzków toczyły się łzy jasne, ciężkie; usta się trzęsły, mało do którego słowa trafić mogąc; włosy przylgnęły do czoła i głęboko zaklęsłych skroni, spojrzenie stało się obłąkanem prawie.
Wdowa znów mocniej płakać zaczęła.
— A i co tu o poradzie gadać! — zawołała żywo, — kiej tu porady nijakiej niema! Ludzkie ci się oczy po drogach dziwują, a ty będziesz o poradzie gadał! A ty spojrzyj ino na te swoje ręce... To ty takiemi ręcami chcesz robocie radę dać?
Zaszlochała głośno.
Istotnie, te dwie wychudłe, poczerniałe, głęboko z rękawów wychylone ręce, które się do niej wznosiły błagalnie, były tak cienkie, jakby dwa patyki. Gałąź sucha, co z pnia wierzby sterczy, kość, którą pies ogryzie, nie inaczej wyglądaćby mogła. A przytem były one w tej chwili tak drżące, tak dziecięco wątłe i słabe... Głupiemu ato gadać!
Spojrzała wdowa jednem okiem, spojrzała drugiem okiem na te biedne, ku sobie wyciągnięte ręce, i struchlała. Pierwszy to raz obnażyły one tak przed nią swą nędzę. Natychmiast przejęła ją nieznośna żałość nad sobą. Taka to jej podpora! Taka to jej pomoc! Jednocześnie uderzyła w nią trwoga i zwątpienie. Jak to tam i w polu zrobione takiemi rękoma!.. Matko Najświętsza i święty Antoni, brońcież od wszelakiej szkody! Już jej się wczoraj widziało, że brózdy w kapuście za płytkie; teraz była tego pewną. Świeża fala żałości serce jej zalała.
— Oj! sierota ja, sierota, cięższa od kamienia! Oj! sierota ja i z tym chłopczyskiem razem! Oj! coś ty nalepszego, ociec, zrobił, żeś ty na taki czas pomarł!.. Oj! lepiej mi było pod ziemię i z dzieciakiem iść, niż tego sieroctwa doczekać!.. A czy to ja już za wszystkiemi, czy co, że na mnie taka bieda padła!... A że też ta Bóg przenajświętszy nie wejrzy i mnie sieroty nie pocieszy, w tej ciężkiej potrzebie... w tym ciężkim żalu!..
Stachowi rozplotły się ręce i obeschły oczy. Przeląkł się płaczu matki, i kolana jej objąwszy, coraz je mocniej ściskał.
— Nie płaczcie, mamo, nie płaczcie!... O laboga mamo, nie płaczcie! Siekajcie mnie, rąbajcie mnie, a nie płaczcie!.. Laboga rety, nie płaczcie!... Laboga rety!...
Wdowa otarła oczy. Późno już było; noc krótka, do roboty rano trza... Kaganek zatknięty w szparę komina dopalał się z trzaskiem. Położyła ciemną rękę na wilgotnych włosach chłopca.
— A wstajże już, sieroto, wstaj. Nie biadaj!... Toć nas ta może Pan Jezus miłosierny nie opuści jeszcze!...
Płacz Stacha ucichał zwolna i przechodził w jakieś głębokie, wstrząsające mizernem ciałem jego łkanie. Ostatnie iskry dogasły w popiele.
— A i jakże ze żniwem? — zagadnął raz prosto z mostu Chrząst, spotkawszy wdowę u studni.
Zamigotały kobiecie oczy, uśmiechnęła się, westchnęła, postawiła wiadro, czoło rękawem otarła, i podparłszy brodę ręką rzekła:
— A i cóż tam żniwo!... Żeby ino pogodę Pan Jezus dał...
— A i chłopak będzie siekł? — pytał wpół natarczywie, wpół szyderczo kulas.
Szczególnej był dziś strojny. Koszula odwinięta szeroko z grubego, ogorzałego karku, spięta była błyszczącą w słońcu spinką, kamizelka miejskim krojem na piersiach otwarta, szynel zarzucony na ramiona, kaszkiet na bakier, śmiejące oczy, wąsik zaostrzony. Nastawiał się przytem, w bok ręką ujmował, zęby białe pokazywał, papierosa kręcił.
Kobietę ognie przeszły. Nigdy jeszcze młody urlopnik nie wydał jej się tak ponętnym. Wiedziała też, że kosiarz przed wszystkimi był i że jej żyto o dzieńby położył. Mimowoli się wyprostowała i fartuch na sobie ściągnęła.
Ale właśnie teraz najgorzej się składało, bo już na tę niedzielę, stelmach, jak amen w pacierzu, przyjść, i albo w tę, albo w tę stronę koniec robić miał. Przegięła się więc nieco tylko zalotnie w biodrach, i westchnąwszy, rzekła:
— A toć tam już od tygodnia lata a lata na Zawodzie, a kosę stali. Wczoraj rychtował kosisko, że za długie... Nabija ta osełkę od samego rana... Możeć da Bóg, co i usiecze ode złego razu!
Chrząst niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę.
— Ale! usiecze ta! Gadajcie zdrowi! Albo to może siłę do kosy mieć! Zkołtuni tylko słomę i tyla!
— Ano... — zaczęła niepewnym głosem wdowa — przecie nie raz i nie dwa krowie trawę siekł...
— Co insze trawa — odparł kulas — a co insze zboże. Trawy to tam byle kozikiem uchechle. I baba to potrafi! A do zboża inszej ręki trza, inszej mocy. Jeszcze do takiego! Żyto jak trzcina i chłop się tam zapoci do trzeciego potu. Chodziłem wczoraj, tom widział.
Wdowa ostygła nagle. Było to słowo wielce ze strony Chrząsta niebaczne. Cóż on, ten łomaga będzie jej pole obchodził, jakby już swoje? Cóż on ta będzie naglądał, przepatrywał?... Siał je to, abo orał, czy co? Jeszcze na to u wójta pisma niema, żeby go za parobka brała. Jak czekać, to czekać! Jużci do niedzieli wytrzyma. Przyjdzie stelmach, dobrze; nie przyjdzie, drugie dobrze. Do Chrząsta o każdy czas trafi. Teraz już jej ato drogę zabiega...
— A niech-ta próbuje! — odezwała się z obojętnością pozorną. — Usiecze, to usiecze, a nie, to się i najmie. Cóż mu się ta przeciwić, kiedy go taka nagłość do roboty sparła...
Sięgnęła po wiadro i poszła.
Chrząst oczy zmrużył, papierosa kręcił i z podełba za nią patrzył.
— Psssia!... baba! — warknął, i strzępnąwszy palcami, gwizdać sobie zaczął.
Brzęknęły kosy po żytach na cichą, słoneczną pogodę. Kosiarze choć po dwóch, po trzech z chat wyszli, teraz się rozrzucili flankiem po pstrej szachownicy zbóż płowych i złoto-zielonych. Nie była to bowiem regularna armia, której wyborowy żołnierz, pod wodzą dworskiego ekonoma, zwartym szeregiem do ataku idzie; ale gerylasówka, luza, gdzie się różna siła trafi, różna zręczność w boju, i gdzie każdy na swojem miejscu sam odpowiada za siebie.
Nic więc dziwnego, że znalazł się w niej mały, wychudzony żołnierzyk, który, dźwigając kosę, za innymi szedł, mało co po drodze przystając, aby broń z ramienia na ramię przełożyć. Broń była widocznie za ciężka na niego, niósł ją przecież ochoczo i ochoczo z nią na zagonie stanął.
W tej chwili właśnie, najpierw na kilku, potem na kilkunastu punktach rozległo się przedwstępne, rytmiczne klepanie osełek o kosy. I Stacho sięgnął po swoję, i nierówno nią klepać zaczął. Słychać go tedy było w wysokiem życie, ale go nie było widać.
Nad płowemi kwadratami i sznurkami żyta bieliły się i pstrzyły ramiona w koszulach, w lejbikach, w kamizelach, w spencerach; nad ramionami wyciągały się ogorzałe szyje w odwiniętych kołnierzach, z zawiązkami, ze spinkami, z tasiemkami, z guziczkami; po nad szyję wznosiły się to żółte słomiane i brunatne kapelusze, to u starszych czapy ciepłe, z pod których widać było długo puszczone włosy wszelakich odcieni, a nad tem dopiero wyszczerkały kosy, błyszcząc zdala w słońcu, jak wielkie miesięczne nowie.
Ale Stacho zginął w rosłem życie tak, że nad lekko wzruszoną falą kłosów, kiedy brózdą szedł, widać było tylko samą kosę, jak się posuwała nad pólkiem modro-złocista, iskrami sypiąca. Nikt tam wielce nie zważał na nią; jeden tylko Domin wyciągnął w tę stronę długą swoję, żurawią, ogorzałą szyję i z ręki sobie u magierki daszek przyprawiwszy, zmrużonem okiem mierzył w nią, jak teleskopem w gwiazdę. Nie czynił tego stary przez troskę o chłopca, ale mu szło o krzywdę, jaką niewprawna kosa bujnemu plonowi świętej ziemi uczynić mogła. Lecz kosa zachodziła dobrze, okręgiem się z prawa na lewo biorąc, aż znikła w kłosach, jak gwiazda w obłoku płowym, a tuż zaraz zaczęła się przed nią droga słać, nieszeroka wprawdzie, ale dosyć równa.
Wszystko to widział Domin, i uspokojony, fajeczkę krótką pykał, a kosę klepał zlekka. Czego wszakże nie widział, to tego błysku w siwych źrenicach Stacha, kiedy mu pierwszy raz kłosy chrzęsnęły pod kosą. Ręce chłopcu trochę drżały, ale twarz znędzniała oblokła się szczęściem i pogodą, a w sercu taki trzepot, taki świegot miał, jakby mu się w niem skowronki wylęgły. Kosisko mocno ujął, w kroku mocno stanął, jak mógł najszerszym siągiem się zamierzył i nizko podebrawszy słomę, ku sobie ją garnął. Kosa, prowadzona wychudłą ręką chłopca, spotykała wszakże silny opór. Żyto rozkrzyło się niezwykle; stało tęgo zwarte, a zielonkawa jeszcze od przyziemku słoma nietylko była twarda, ale też i wiśna. Zadziwił się Stacho, że to tak ciężko idzie. Kiedy łońskiego żniwa na tatusia patrzał, widziało mu się, że kosa chodzi sama i sama tnie, a tatuś tyle, że sobie kosiskiem macha, i już. A tu gorące poty biją, nim się garść o ziem położy...
Dziwił się, ale nie ustawał. Osełkę nawet wtedy dopiero z kieszeni dobywał, kiedy Szymek Zabrożny, który o miedzę od Szafarzowego żyto swoje siekł, do ostrzenia kosy się zabierał. Wtedy i Stacho wypoczywał chwilę, naklepując swoję. Sam już dźwięk klepania tego napełniał go otuchą i dumą. Był to odgłos nie tylko tryumfu, ale i nadziei. Stawiał on chłopaka na równi z każdym parobkiem, ba! z gospodarzem niemal, boć na swojem, nie na cudzem siekł, a zaś mu het precz powiadał, jak on to duży wyrośnie i mocny nadewszystko, jak to żniwa skończywszy, życisko zaorze, jak je kartoflami na wiosnę obsadzi, jak znów kartoflisko pięknie na jesień obsieje, jak to wszyściutko sam zrobi, i jak nad nim nikt przewodzić nie będzie, jak się z gruntu nikomu wyłuskać nie da i jak sobie z matusią radzić pięknie będą. Przechylał głowę Stacho i łowił te dźwięki to prawem, to lewem uchem. Godna była muzyka! Piękniejszej nie słyszał nigdy.
Było już po śniadaniu, kiedy Zabrożny huknął na niego ze swego pólka:
— Chłopak!...
— A czego? — odhuknął Stacho.
— A to niech matka wódki choć z garniec szykuje, żebyś się miał czem do kosy wkupić!...
Stacho roześmiał się głośno, radośnie. Było to najmilsze słowo, jakie mu kto mógł powiedzieć.
W tej samej wszakże chwili uczuł ból nagły w piersiach i chwycił się za nie. Strach go przeniknął.
Tydzień już coś od owego wieczora, kiedy matce do nóg padł, lepiej mu być zaczęło, a tu znów się ta bieda odzywa... Postał, podyszał, otarł czoło, na które mu zimne wystąpiły poty, i na świeżym zagonie zajął żyto kosą. Kosa z ciężkością przez słomę się przebiwszy, położyła na ziemi garść z wielkim mozołem. Wziął Stacho drugą mniejszą, ale i tak ciężko było. Ból nie ustawał. Ostry, kolący, przenikliwy, tchnąć mu prawie nie dał, na wylot go biorąc, jakby wilczym zębem.
Pierwszy raz zrywając dobrowolnie przyjętą komendę, wyjął chłopak osełkę, i dla wypoczynku więcej niż z potrzeby, kosę nabijać zaczął. Nabijał długo, dobrze chciał wypocząć, a potem tęgo siec. Niechby choć i ten Zabrożny widział, jeszcze po takiem słowie!... Jakoż zdawało się, że ból ustąpił nieco. Poprawił Stacho czapczynę, osełkę za pas, na wypuszczonej koszuli spięty, zasadził, a dla dodania otuchy i sobie, i kośbie, puścił głos polem w zwykłej przyśpiewce: Oj da dana!... oj da dana!...
Ale głosu tego sam się przestraszył: drżący, chrypliwy, do pisku ptaka podobny, wybiegł on mu z piersi jakimś przeciągłym jękiem; urwał tedy nagle Stacho i znów kosił w ciszy. Ale za każdym ruchem ramion, za każdym rozmachem kosy budził się ból i kąsał coraz silniej. Chłopak zacisnął zęby, brew ściągnął, pożółkłe czoło zbiegło mu się w fałdy, głęboka bolesna zmarszczka okoliła drżące, posiniałe usta. Za nim coraz mniejsze kładły się pokosy, przed nim coraz dalej, coraz słabiej odzywały się głosy żeńców, zbóż chrzęsty i brzęki kos ostrzonych. Chłopak wytężał wszystkie siły, żeby się zbliżyć do nich; na siwą koszulę wystąpiły gęste smugi potu, wilgotne włosy lgnęły mu do skroni, kosa stawała się coraz cięższą. Wytrzymał przecież i nie puścił jej, aż mu matka obiad w dwojakach przyniosła. Ledwie co jadła tknąwszy, rzucił się wtedy do strugi i pił, pił, jakby ją całą wypić chciał do dna, do szarego zwiru, do złotego piasku. Zaraz się też na brzegu cisnął, bo go chwycił srogi, rozrywający piersi kaszel.
Południe zeszło szybko; chłop na swojem robiąc, długiego wypoczynku nie potrzebuje. Zbudził się i Stach nad strugą, i po kosę sięgnął. Ciemne z posiniałemi paznogciami ręce trzęsły mu się, jak w febrze. Ha!... Zimnisko naciągło mi w kości ze ziemi — pomyślał sobie, i otrząsnął się, bo mu dreszcz grzbietem szedł i przenikał piersi. Spojrzał po niebie; godzina może była z południa, sam par największy.
Od złotej głowy słońca odłamały się gdzieś te długie, brylantowe promienie, które wczesnym rankiem padały na ziemię drżące i ukośne; głowa ta stała teraz nad polem wielka, żarząca, stopniała w sobie, rozpłomieniona w białawych ogniach lipcowego skwaru. Ostatni rój komarów uleciał ku wilgotnym olchom; w powietrzu biły się ciężkie, żółte muchy, podcięte zioła roniły mocne wonie, a drobne krople rosy, zawieszone na odkrytej z kłosów trawie, wysychały gwałtownie. Gdzieś ucho puścił, powietrze cykało brzękiem koników polnych, skowronek przestał śpiewać, a chlebny zapach dusił niemal. Zresztą cisza była dokoła Stacha. Mniejsze sznurki chłopskiego żyta leżały posieczone wpośród działków zielonych i rozkwitłych jarzyn; na większych zdaleka tylko migały kosy; Zabrożny z pólka swego zeszedł, położywszy pół morga dorodnego żyta. Jeden tylko stary Domin, który nikomu kosy nie powierzał, choć w chacie młodsze ręce były, golił pomaleńku, z namysłem swój zagon, do czysta zbierając by najmniejszy kłosek, a ściernisko zostawiając tak gładkie, jak drugie i po zagrabkach nie bywa. Przyłożył się do kosy Stacho i z ostra nią machnął; nie żałował ręki, chciał się przemódz, rozmocnić w sobie, rozgrzać. Brzęczały mu też w uszach słowa matki.
— Tyla ino? — rzekła wdowa, kiedy przyniósłszy obiad synowi, po pólku spojrzała. — Mój Jezu, kiedy to będzie! A tu przyparek taki, że ino patrzeć deszczu! Bój się Boga, chłopak, nie postawaj, aby ino chwycić... Aby ino!... — Już się ze trzy razy odmienił na twarzy i z bladego zrobił się czerwony, a z czerwonego znów blady, już mu ramię ścierpło, a z piersi szedł dech coraz prędszy, coraz bardziej świszczący, już mu i koła różne i blaski przed oczyma latać zaczęły, a on precz siekł.
— Nie postawaj! Nie postawaj! — wołał na niego jakiś głos mocny, twardy, surowy. Podniósł nawet raz głowę, żeby zmiarkować, zkąd głos ten na niego idzie; ale usłyszał tylko brzęk koników polnych i daleki, daleki gwar żeńców. Coraz szybciej tedy machał kosą i zajmował coraz większe garście, szczęśliw, że się w nim uciszył ten ból dojmujący, niedbały na ten pot, co mu zalewał oczy i spływał po zapadłej, niezwykle dziś śniadej twarzy.
Pić mu się chciało niezmiernie, parę razy obrócił oczy ku szemrzącej na skraju pólka strudze, ale roboty nie przerwał.
— Nie postawaj!... nie postawaj!... — brzęczały przed nim zwarte szeregi grubej, wzrostem sięgającej go niemal słomy, w które on jak żołnierz szturmujący z kosą swoją szedł.
— Nie postawaj!... nie postawaj!... — wołała za nim schowana w kartoflach przepiórka, którą Zabrożny z żyta swego spłoszył.
Chłopaka ogarnęła gorączka. Żeby choć do gruszy... żeby choć do krzyża... Zaś stanie kosę ostrzyć, to wypocznie sobie.
Z kraja, nad drogą stała grusza polna, a tuż nieopodal krzyż, dobrze już omszały, który tu za karczunków jeszcze, kiedy pólko z pod lasu dobyto, już stał nad dawnym rozstaju. Grusza i w największą ciszę drobnym liściem trzęsła; krzyż i w największe słońce ciemny był i smętny.
Od miejsca, gdzie Stacho siekł, do krzyża i do gruszy niedaleko było; za każdym zamachem kosy odległość ta zmniejszała się widocznie...
— Z pół staja jeszcze! — szepnął świszczącym ze zmęczenia głosem Stach. — Nie będzie jak z pół...
Nie skończył. Stanął przelękły, drżący. Nogi dygotały pod nim, ręce się trzęsły, przed oczyma czarność jakaś powiększała się, i rosła... rosła...
Rosła tak, że ledwie przed sobą widział krzyż i gruszę. Nie bolało go nic, nic, zda się, nie czuł nawet; ogarnęła go tylko słabość jakaś, jakaś mdłość w całem ciele, jakiś niepokój wielki. Zaraz mu się też ten pot kipiący w zimny obrócił, a serce ustawało w nim prawie.
Na kosisku się wsparł i przerażone oczy ku krzyżowi podniósł.
— Jezu... Jezu... Jezu... — szeptał świszczącym głosem. — Aby dosiec... aby dosiec...
Spojrzał błędnie po niedożętym dziale, w uszach mu zadzwoniło, jak na rezurekcyą.
— Do matki! — pomyślał, otworzył usta, chciał przemówić, ale nie dobył z nich słowa.
Nagle się zachwiał, czerwona jasność uderzyła mu w oczy.
— Jezu! — krzyknął wielkim głosem, kosę z rąk puścił i na ziemię runął.
— Nie postawaj! nie postawaj!... — ćwierkały tymczasem koniki polne, w grubem, tęgo zwartem, złoto-zielonawem życie.
— Nie postawaj! nie postawaj!... — wołała szara, w kartoflach schowana przepiórka.
— Nie postawaj!... — szeptała drobnym szmerem grusza.
Krzyż tylko stał czarny i niemy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gasło już słońce, kiedy stary Domin rękę od jaskrawych promieni jego nastawił, oczy zmrużył i ku Szafarzowemu pólku patrzył.
Hultaj chłopak! Licho co przez tyla czasu usiekł — przemówił sam do siebie, a nie widząc ani małego żeńca, ani kosiska, kilka kroków ku miedzy podszedł.
— Śpi hultaj! leży! — zawołał gniewnie, dojrzawszy wyciągnięte, czerniące się zdala bucięta. — Choroba z taką robotą! Na takie żyto!...
Wyjął fajeczkę z zębów, którą sobie na odchodnem był zaćmił, a złożywszy ręce przy ustach, nabrał tchu z głębia i huknął:
— Chłopak!.... A wstawaj, leniu!... Chłopak!...
Ale mały żeniec leżał nieporuszony. Odwrócił się tedy stary gniewnie, a pykając z krótkiej fajeczki, mruczał.
— Kosiarz, psia noga!... Dałbym ja ci kosę!... Takie żyto!...
Odchodził, a obracał się jeszcze.
— Choroba, jak to leży! jak to śpika rżnie!... A bodajżeś zalśnął i z robotą taką!... Dałbym ja ci spanie!
Podniósł pięść kościstą i pogroził nią w stronę pólka.
Uszedł kilka kroków, znowu się odwrócił i patrzył.
— Śpi hultaj!... Żeby go!...
Nie mógł wytrzymać, znów ręce do ust przyłożył i huknął raz jeszcze:
— Chłopak!... A nie wstaniesz ty dzisiaj!... He!...
Ale mały żeniec zdawał się nie słyszeć wcale.
— Na nic zardzawi kosę na rosie! — pomyślał Domin, przystanął, okiem błysnął, i nagle się na pólko Szafarzowej wielkim krokiem puścił. Nie mógł znieść marnowania czy ludzkiej pracy, czy Bożego daru.
Ale przyszedłszy do miejsca, gdzie Stacho rozciągnięty obok kosy leżał, przeląkł się stary i fajkę z zębów puścił.
Chłopak, choć jeszcze resztką duszy dychał, wyglądał jakby umarły. Oczy miał zamknięte, głęboko w dołach schowane, usta i powieki sine, twarz żółtą, jak gromniczne woski. Wzdłuż rękawa starej, niedobielonej koszuli, na który mu głowa padła, sączyła się z ust cienkiem pasmem krew jasna, pienista.
Potrząsnął chłopcem stary — nic. Krew tylko zapieniła się mocniej i żywiej biedz poczęła, ale Stacho oczu nie otworzył. Pokiwał głową Domin, a że sam wielkiej mocy nie miał, po wózik do wsi zawrócił; wpierw wszakże kosę podniósł, sukmaną otarł i kosiskiem w ziemię wetknął.
Pole, przez które teraz szedł, podobne było do pobojowiska. Owa luza, która tu o świcie zachodziła flankiem, rozpierzchła się po stronach, zostawiwszy całe szeregi martwo leżących pokosów. Wrzawa i szczęk całodziennego boju ucichły; powietrze parne od przyśpieszonych oddechów, ochłodło; stłoczone, zdeptane trawy podnosiły się zwolna i czekały rosy. A nad zdobytem polem, jak sztandar zwycięzki, w ognistej łunie zachodu sterczała Stachowa kosa.
Mały żeniec leżał pod tym sztandarem cichy i nieporuszony. Po drodze tymczasem dudnił wózik wdowy, na gwałt zaprzężony przez Chrząsta.





KRYSTA.

Porwała się z wysoko usłanych poduszek i na łóżku siadła.
— Jezu... Jezu... — zaszeptała nizkim, dyszącym gorączką głosem. — Co się to porobiło?.. Co się to stało?..
Zgarnęła rozrzuconą koszulę na piersi i wodziła po izbie niespokojnemi, szeroko otwartemi oczyma.
W izbie nie było nikogo. Mały ogień dogasał na kominie, pełgając modro po niedopalonych głowniach. Żółty kudłaty pies węszył ostrożnie po niezmytych garnkach, trącając nosem zostawione w nich warząchwie i łyżki; w sionce, za drzwiami słychać było furkot i trzepoty kur, gnieżdżących się po wyszkach i grzędach.
Dzień gasnął. W sinej jasności, która się sączyła przez mętne szyby małego okienka, szczupła i śniada twarz siedzącej wprost niego Krysty zachodziła osobliwem błękitnawem światłem, przy kórem dziwnie odbijały drobne, ciemne aż niemal, tak żywym ogniem pulsujące, usta, i rozjarzone gorączką, błyszczące wskroś długich rzęs, oczy.
Szeroka cisza późnej pory dnia i roku zapadła nad wsią. Odgłosy życia skupiły się po zamkniętych obejściach, po chatach, dolatując tutaj niewyraźnym i stłumionym szmerem.
Po kątach izby gęstniały już zmroki, snując się około komina i u nizkiego pułapu, gdzie na zatkniętej w belkę żerdzi wisiała różna odzież.
Wśród ciszy rozległ się teraz łoskot rąbiącej drwa siekiery. Łoskot był równy, miarowy, silny; dolatywał zblizka.
Słuchała go przez chwilę Krysta, patrząc nieruchomo w siniejące wśród zmierzchów izby okienko, poczem podniosła obie wychudzone ręce, ścisnęła niemi skronie, i przymknąwszy pociemniałe powieki, zakołysała się w niemej jakiejś rozpaczy.
Z pod białej, cienkiej, luźno związanej chuściny, rozsypały się jej przez palce drobne pasma ciemnych włosów, wyraz niezmiernej goryczy okolił spalone usta, pierś pod lnianą koszulą podnosiła się wysoko, szybko.
Nagle zwróciła Krysta głowę w bok i wstrzymała oddech.
W kątku u ściany, w nogach łóżka, leżała przewiązana chustką poduszczyna, z której się dobywało ciche, kwilące krząkanie. Krysta wpatrzyła się w ten kąt tępym, osłupiałym wzrokiem.
Ręce jej opadły, otwarły się usta.
— Żeby tak Antek!.. — odezwała się wpółgłośnym szeptem — Żeby tak teraz Antek... Jezu miłosierny!..
Rozszerzyły się jej źrenice, zęby szczękać zaczęły, cała twarz zachodziła wielkim, nieprzytomnym strachem. Kwilenie tymczasem cichło, poczem zupełnie ustało.
Wyciągnęła wtedy Krysta ręce przed siebie, załamała je gwałtownym ruchem, nad głowę rzuciła, i z głuchym jękiem na poduszki padła.
Nastała cisza.
Zmierzch już był zupełny, kiedy pod okienkiem zaczłapały drobne, spieszące się kroki. Ktoś szedł, potykając się, mrucząc i szukając drogi.
Pierwszy pies poczuł, że to idzie gospodyni, i podebrawszy ogon pod siebie, cichaczem do drzwi zmierzał.
Jakoż wchodząca do izby stara Karbowiaczka natknęła się na niego w samym progu.
— Wszelki duch!.. A pójdziesz! A do budy leżeć!... A któż to też psa między garnki puścił?... O mały figiel, że mnie z nóg, choroba, nie zwalił! — Śpisz córuś? — Nie czekając odpowiedzi, pod okno szła, kierując się mdławą sinością szybek, i składała na ławce przyniesione z miasteczka zapasy.
Wtem kot zbudzony zeskoczył z zapiecka i otarł się o nią, miaucząc z cicha.
— A psik! — krzyknęła stara. — Ciebie tu jeszcze nie było! Ty mi tu jeszcze pod nogi leź!..
Zwróciła się teraz do komina, trącając po drodze szafliki i zydle.
— W kominie czarno, w izbie czarno, łaska Boska będzie, jeśli ja tu w tej ćmie nie rozbiję czego! Śpisz Krysta?
Przykucnęła przed kominem i silnie dmuchać zaczęła, zakasłując się i mrucząc naprzemian.
Błysnął ogień pod popiołem tlejący, rzucona na niego garść chrustu zajęła się z trzaskiem, a żywy płomień oświecił zaschłą, pomarszczoną, energiczną twarz starej Karbowiaczki i rzęsiste na jej szyi krezy i paciorki.
Na blask ten nagły otworzyła Krysta zamknięte dotąd oczy.
— Pić! — przemówiła cichym, słabym głosem.
Matka już była przy niej, już jej podawała blaszany półkwaterek z wodą.
— Pij z Panem Jezusem, córuchno, pij! Będziesz chciała, to ci i harbaty zgotuję...
Przychyliła się nad łóżkiem, do związanej poduszczyny sięgając.
— Cóż, chłopak, śpi? Nie krzyczał? Chwałaż Panu Bogu, niechaj śpi na zdrowie! Kajż Paweł? Drwa rąbie? Do miasteczka będzie musiał jeszcze po mąkę przed nocą...
Mówiła sama do siebie, krzątając się po izbie, pytając i odpowiadając razem.
Zapaliła lampkę, na okapie komina stojącą, przyłożyła drew na ogień, miski i garnki w cebrzyk do mycia wstawiła, odwróciła do góry dnem suszącą się pod zaczyn chleba dzieżę, poczem do ławy poszła.
— Albo je wszystko, albo i nie wszystko! — zagadała, oglądając swoje zakupno. — Harbata i harak je, wątroba i letkie je, kiszka je, mydło je, cukier je...
Odwróciła głowę do chorej.
— Wódki żem tylko garniec wzięła, ale tej lepszej. Gałki i cynamonu do zaprawy też. Sadła wzięłam solonego; będzie czujne w grochu. Golonkę też do barszczu kupiłam u Wąchacza godną! Dwa złote bez dziewiąci groszy dałam za nią. Jak mają być chrzciny, to niechże ta już będą!
Krysta stękała z cicha.
Podeszła do niej matka i u łóżka stanęła, głaszcząc chorą po rozpalonej twarzy ciemną i kościstą ręką.
— Cóż tak stękasz, córuchno, co? Cóż cię tak donagla?... Cóż cię tak, na to mówiąc, najbarzej boli?...
Krysta westchnęła ciężko.
— Oj, boli mnie, matko, boli! Oj, boli mnie, matko, serce o Antka, tak... że...
Nie dokończyła i zaniosła się płaczem.
Zafrasowała się stara, na łóżku siadła, i podparłszy brodę, kiwała przez chwilę głową.
— Co tobie, córko, Antek znów na myśli? Co tobie znów z Antkiem?... A on już pewno chudziak, ziemię gryzie! Dwa lata, córko, to ma swój czas! A toby się choć słówkiem odezwał, żeby żywy był. Toć Kacpra Małgośki Kowalczanki razem pognali, a co ten już wypisał!... Daleko, daleko! Jużci prawda je, że daleko! Ale i z dalekości pismo przyjdzie, choć-by też z największej; urzędy od tego są, różne sposoby! Przez morze przepławią, a doszlą. Nie mógłby sam, a toby choć przez ludzi orędował. Toć we wsi o wszystkich, co poszli, wiadomo, jak i co, a o nim, chudziaku, ani słychu... Kamień w wodę!..
Westchnęła, a po chwili mówiła dalej:
— Antek... Antek!... A cóż ci ta już Antek poradzi teraz, niebogo, choćby i żył, na to mówiąc?.. A toby i gorzej wypaść mogło!.. Ale nie żyje, nie! Jak amen w pacierzu, nie żyje! Jeszcze mi się onegdaj, chudziak, śnił, że sól owcom dawał. Sól siwą taką, że to jak ten popiół w kominie. To nacóż-by to, jak nie na śmierć? Wiadoma rzecz, że sól na śmierć pokazuje... Ty sobie Antka, córko, jak możesz, tak wybijaj z głowy. Już on się, chudziak, nie wróci do ciebie, nie!..
Podniosła fartuch i ocierała zwolna stare oczy; Krysta płakała gorzko. Ogromna fala bólu zalewała jej piersi, podnosząc się, opadając i podnosząc znowu. Szczupłe jej ramiona drżały, zacisnęły się palce rąk załamanych i na pościeli leżących, z pod przymkniętych powiek łzy padały bujne, gorące.
Chwilę trwała cisza. Osunęły się głownie w kominie i poczęły ugasać, trzeszcząc. Nierówne migające blaski chodziły po sprzętach, po ścianach, włócząc za sobą dziwaczne i ruchome cienie.
Nagle wyciągnęła Krysta załamane ręce i spojrzała na matkę z jakimś rozpaczliwym wyrzutem.
— Ach matko, matko, matko!.. Po co my, po co, parobka do chałupy brały!
Stara opuściła fartuch, przechyliła głowę, i z otwartemi od dziwu ustami patrzyła na chorą.
— Co ty, córko?.. Błąd w głowie masz, czy co?.. A przeżegnaj że się ty lewą ręką, córko!.. A któż-by, na to mówiąc, koniowi i bydłu radę dał? Ktoby z tego korczyka podatek wytrząsł?.. Ktoby na szarwark stanął? Czyja-by wszystkiemu głowa była, czyje zarządzenie, kiedy gospodarza nie stało? Co ty, córko?...
Mówiła coraz krzykliwiej, coraz bardziej przechylała głowę, coraz szerzej otwierała małe, siwe oczy, coraz wyżej podnosiła brwi na nizkism, pomarszczonem czole, prawie, że się zachodząc od wielkiego dziwu.
— Co ty?... Co ty, córko?..
Ale Krysta zdawała się nie widzieć i nie słyszeć tego.
— Ach matko, matko! — powtarzała przejmującym głosem. — Poco on tu w chałupie siedział? Poco za mną dniem, nocą naglądał?.. Poco mi na każdy czas w oczy łaził?.. Ach matko, matko, matko!..
Głos jej się złamał, ręce zmęczone opadły, leżała na wznak, świecąc w mroku izby śniadą bladością drobnej, szczupłej twarzy. Po chwili odezwała się cichym, gorącym szeptem:
— Czy ja na tańce latała? Czy ja za węgłami wystawała? Czy ja do ludzi lgnęła?.. Toć ja wiarę chciałam strzymać!.. Chciałam czekać... Jakem przysięgała, takem chciała żyć! I nie mogłam... nie mogłam... nie mogłam!..
Stara wzdychała z cicha.
— Jużci to prawda je! Jużci to wszystko prawda! Ale co poradzić teraz?.. Co poradzić?.. Już ci tera nie poradzi nikt, niebogo!
Znów nastała cisza.
Po chwili odezwała się Krysta, jak gdyby sama do siebie:
— Tak mi zawierzył! Tak mi, jak tej własnej duszy, zawierzył!.. Pamiętaj, Krysta! — mówił. — Pamiętaj, Krysta!.. Już go strażnik za plecy pchał, już insi na moście byli, a on jeszcze głowy odwracał, jeszcze wołał: Pamiętaj, Krysta! A ot, jak ja pamiętała! Ot, jaka ja wierna była!
Umilkła wyczerpana i dyszała ciężko.
Łoskot siekiery ustał za ścianą: jakieś silne ręce ciskały teraz z rozmachem pod szopę niedorąbane szczapy. Pojaśniały mętne szybki i uczyniły się modre. Księżyc wschodził.
Ale stara Karbowiaczka przygarbiła się, brodę kułakiem podparła i patrzyła w komin. Siwe źrenice jej małych oczu nieruchome były i szkliste. Może sięgała myślą dalekich czasów, morze gorzkich wspomnień.
— Nie za nas się to zaczęło, — rzekła wreszcie, kiwając głową, — nie za nas się i skończy. Jeszcze takiej żołnierki we wsi nie było, coby utrwała. Jużci że źle, że grzech! A co robić? Ochfiarować Panu Jezusowi i już!
Strzegła ja cię, córko, pókiś dziewką była; a potem ty już sama sobie gospodynią byłaś... Źle wypadło... bieda... A co robić?..
Jeszczeć tobie, córko, nie krzywda! Wyleżysz się ciepło pod pierzyną, nikt cię do roboty o trzeci dzień nie woła, nie pędzi, matka ci poda, posłuży... Jeszczeć to, jeszczeć... A te insze, to i na kornornem muszą, w cudzej izbie, w cudzem posiedzeniu muszą... A co mają robić... Przyjdzie taka do swoich, to jej za każdą łyżką w gębę patrzą. Więcej ona we łzach owe dzieciszczko ukąpie, niż w tej wodzie... A co będzie robić?.. Druga się i upomnieć nie ma gdzie i u kogo. Zdradzi ją taki, jeszcze się jej naśmieje. Ta go przeklina, zbereźnika, a ów przez zęby gwiżdże, — bo ja wiem! — powiada... A z tobą, córko, dziękować Bogu, wcale co inszego! Jużci ja matka, tobie nie przychwalę, nie! Jużci-by na mnie grzech był, żebym ci tu powiadała tak, albo tak! Ale Paweł zarówno do roboty mocny chłop, głowę dobrą na wszystko ma, pracy się nie boi, jak we swojem robi, nie pije, grosza nie utraci, za inszemi nie pogląda, mnie matkę szanuje, o zapłatę nie woła... A to nic, ino jakby co, Panu Jezusowi ochfiarować, i na zapowiedzi dać! A toć ino patrzeć, jak do kancelaryi papier przyjdzie...
— Oj nie, matko, oj nie! — przerwała Krysta cichym, zmęczonym głosem. — Oj nie będzie tego nijak, z wolą czy przez woli... Nie chcę ja Pawła, matko, nie, choćby on mi też miód robił, nie chcę!.. Wiedział, poganin, że ja za Antkiem opłakuję, a nie przepuścił!.. Oj, ogłupił mnie on, docna ogłupił... Oj, podszedł on mnie, jak tę rybę na tej płytkiej wodzie!.. Jak tego ptaka na gnieździe!.. A żeby on, poganin...
Stara poruszyła się szybko.
— A cóż go tam będziesz kląć, córko! Nie daj Boże w złą godzinę! Jużci cię nie musił, jużci, żeś na niego i ty mile poglądała...
— Oj poglądanie, poglądanie!.. Oj żeby się ono przepadło! Lepiej mi było poglądać na tę osikę, co z niej deski na trumnę rzną, niżeli na niego! Oj roztrząsnęła ja sobie to teraz, jak ten paździerz lniany!.. Już on mi ze wszystkiem obrzydł, poganin! Żeby nie on...
Stara poruszyła się niespokojnie.
— Co ta spominać, córko! Co ta spominać! Zjednaliście się, i już! Teraz tego tylko patrzeć, żeby dobrze było!
Westchnęła Krysta, trzęsąc głową.
— Oj nie będzie tu dobrze, matko, nie będzie, ino źle będzie! Źle się naczęło i źle skończy!
Stara Karbowiaczka, przy swojej energicznej naturze dość miała biadania tego.
— Laboga! — zawołała, zrywając się z pościeli. — Ja tu gadam, a tu na kominie do cna ugasło.
Dmuchała jeszcze, przystawiwszy do ognia garnki, kiedy się drzwi na rozcież otwarły, a do izby wszedł rosły parobek, schylając się w uszaku.
Głowę miał dużą, kędzierzawą, czarną, twarz pochmurowatą, pochyłe ramiona i krótki spencer na grzbiecie.
Wszedł szeroko, głośno, jakby tu gospodarzem był, siekierę u drzwi postawił, wody się z wiaderka napił, i do Karbowiaczki się zwrócił:
— Gospodyni! Jechać to na ten wiatrak po mąkę, czy nie jechać?..
— Jedź, Pawełek, jedź! — odrzekła skwapliwie stara. — A to ci tymczasem klusek kartoflanych do mleka zwarzę!
— Co mi ta kluski!..
Na środku izby stał, czapkę z czupryny zesunął i w głowę się drapał, poglądając z podełba ku łóżku.
— Krysta śpi? — zapytał wreszcie. — Nie spała, ale od chwili, jak wszedł, odwróciła głowę do ściany i przymknęła oczy.
Matka pośpieszyła odpowiedzieć za nią:
— Nie śpi, nie! Coby miała spać? Bo to nocy nie będzie do spania?
— Krysta!.. — przemówił parobek grubym głosem, zbliżając się do łóżka.
Krysta nie otwierała oczu.
Parobek rozśmiał się z przymusem, przykro.
— Oho! — rzekł. — Odezwie się wam ona! Prędzej się ta ściana odezwie, niż ona, jak się zatnie!
— Coby się tam miała zacinać! — łagodziła stara. — A może się i zdrzemnęła, chudziątko!..
Podeszła do łózka i pierzyny targnęła.
— Krysta! Paweł na wiatrak jedzie!
— A niech jedzie! — przemówiła chora, nie odwracając głowy.
— A toć się przecie spojrzyj na niego, kiedy już tak Pan Jezus dał... Przecie nie wilk!
Krysta milczała.
— Dajcie spokój, gospodyni! — odezwał się parobek ponuro. — Komu ja nie wilk, a jej i wilk może! Już ona nie od dziś patrzeć na mnie nie chce! Dajcie spokój! Niech ta!..
Poszedł w kąt i worka szukać zaczął.
Karbowiaczka zaturbowana od łóżka nie odchodziła. Ten chłop, do roboty mocny, który na wszystko dobrą głowę miał, a o zapłatę nie wołał, zasługiwał, bądź jak bądź, na jej względy. Chciała mu życzliwe serce pokazać, zjednać go, załagodzić. A toć tylko patrzeć, jak on tu ze wszystkiem gospodarzem będzie... Toć już i teraz zięć jakby...
Sięgnęła do poduszczyny i rozwiązała ją w nogach łóżka, na którem leżała Krysta.
— A pójdzi ino Paweł! — zawołała, — a obacz syna! Jak rzepa dzieciak! Ktoby powiedział: już tydzień ma, a temu trzy dni ledwie! O, jak mi to palec ścisnął! Jaki to rak mocny! Przypatrzcie się, moi ludzie, jak to trzyma, jak się to rozpatruje! A bodaj że cię Pan Jezus chował!
Śmiała się, pochylona ku dziecku, owijając je w powijaki i w pieluszki, a na Pawła wołając.
Parobek nie szedł. Zły był i żółć w nim wzbierała. Na Krystę zły był, na siebie, na starą.
— Coś się tutaj odmieniło w chałupie... Coś się tutaj popsuło! Jużci nie co, tylko się jakiś dyabeł wszył! Krysta patrzeć nie chce, gadać nie chce... Jużci nigdy nie była do gadania; ale przecie nie taka! Zadali jej co w tej chorobie, czy jak? A może za tamtym znowu?.. Rychło wczas!
Klął z cicha, mrucząc przez zęby, poczem popędliwie zapytał:
— A kajże to ten worek, co go mam brać?..
— Zarówno ta i z workiem! — odrzekła stara. — A przecie chodzi, kiej cię wołam!
Nie ustępowała. I ona miała dyplomacyę swoją. Co jak co, ale przecie dziecko ujedna ich ze sobą! Powiada Krysta, że go nie będzie chciała... Mało co która nie powiada, a te słowa, to ino ten wiatr po świecie nosi... Jużci się tamten, chudziak, nie powróci, jużci tu Paweł, prędzej, później, gospodarzem będzie! Nie ustępowała tedy.
Podszedł parobek, ociągając się, markotny, niechętny jakby, i w nogach łóżka stanąwszy, patrzał pochmurowato na dziecko i na odwróconą ku ścianie Krystę.
Nagle podniosła stara ku niemu głowę i spytała prędko:
— A jakże mu damy, kiej się na Urszulę rodził?...
— Niech tam Krysta obiera! — odrzekł Paweł chmurnie.
Podparła stara brodę, sprostowała grzbieta i namyślać się zaczęła.
— Choć-by my mu dali Wojtek?.. Ale to tu tych Wojtków zatrzęsienie we wsi! Choć-by Jasiek?.. Ino, że już trzech Jaśków chrześniaków mam... Albo Stacho?.. E... nie! Nie trzeba daleko w pozad w kalendarzu sięgać, bo-by chłopak zyza miał. Jakże Krysta? Odezwij-że się! Cóż leżysz, jak drewno?
— A daj cie mu tam, jak chcecie! — przemówiła niecierpliwie chora.
Karbowiaczka klasnęła nagle w ręce.
— A choćby my mu, na to mówiąc, Jantoś dali?..
Odwróciła się Krysta gwałtownie od ściany i na łóżku siadła. Oczy miała rozgorzałe, brwi ściągnięte, na czole podłużną zmarszczkę.
— Nie! — zawołała, trzęsąc głową. — Nie! Aby nie Antek! Jak chcecie, dawajcie, aby nie Antek, nie!
Mówiła prędko, namiętnie, z wielkim ogniem w twarzy, z oburzeniem w głosie.
Stara zamilkła. Nie wiedziała, co rzec.
Paweł od łóżka odstąpił, i trzaskając w palce z powstrzymywanej passyi, czapkę o ławę cisnął.
Chwilę było cicho. Krysta ręce do głowy podniosła i zakołysała sobą. Żałość ją ogarnęła po tym nagłym gniewie.
— Nieszczęśliwa moja głowa! — mówiła ze skargą w głosie. — Nieszczęśliwe moje życie, i z dolą taką! A żeby ja już raz ludziom się umkła! A żeby ja im już raz z oczów zeszła!...
Stara Karbowiaczka głaskała ją po twarzy.
— Cichoj już, córuś, cichoj! Już cichoj! Już dobrze! Nie pierwszy Antek w kalendarzu, ani nie ostatni. Nie chcesz, to nie, i cichoj, i już!
Odwróciła się do parobka.
— A weźże jeszcze Paweł z półgarnca miodu od Szymsiowej! Tego pieprznego... Niech ta ludzie jedzą, piją, a nam dobra życzą...
— Co mi ta po ludziach! — burknął Paweł. — Co mi ta po ludzkiem jedzeniu, abo piciu! Kto ta będzie pił!...
— Nie bój się! Będzie tu pełna izba, jeszcze się i sieni dostanie! Niech się ino po wsi obniesie, że czerninę warzę, niech ino wątrobę zaczują, a wódkę, to ich tu będziesz za wiwat miał! Misek i łyżek braknie, a gąb nie!
— Bo było we czworo iść, — odezwał się chmurnie parobek, — dzieciaka po cichu ochrzcić, nie tam...
Nie skończył. Na Karbowiaczkę uderzyły ognie. W pośrodku izby stanęła, podparła się w boki, skry poleciały z małych siwych oczu.
— A ty sobie co rozumiesz? — krzyknęła, tupnąwszy nogą — A ty się tu skąd taki wziął? Czego ja się będę przed ludźmi kryła?... Czego się będę wstydziła?.. Czy to Krysta na gościńcu znalazła, abo na pograbkach? Czy to w płachcie ze służby przyniosła?... Gospodarska córka je!... Sama sobie gospodyni je!... We swoim gruncie, we swojej chałupie siedzi! Z matką siedzi!... A wara komu do niej!...
Jakeś na pokrytkę przed ludźmi robić chciał, toś se mógł inszej szukać! Parobczyńskiej dziewki mogłeś sobie szukać! Po komornicach chodzić! Za wiwat tego we wsi je!...
Zatknęła się od gwałtowności słów, uczuć i krzyku.
Parobek stał skruszony, drapiąc się za ucho.
— A dyć mnie tylko o to, co-by nie publikować po wsi!
Na starą buchnęła nowa fala gniewu.
— Co to nie publikować?... Przed kim nie publikować?... Dziada z babą będę w kumotry prosiła?... Brzozową witką dzieciaka ochrzcę, czy co?... Jak wieś długa, mały duży wie, że się to Kryście przygodziło wedle sakramentu! Wedle tego świętego stanu małżeńskiego! Mały duży wie, że ino patrzyć, jak papier o tym ta chudziaku do kancelaryi przyjdzie, jako nieżyjący jest, a ty na zapowiedzie poniesiesz! A dyćbym ci łeb obdarła, żeby nie to! A dyćbym ci ślepie wyparzyła!
Chrypła aż prawie, wygrażając mu pięściami z największą passyą.
Słuchał chłop i pojaśniał na twarzy. Jakoś mu się ciepło koło serca zrobiło, jakoś miło. Grunt był żytni, pewny, dobry szczerk... Na dołkach i z pszenicą probować-by można... Sprzężaj, jak się patrzy, krów cielnych dwie, jałowizna, piętnaście owiec, pobudynki... A to byłby całą gębą gospodarz! Do Krysty go też ciągnęło okrutnie. Wprost ogień od niej na niego szedł... Schylił się, podebrał starą pod kolana i w rękę ją pocałował.
— Toć ja rad, matko! — rzekł. — Toć ja jednej chwili rad! Niech mnie tu zaraz piorun trzaśnie, jeśli łżę! Jeśli dobrego pomyślenia nie mam! Żeby aby Krysta chciała!
Starą Karbowiaczkę udobruchała pokora przyszłego zięcia.
— Co nie ma chcieć? — krzyknęła. — Twoja w tem głowa, żeby cię chciała! A cóżeś to, nie chłop, żebyś sobie kobiety ujednać nie umiał? — Mówiła jeszcze, a już ją obawa chwytała, że istotnie może się Krysta uprzeć i nie zechcieć.
Więc jak stała, tak się z pięściami do łóżka zwróciła.
— Dałabym ja jej, zatraconej, żeby cię nie chciała!... Na leśne jabłko-bym sprała! Pierzynę-bym z niej ściągnęła! Z chałupy-bym wygoniła i z dzieciakiem razem! A toć-by ją Pan Jezus ciężko skarał za moją krzywdę... za mój wstyd na stare lata...
Podniosła fartuch do oczu i zaczęła szlochać, tając we łzach z onego gniewu, a urzewniając nad sobą i nad swoją dolą.
Krysta obracała niespokojnie głowę na poduszkach, z piersi jej dobywało się ciche jęczenie.
Błysnął Paweł ku niej raz i drugi okiem.
— Jakże, Krysta? — zapytał wreszcie. — Będziesz mnie chciała?
Milczała. Do łóżka podszedł i chciał pogładzić jej rozrzucone włosy.
Szarpnęła się i zastawiła ręką.
— Idź! Idź! — krzyknęła popędliwie. — Idź!...
— A cóże ty, Krzysia? — zapytał chłop miękkim głosem. — Cóże ty taka zła na mnie?... Przecie ty dobra na mnie była?... Jakże?...
— Byłam, to byłam! A teraz nie! Na wiatrak miałeś jechać!...
Złość się w chłopie zaczęła gotować, więc się nagle sprostował, popatrzał ponuro w ziemię, potem się plecami na izbę obrócił i do okienka podszedł.
— Jak jechać, to jechać! — odezwał się, pomilczawszy. — A to i miesiąc już nad stodołę wylazł. Brrr!... — dodał, otrząsając się z jakiejś wewnętrznej goryczy, z jakiegoś wewnętrznego zimna.
Starej Karbowiaczce przypomniało się nagle, że ten parobek, niewołający o zapłatę, kożucha nie ma.
Opuściła tedy fartuch, i wytrzeszczyła zaczerwienione oczy na Pawła.
— To jakże ty, Pawełek, bez kożucha na ten wiatrak?
— A w lejbiku! — odparł chłop pochmurnie. I on przypomniał sobie, że darmo robi, że grosza nie widzi, ot tyle jego, co poje. Więc w nim coraz bardziej kipiało.
Stara parzyła zafrasowana to na córkę, to na parobka, to na żerdź zatkniętą w belkę, na której wisiała odzież.
— Krysta!... — odezwała się, pomilczawszy. — A słysz ino, Krysta! Kiedy już tak na to przyszło, to Panu Jezusowi ochfiarować i niechby ta Paweł Antków kożuch brał?..
Mówiła głosem niepewnym, jak gdyby probując i szukając drogi.
Ale Krysta porwała się z poduszek i klasnęła w ręce.
— Laboga! Laboga! — krzyknęła gwałtowniej jeszcze, niż przedtem. — Tera znów kożuch!... Tera znów Antków kożuch!... Laboga!...
Starą gniew brał.
— A nie bądź głupia, i nie wrzeszcz, kiej cię nikt ze skóry nie drze! Głupia! Nie wiesz to, że Paweł cały rok o pieniądze nie wołał?... Że kożucha nie ma?...
— To mógł wołać! To czemu nie wołał? Ja tam jego niewołania nie chcę! Niech idzie do półskrzynka. Niech pieniądze za wieprzka bierze!... Niech moje korale poprzeda! A Antkowego kożucha nie dam! Nie dam!
Szarpnęła z szyi sznur grubych korali, które się po łóżku i po izbie rozsuły.
Karbowiaczka załamała ręce.
— A cóż ty, córko, najlepszego robisz? A ciebie co znów podleciało?... A toć Antek i tak już tego kożucha nie pożyje! A toć mu i tak nic po nim!...
— Niech tam nie pożyje! — wołała Krysta. — Niech mu tam będzie nic po nim! A ja nie dam i nie! — Pięścią o pięść uderzyła, drobne łzy trysnęły jej z gorejących gniewem oczu.
— Psssia!... — warknął parobek, na izbę splunął, i trzasnąwszy drzwiami, wyszedł.

Spała jeszcze Karbowiaczka nazajutrz po chrzcinach, które się w kilka dni potem odbyły, kiedy ją zbudził głos Krysty.
— Matuś!...
— A co, córuchno?
— Wstanę...
— Po co? Leżałabyś oto, kiedy ci pod pierzyną ciepło!
— Wstanę!... — powtórzyła Krysta.
— A cóż ci tak pilno? Robota cię woła, czy co? W izbie zimno, w kominie zimno, po co będziesz wstawała?...
— Wstanę, matko!... Zaduszki dziś... Poniosę księdzu za Antka... Lżej będzie!
Starej błysnęły oczy. Rozbudziła się i na łóżku siadła.
— Jużci że mu lżej będzie, chudziakowi, jak za niego ludzie ten paciorek święty pomówią... Jużci że!
— Mnie lżej będzie, matko! Mnie może lżej będzie!
Westchnęła głęboko, jak gdyby wielki ciężar piersi jej przygniatał, i mówiła zwolna:
— Niech ta już na nim będzie ta mogiła, kiedy tak! Niech ta już na nim ta trawa porasta! Niech on ta już nie widzi, nie słyszy, kiedy tak! Niech ta już!..
— Bo i pewno, córuś, pewno! — przywtarzała Karbowiaczka, rada że myśli Krysty taki obrót wzięły. — Bo i pewno!... Panu Jezusowi ochfiarować do tych piąci ran, i już! Radziła ja się wczoraj i kumotrów, i sołtysa, i inszych. Każdziuśki mi przytwierdził, że niema co, tylko Panu Jezusowi ochfiarować!
Krysta milczała, odziewając się drżącemi rękami wśród chłodu i nieładu izby, wśród śladów po wczorajszej biesiadzie. Pilno jej było stąd iść, pilno za Antka na mszę dać. A toć go tu pochowali jakby... Toć tu, jakby na pogrzebie jego pili...
Starej Karbowiaczce takoż się ręce trzęsły z pośpiechu i z jakiegoś tajemnego wzruszenia. A i roboty w izbie było choćby na dwie. Ludzie się rozeszli późno, czasu nie było na sprzątanie: po pieprznym miodzie, po wódce z gałką, stara Karbowiaczka, jak stała, tak się rzuciła spać, z głową rozchmieloną, rozgrzaną, z oczyma zmrużonemi od śmiechu i płaczu razem, kontenta, że się chrzciny udały, że wszyscy radzi byli wątrobie i czerninie z gęsi, wszyscy dobra życzący, a głowami kiwający, jako że to ino patrzeć, ino patrzeć, jak Paweł na zapowiedzie poniesie. Ba! Toć mu się jeden i drugi na wesele przymawiał! To i dobrze! To i chwalić Boga, kiedy tak! To się skończą one płacze, one lamenty... A i obrazy Boskiej też nie będzie i zaprószenia oczów...
Rozmyślała to sobie stara Karbowiaczka, drepcąc po kątach i odmawiając poranne pacierze, kiedy nagle przypomniała coś sobie i na środku izby stanęła.
— A jakże będzie z jarmarkiem, Krysta?... A toć ja się z kumotrami namówiła razem na jarmark do Brzeźnicy iść! A toć my byśki poprzedać mieli? Paweł też brony kupać miał... To jakże teraz będzie?...
— A idźcie, macie iść!...
— A jakże z dzieciakiem będzie, kiej do Kościelnicy chcesz?... Toć się tu zawrzeszczy, przegłodnieje na nic!
— A niech się tam robi co chce!
Stara się zamyśliła.
— Głuchej-by chyba zawołać? Niech se kartofli uwarzy, poje, a dzieciaka popilnuje i mlekiem popoi... Jakże?...
— A niech go ta popoi...
— Bo to na jarmark krótka droga, ale z jarmarku długa... Człowiek się spotka z tym owym, tu stanie, tam pogada, to się i noc przybliży... Długoż ty tam będziesz siedzieć w tej Kościelnicy?
— Bo ja wiem? Sztuk drogi jest... Dobrej siły nie mam do cna w sobie... Tylko we mnie te żyłki dygocą...
— Hm!... Hm!... — pomrukiwała stara. — Bo to to widzisz, córko, jakby co, tobyś i jutro mogła...
— Nie, matko, nie! Pójdę... Zaduszki dziś... Niech tam, pójdę!...
Zawiązała pieniądze w szmatkę, schowała je w zanadrze i schyliła się do matczynej ręki.
— Ostańcie z Bogiem...
— Idź z Bogiem, córuchno, kiedy tak!.....A nie zaglądniesz to do dzieciaka...
— Niech ta śpi, kiej śpi... Co będę zaglądała?...
Wyszła. Zamyśliła się na to stara i podparła brodę.
— Wyszła — i ani na dzieciaka spojrzała... Oj będą tu jeszcze termedyje, będą, nim Paweł wesele wyprawi!... Oj będą! — mówiła sama do siebie, stojąc na progu chaty i patrząc za idącą ku Kościelnicy Krystą.
Ranek był bezsłoneczny, mglisty, powietrze ciche, ciepłe. Jakaś miękkość w niem była, jakaś słodycz, coś, co człowieka tuli i spokoi.
Smętność szła polami pustemi, wypoczywającemi; nad ziemią rozwodziła się już wielka, przedsenna, przedzimowa cisza.
Okolica była otwarta, dalekowidna, wskroś siniejąca, aż po nieba skraje. W szarości ranka pobłyskiwała rzeka, rznąca się pod wieś półkrągło, jakby sierpem jasnym; nizkie łąki, pełne rozlewisk jesiennych, leżały nad nią w parach modrawych. Wskroś okolicy, het na zachód słońca, ciągnęła się droga topolami sadzona, w której dalekiem, siniejącem przezroczu majaczyła wieża, stojącego na wzgórzu kościoła.
Drogą szła Krysta. Szła wymizerowana, chwiejącą się, blada. Głowę jej owijała duża, cienka chusta, gładkie pasma ciemnych włosów przylegały do zapadłych skroni, spuszczone rzęsy kładły na śniadawe lica cień długi i drżący. Szła spiesząc. Oczy utkwiła w ziemię, ręce pochowała pod gruby, jaskrawy, zarzucony na ramiona fartuch.
Miała ona właściwy sobie, jak gdyby w siebie tulący się, ruch, który ją czynił drobniejszą na oko, niż była. Teraz, po świeżo przybytej chorobie, ten ruch powracał jej często. Mimowoli podnosiła barki, tuliła w nie głowę, zakładała ręce na piersi i przyciskała do boków łokcie, jakby się chroniąc przed czemś szorstkiem, przed czemś zimnem, ostrem.
Długą chwilę tak szła, ogłuszona jakby, z głową ciężką od wczorajszej wrzawy, nie czując nic, prócz wielkiego zdumienia nad tem, co się stało.
Tak ją to wszystko obskoczyło od jednego razu, jak ten potrzask ptaka. Z Pawłem nigdy o kochaniu mowy nie było, a ot co się stało! Za tym swoim mizerakiem na koniec świata-by szła, duszę-by dała — a ot co się stało!
Dopóki dzieciak nie był ochrzczony, zdawało jej się, że nieprawda chyba, że zmora taka jest, z której przecknie. Ale teraz się skończyło. Wszystko się teraz skończyło! Teraz dzieciak imię ma, chrzestnych ma, w książce zapisany stoi... A toć u nich w chałupie chrzciny wczoraj były...
— Chrzciny były... — powtarza sobie w myśli; wązkie jej brwi podnoszą się wysoko na smagłem, nizkiem czole, a głowa się chwieje z jakiegoś wielkiego, żałosnego dziwu.
— ... Reta! Reta!... Co się to porobiło! Co się to stało!
Uderzają na nią nagłe ognie wstydu, buntu, gniewu. Chce się porwać i iść, iść na koniec świata iść, a nie patrzeć na to dziecko, na Pawła... Wstręt nią wstrząsa, wstręt i strach; uciekać od wszystkiego chce. Podnosi barki wysoko, jak ptak złamane skrzydła do lotu. Ale cisza szerokich pustych pól spokoi ją z wolna. Ramiona opadają, podnoszą się źrenice na powietrze sine, na twarz jej wybija surowa zaduma.
... Nie za nas się zaczęło, i nie za nas skończy... Słowa matki wracają do niej posępne, wyroczne jakieś, a takie ciężkie, jak ten młyński kamień!
... Chybaż to ono i prawda... Chybaż i ona musiała na to paść... Chybaż to tak musiało być... Chybaż to tak ze wszystkiemi zawsze musi być...
— Jezu! Jezu! — szepce Krysta, i w jakiemś nagłem i głębokiem porozumieniu z dolą, chwieje głową zwolna.
Ciemne poczucie konieczności zagłady wszystkiego, co było jasne, kwitnące, żywe, bije na nią z tych pól nagich, obumierających.
... Chybaż to już po ziemi chodzi taka moc... Taka ślepa, ślepa moc... Ślepa taka i stara taka... Gdzie! Starsza od wsi całej i od wszystkich ludzi! Co sobie ziemia kwiatuszków napleni, co sobie radości podhoduje, co gniazd naściele, to ta moc wszyściuśko zdusi...
I co sobie ludzkie serce dobra i wesela nasieje, co zakwitnie kochaniem, jak ta płonka kwiatem, zaraz ona się zamachnie i zdusi. Taka moc jest! Taka ślepa moc!
Tuli Krysta głowę w ramiona, dreszcz idzie po niej, jakby od nagłego wiatru powiania. Ale wiatru niema. Jest cisza. Długi rząd ogołoconych z liści, przejrzystych już topoli, przeprowadza ją ulotnym, delikatnym szmerem. Drobne, nagie gałązki chwieją się i trącają o siebie, jakby ruszone tchem cichym, dalekim...
Idzie Krysta po przydróżku, szmeru tego słucha i przyśpiesza kroku.
Kościelna wieża przybliża się coraz, jakby przez powietrze płynęła z krzyżem i dzwonami. Naraz zakołysały się dzwony i bić zaczęły daleko gdzieś, wysoko. Dźwięk ich głuchy, stłumiony, wzmaga się, ustaje, i znowu się wzmaga, i znowu ustaje.
Są to jakby ogromne, płynące, nadziemne westchnienia. Fala ciszy bierze je w siebie i czyni się niespokojna i drżąca.
Z piersi Krysty dobywa się jęk przeciągły, długi. Twarz jej staje się jeszcze śniadsza, w oczach zapala się posępny ogień. Ściska w ręku szmatkę z pieniędzmi i kiwa głową.
— Już tobie ament, Jantochna, już tobie ament! Już ty się skończył dla mnie, a ja się skończyła dla ciebie. Już tobie krzyż, Jantochna, i gromniczna świeca...
Oj, pomarł ty, pomarł dla mnie, czyś żyw, czyliś nie żyw... Oj pochowała ja ciebie głęboczko w ziemię, oj usypała ja tobie mogiłę, Jantochna, oj usypała! Nie usypała ja ci jej z tego piasku, z tego drobnego, ale ci ją usypała z grzechu śmiertelnego... Oj urosła, mogiła, urosła, oj stanęła od ziemi do nieba, oj nie daje tobie do mnie, ani mnie do ciebie!... Już ty śpij, Jantochna, już ty śpij, już ty się nie przebudzaj!
Już ja za ciebie mszę mówić dam, już ja tobie na dobrą noc we dzwony dzwonić dam, już ja z tobą ament zrobić idę!...
Cichnie i przyśpiesza kroku.
Chce się coprędzej odgrodzić od kochania swego krzyżem i gromniczną świecą. Może lżej będzie... może lżej...
Jak się do chaty wróci, jak zmocnieje, to po miesięcznem świetle przede dniem wstanie i kamień do rzeki zatoczy. Największy, najcięższy, jaki ino gdzie, — zatoczy. Powiadają ludzie, że jak taki kamień na głębię, na dno pójdzie, to człowiek o wszystkiem zapomni. Żeby go nożem w serce pchnął — zapomni. Ot, kamień w wodę!... — mówią.
Idzie coraz prędzej. Drobny perlisty pot okrywa jej nizkie, śniade czoło, siły biją na nią. Dzwony milkną. Milkną zwolna, jeden po drugim, w szerokich echach i westchnieniach. I znów robi się cisza. Topole tylko szepcą w niej lekkim, ledwo słyszalnym szmerem nagich gałązek, jakby po nich szedł głos z daleka gdzieś, z daleka...
... Krysta!... Krysta!... Krysta!..
Odwraca Krysta głowę, otwiera szeroko oczy i patrzy.
Jak zajrzeć, puste, puste pole. I wieś i chatę nakryły pary sine; ledwie coś nie coś modrzeje. Droga jakby się rozpłynęła, roztajała, za nią tylko topole idą... idą... idą...
Krysta czuje się jakby zatopiona w tej szarej pustce, w tej cichości pól, która aż dzwoni nad nią. Ogarnia ją to tak, jakby wielka, wielka woda. Tuli głowę w ramiona, mruży oczy i powtarza z cicha:
— Nic, tylko kamień na dno... tylko kamień...
Siada, odpoczywa, potem znów idzie. Godzina za godziną płynie, a drogi nie ubywa prawie.
Tymczasem od szarości widnokręgu oderwała się sylweta pośpiesznie idącego człowieka.
Na pierwszy rzut oka poznać można było, że albo drogę skrócić chce, albo też jej nie zna.
Ciężkiemi, dużemi krokami na przełaj przez ugór szedł, wynurzywszy się z poniża od strony zarosłych trzciną torfowisk, że prawie, jakby w oczach z pod ziemi wyrosł. Zaraz też musiał zobaczyć Krystę na pustej, wyniesionej nieco nad polami drodze, bo zaczął ręką machać, krzycząc co siły:
— Hej!... Hej!... Hej!...
Krysta obejrzała się i stanęła.
Człowiek był podróżny i zdawał się cudzy. Zdaleka widać było, że węzełek u kija uwiązany na ramieniu niesie, a kiedy się przybliżył zasiwiała na nim żołnierska kapota.
Z boku jej zachodził, skacząc przez zagony, przez rowy i ciągle wołając.
W Kryście zaczęło się serce tłuc. Zdawało jej się przez chwilę... Jezu miłosierny! Co jej się zdawało?...
Człowiek już blizko był, kiedy zobaczyła jego twarz dziobatą, śmiejącą się, i zapadłe oczy. Krysta nie była pewna.
— Zna, albo i nie zna!... Chyba, że taki zna!...
— Walek! — krzyknęła wreszcie, klasnąwszy w ręce. — Toć Walek! A ty się tu skąd wziął?
A już i on stał i, patrząc na nią, śmiał się i wołał:
Krysta!... Dalibógże Krysta! A ja myślał, co Marcychna Pawłowej! Ha... ha... ha!...
A wtem go schwycił gwałtowny, nieuhamowany kaszel. Zaniósł się chłopak raz i drugi głęboko, ode dna piersi gdzieś, aż posiniał w twarzy, we dwoje się ku ziemi zgiął, za piersi chwycił, i kaszlał, kaszlał, kaszlał...
Parę razy podnosił głowę, chciał mówić, oczyma i twarzą znaki dawał, ale go ten rozdzierający kaszel nie puszczał do słowa.
Po długiej dopiero chwili uspakajać się zaczął zwolna, jęcząc i śmiejąc się naprzemian, a zdjąwszy kaszkiet żołnierski, ocierał pot z krótko postrzyżonych, czarnych włosów i zapadłych skroni.
— A to ci chrypota! — mówił zmienionym, urywanym głosem. — A to mnie umordowała! A żeby ją...
Stał chwiejący się, zmęczony, spotniały, z trzęsącą się na cienkiej szyi głową.
— U — ha! — Trza mi też było na prom iść!.. A tom się zbrodził po tych bajorach, jak kaczor... O kęs, żem duszy nie zatopił... U — ha!..
Kaszlał, śmiał się i stękał, odpoczywając, i dech łapał ledwie.
— Zkądże się ty tu wziął?... — spytała Krysta z dziwem.
— A ze świata!
Skoczył przez rów, dzielący go od drogi.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł. — Witajże Krysta! Antek przyszedł?
W Kryście dech stanął. Zbielałe usta otwarła bez głosu i zaczęła na całem ciele drżeć, ściskając konwulsyjnie niesione na mszę pieniądze.
Walek się śmiał.
— Cóż ty tak zesłupiała? A przecie jego razem ze mną z lazaretu na poprawkę puścili! Przecie my aż do Grannego razem szli! Tylko że się potem Antek na prom, na Rybitne puścił, a ja przez kępy chciał, że niby bliżej... Ale to ta może i na Rybitnem prom zniosło, kiedy taka woda! To on chyba na Mosty musiał, kiedy tak!... To jego i na zachód słońca nie będzie!... Cóże ty? Nie wiedziała?... Cóże się, jak ta osika trzęsiesz?
Targnął ją za rękaw.
— Krysta! A gadajże przecie! A odezwij-że się tak, albo tak!... Cóże ty?...
Odetchnęła głęboko, przeciągając ręką po twarzy, po czole. I twarz i ręka wydały jej się, jakby trupie, cudze...
— Jezu... — zaszeptała martwym, bezdźwięcznym głosem. — Jezu miłosierny...
Ale ją ten własny szept przeraził, jakby huk stu dzwonów.
Skuliła głowę w ramiona, zmrużyła rzęsy, i obróciwszy się nagle na szarość i siność pól, które leżały za nią, zaczęła iść spiesznie i cicho.
— Czego lecisz?... — zawołał Walek. — A czekajże! Hej... Krysta!... Powiedz tam Antkowi, żem do Kościelnicy do Pawłów poszedł!... Marcychnę nastraszyć!... Hej...
A wtem go schwycił nowy paroksyzm kaszlu i do ziemi przygiął.
Krysta szła. Topole, droga, szare bezsłoneczne niebo, wioska modrzejąca w torfowych oparach, wszystko to kołowało przed nią. Cofnęła raz i drugi głowę mimowolnym ruchem, bo jej się zdawało, że lada moment zwali się co na nią, że się wprost czołem o to wirujące powietrze uderzy. W uszach miała szum, jakby wielkiej wody, a w piersiach taką pustkę i taką czarność, jak kiedy kto głęboki dół w ziemi wybierze.
Nie czuła nic, ani troski, ani radości, ani zmęczenia; wiedziała tylko, że musi iść, iść...
Szła tedy prędzej coraz. Topole migały jedna za drugą, szare, bezlistne, jednostajnie wyniosłe i drobnemi gałązkami chwiejące. Każda się z nich zbliżała z cichym delikatnym poszmerem, i mijała, szepcąc, idącą śpiesznie Krystę. Ledwie ją jedna minęła, już druga szła.
... Na Mosty poszedł... Na zachód słońca będzie... — szeptały wszystkie. Pełne powietrze było tego szeptu.
Kołująca, zmęczona myśl Krysty, chwyciła się tych słów i zwisła na nich, jak ptak w sidle.
... Na Mosty poszedł... Na zachód słońca będzie... Na Mosty poszedł... Słowa te jednak były dla niej tylko pustym dźwiękiem. Poprostu nie zdawała sobie sprawy o kim tu mowa, kto to na Mosty poszedł, kto na zachód słońca będzie. Te słowa, które ją przyprawiły o obłęd niemal, były dla niej niezrozumiałe, obce. Nie czuła nawet, że je szepcą własne jej zimne i zmartwiałe usta.
Tak doszła do miejsca, gdzie się kończyła wysada. A kiedy topole przestały szemrać na nią, i Krysta szept swój urwała, także nie wiedząc o tem.
Szła teraz piasczystą spłazą, szeroko rozjeżdżoną przez wózki chłopskie, i racicami pędzonego tędy bydła zdeptaną.
I nagle na tym piasku, w który oczy jej były utkwione, ujrzała z wielką dokładnością rynek miasteczka, z którego przed dwoma laty nowobrańcy szli. Ot, wszystko jakby żywe przed nią.
Kilkunastu chłopów w kożuchach i mieszczan w kapotach przy podwodach stoi... Pod długim żółtym murem szereg skulonych postaci kobiecych... Z pod grubych chust słychać szloch i lament... Trzęsą się pod niemi głowy siwe, niemocne; wypłakane oczy patrzą na idących w świat synów-żywicieli... W pośrodku rynku ustawiają się czwórkami rekruci... Antek w ostatnim rzędzie, przyzostaje się, ociąga, zawraca do niej jeszcze. Już na niego starszy dwa razy fuknął, już za plecy pchnął, ale ich ręce, ich głowy, ich usta rozłączyć się nie mogą...
— Będziesz mnie czekać, Krysta!
— Będę...
— Wiernie?...
— Wiernie.
— Tak ci Panie Boże dopomóż?...
— Tak mi Panie Boże dopomóż!...
— Pamiętaj!
A wtem zabuczał bęben.
— Antek! — krzyknęła Krysta, a krzyk ten, w pustem polu odbity ocucił ją z jej martwoty. Ogromna jasność uderzyła w nią, jak pożarna łuna. Zrozumiała teraz, że Antek wraca, że go na poprawkę puścili, że na Mosty idzie, że dziś jeszcze tu będzie. Wszystko, wszystko teraz zrozumiała. Jak w godzinę śmierci jasno się czyni konającemu od gromnicznej świecy, tak jej się teraz uczyniło jasno. Strach, strach, jak jasno!
Szczęście, ból, trwoga biły na nią razem i przenikały ją, jak ostre noże. Nie widziała, gdzie się co kończy, albo gdzie zaczyna, bo szczęście było, jak sam ból bolesne.
— Reta! — krzyknęła, zaciskając pięście, jakby się temu gwałtowi zmieszanych uczuć bronić chciała. Dusiły ją, mordowały, dreszczem i ogniem po niej szły....
Otarła zimny pot z czoła, szarpnęła koszulę pod szyją.
— Co ona teraz zrobi?... Co zrobi?... Co?...
Podniosła w niebo rozpalone oczy i utkwiła je w jego bezbrzeżnej, przezroczystej szarości, z natężeniem śmiertelnej trwogi i rozpaczy. Aż nagle zaszkliła w nich rosa.
— O Matko Boska!... O Matko Boska Częstochowska!... Ratuj duszy mojej...
Złożone ręce przyciskała do piersi, głos jej był żarliwy, gorący, spojrzenie udręczone, błagalne, strzeliste. Szła tak czas jakiś, przebijając oczyma niebiosa, a utykając na piasku, kiedy droga jej zniżyła się nagle.
Krysta dochodziła do wsi. Zdaleka już słychać było gwar głosów ludzkich i porykiwanie bydła. Ludzie wracali z jarmarku, z Brzeźnicy. Kupkami szli pokrzykując na wolce, na krowy i gwarząc z sobą.
Z oddalenia, w jakiem była Krysta, tworzyło to jednostajną, zmieszaną z turkotem wozów i z gęganiem gęsich stadek wrzawę, z pośrodku której tryskały, jak race, pijane okrzyki, przyśpiewki, trzaskanie z biczów i poryk buhaja.
Myśli Krysty gwałtownie zwróciły się w tę stronę.
.... Ludzie z jarmarku idą, to i matka idzie... albo i przyszła już może... I Paweł...
Imię to odbiło się w jej myślach jakiemś dziwnem echem. Zastanowiła się nad niem, jakby je słyszała raz pierwszy.
— Paweł...
I nagle ciemna czerwoność oblała jej twarz, czoło, szyję. Krysta uczuła wstyd sama przed sobą. W tej szerokiej pustce polnej uczuła wstyd palący dziewiczy i spuściła oczy.
Szła tak czas jakiś w wielkiej, z dna serca dobytej łunie, która na niej ugasała zwolna. Gwar głosów zbliżał się wprost; był coraz już bliższy, coraz wyraźniejszy.
Obejrzała się Krysta w bok i z drogi zeszła.
.... Przez ogrody pójdzie, nie przez wieś... Ku Mostom pójdzie... Drogą się krzyżem przetnie... Pójdzie daleko, aże Antka spotka... Choćby do samych Mostów przyszło iść, pójdzie! Zdaleka go uwidzi, zdaleka... On ją też zaraz uwidzi... Zdaleka ją pozna... Sokołem do niej poleci... Wichrem do niej poleci... A ona do niego... do niego...
— Niech co chce będzie! Niech się co chce dzieje! Niechże on choć jedną godzinę dobrą ma! Niechże on choć raz, choć raziczek dobrem sercem przytuli ją do siebie! Niechże on choć przez tyla, co ten jeden pacierz, rad i szczęśliw będzie, że się do dom wrócił!...
Mówiła teraz głosem słodkim, stłumionym, przejętym. Gwałt uczuć w niej opadł, ucichł; ogromna, smętna rzewność zalewała jej serce, jej duszę.
.... Niechże on, chudziak, choć ździebło radości, ma!... Niechże mu się powróci wierność i kochanie!... Niechże mu jeszcze ten świat zapachnie kwiatem!...
Mówiła i myślała o wracającym, jak się mówi i myśli o umierającym, który już jutro słońca nie obaczy. Aby dziś... Aby dziś... Aby chwilkę jeszcze!
O tem, co się z nią stanie, co z nią będzie, nie myślała jakoś. Jej strach, jej przeraźliwa trwoga roztajała w tem jednem pragnieniu:
.... Aby raz... Aby raziczek jeszcze!...
Była teraz na grobli, za którą czerniał krzyż w powietrzu mglistem. Wytężyła oczy i wydało jej się, że z pod krzyża podnosi się człowiek. Nie widziała go prawie, ale jej się wydało.
Żar buchnął na nią, serce się w niej zatrzęsło, rozpadło jakby...
— Antek! Antek! — krzyknęła wielkim głosem i, wyciągnąwszy ręce przed siebie, rzuciła się przez groblę biedz, jakby ją wiatr poniósł.
Ogromny gwałt bólu i kochania zadźwięczał w tym krzyku. Gruba chusta spadła jej z głowy na ramiona, zarzucony na plecy fartuch powiewał za nią w mgle sinej, niby wielkie skrzydła, a ona, jak ptak oślepiony, leciała w tę siność i w tę mgłę, z odrzuconą w tył głową, krzycząca, szlochająca, w łzach i w ogniach cała.
Poznał ją Antek z daleka.
— Krysta! — zawołał — Krysta!
Lecz nim się opamiętał, już mu na piersiach leżała, już jego szyję rękami obejmowała, już twarz swoją śniadą ze łkaniem do niego tuliła.
— Jantochna!... Jantochna!... Laboga reta, Jantochna!...
W krzyku spoiły się ich usta, i tak stali — niemi.
Młody żołnierz ocknął się pierwszy z tego upojenia. Wziął oburącz jej ciemną, podniesioną ku sobie głowę, odsunął nieco i patrzał. Patrzał długo, chciwie, pilnie.
— A cóżeś ty mi się tak wyciągła, Krysta? Cóżeś się tak zmizerowała?
Spłonęła nagłym rumieńcem, sypiąc iskrami łez ze spuszczonych rzęsów.
— Bez ciebie tak, Jantochna, bez ciebie!
— To ci tęskno było za mną?
— Oj tęskno, Jantochna, tęskno tak... jak bez tej wody! Jak bez tego chleba!
— Toś rada, żem się do ciebie wrócił?
— Oj rada, Jantochna, rada! Jakby mi się ta dusza własna wróciła!... Takam rada!...
— W chałupie wszystko dobrze?
— Wszystko, Jantochna, wszystko!
Stała przyciśnięta do niego, nie puszczając mu rękoma szyi; a i on nie puszczał jej głowy i patrzał w twarz, od której bił żar męki i szczęścia razem.
Milczał chwilę, poczem się ku niej pochylił, oczy w jej oczach utopił, i rzekł z cicha:
— A była ty mi tu wierna, Krysta?
Zadrgały jej rzęsy.
— Oj była, była, Jantochna!
— Tak ci Panie Boże dopomóż?
— Tak mi Panie Boże...
Głos jej się zarwał i buchnęła płaczem.
— To i czegoż ty płaczesz, kiedy tak?
— Z radości płaczę, Jantochna! Z radości i z kochania płaczę.
Wtedy chłop głowę jej puścił, z głowy czapkę zdjął i do krzyża jasny wzrok obrócił.
— Dziękujęż ci, Panie Jezu Chryste, żeś mnie łaską swoją przenajświętszą z tej drogi do dom szczęśliwie powrócił, a wszystko dobro w opiece swojej miłosiernej uchował! W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego. Amen!
Przeżegnał się szerokim krzyżem, powoli rękę z ramienia na ramię przenosząc, poczem zaraz mile na Krystę spojrzawszy, do piersi ją sobie przytulił.
— No, już nie płacz, nie płacz, Krzysiu! Mojaś ty!... Moja?... Moja?...
— Twoja, Jantochna, twoja!...
Drżała pod wrażeniem modlitwy Antkowej; zęby jej szczękały z cicha.
— A niech tam! — myślała. — Niech się tam co chce dzieje! Niech tam goreję w piekle na wieki wieków!...
— A czegóż się tak trzęsiesz, niebogo?
— Zimno...
Skuliła głowę w ramiona i zmrużyła rzęsy.
— Pójdźmaż prędzej do domu, to się pogrzejesz!
Ruszył się iść, nie puszczając jej szyi.
Teraz dopiero zauważyła, że Antek kuleje nieco. Nie rzekła przecież nic. Oczy jej to widziały, ale nie doniosły aż do duszy, na której leżała wielka ćma, wielka czarność jakaś!... Aż widząc, że Antek ku drodze się obraca, ocknęła nagle.
— Przez groblę pójdźma, Jantochna, nie przez wieś!... Bliżej będzie...
On się śmiał.
— Oj ty, ty!... Abo ty wiesz, co to blizko, abo co daleko!.. Mnie się pytaj o to, mnie! Toć ja na takim okraju świata był, że to za morzem jeszcze... Tom już ani pisać dużo nie pisał, bo gdzież-by to papier mógł, kiedy ja ledwo doszedł!
— Oj uglądała ja twego pisania, uglądała, jak ta kania dżdżu ugląda!.. Oj czemu ty, czemu, choć tyle nie napisał, żeś żywy...
— Napisałem! Dalibógże napisałem! «Zakazane» pismo napisałem! Jakże? To mi je tera dopiero w Artelu oddali, że nie mogą trafić! To chodziło więcej niż cztery miesiące po świecie. Powiadają w Artelu: Źle pisane! Jakże źle pisane?... — mówię. — Toć wyraźnie stoi: Do Krysty Żułnierki. Powiadają: Mało! Jakże mało niema być na tyle drogi? A toćżem przecie zakulał do ciebie idący!
— O Jezu! Jezu!.. I bardzo cię boli?
— Eee... tak, niebardzo! Nie tak bardzo! W drodze to mnie tęgo bolało! Ale tera niebardzo! Tera bym i do Kościelnicy zaszedł!
Szli zwolna przytuleni do siebie.
On głowę podnosił wysoko, jasnem okiem po polach spozierał, całował ją, po włosach gładził, mówił, pytał. Od razu chciał-by jej wszystko powiedzieć, od razu o wszystkiem wiedzieć. Tak wiele szczęścia w piersiach miał, że chwilami urywał mowę i śmiał się głośno do tego szarego nieba, które ich obejmowało wczesnym mrokiem, do tych pustych ugorów, do życia.
Krysta szła przygięta nieco jego ramieniem, ze schyloną głową! Miała ona wielkie, obłędne spojrzenia, jak ten, który w przepaść idzie. Coś nie coś tylko z tego, po mówił Antek dolatywało jej uszu. Szła w zamysłach cała, w jakiejś wielkiej naradzie z duszą własną; wązkie jej brwi podniosły się wysoko na czole, przeciętem grubą w podłuż zmarszczką.
Tak weszli na groblę.
— Takim rad Krzysia, — odezwał się Antek, — takim rad, jakby mi tu kto sto rubli pieniędzy na rękę naliczył! Gdzie!... Więcej!.. Żeby mi kto i stodwadzieścia naliczył, tobym jeszcze tak kontentny nie był, jak z tego jestem kontentny, żem się do ciebie wrócił! Okrutniem się stęsknił! Takem ci się stęsknił, Krzysia, że to ha! Co mówisz?...
Nie mówiła nic. Może usta jej zaszeptały same jakie słowo rozpaczy, ale nie wiedziała o tem.
— A nie patrz-że w ziemię, tylko na mnie patrz!.. A dyć ja te oczy twoje precz przed sobą widział!.. het... aże za morzem!.. To ci Walek powiedział, że idę?
Podniosła głowę.
— A ino...
— Kiedyż on tam do was zaszedł?
— Na drodzem go spotkała...
— To gdzieżeś szła?..
Ogień buchnął na nią.
— Tak szłam...
Przypomniała sobie, poczuła raczej, że dotąd ściska w szmatce pieniądze, które za duszę jego niosła. I mimowoli, owszem, jakby z musu jakiegoś, rzekła:
— Zaduszki dzisiaj...
Westnął na to żołnierz.
— Wieczny odpoczynek racz im ta dać Panie, a światłość wiekuista niech im ta świeci!
— Ament!... — dokończyła Krysta cichym głosem.
Ale on już głowę podniósł, rozśmiał się, i spojrzawszy przez groblę ku wsi, rzekł:
— A to ci z chałup dym wali! Abo baby chleb pieką, abo co?... Widzisz Krzysia?... Jakże?...
I nie czekając odpowiedzi, mówił dalej:
— A witaj, przewitaj, ty dymie siwy!.. Dymie jałowcowy!... Hej!... Hej!... A ja już myślał, co się nijak nie dobiję do chałupy... do ciebie!... A dziękaż ci Boże!.. A pódźmaż sporzej, Krzysia! Matka wiedzą?
Drżał prawie z niecierpliwości, szczęście biło mu z twarzy pochudłej i wiatrem spalonej.
Więc się pohamować nie mogąc i odpowiedzi Krysty nie czekając, chwycił ją wpół i całował jej usta, jej oczy.
— Hej, Krzysia! Krzysia!.. A toć my znów razem!..
— Razem, Jantochna, razem!..
— To się radujesz, kobieto!..
— Oj raduję się, raduję, mało mi to serce nie pęknie na dwoje...
Przycisnęła ręką piersi i jęknęła zcicha.
Była teraz to blada, to czerwona, oddech miała urywany, krótki, świszczący, spojrzenia niespokojne, ulotne...
Za groblą już byli, w ogrodach, o jakie trzy staja ode wsi.
Wtem Antek syknął.
— Chciałem pośpieszyć, — rzekł, — ale nie idzie!.. Tęgom się sforsował w tej drodze!
Zatrzymał się i nogę rozcierał.
Krysta przełknęła ślinę, miała jakby chwilę wahania.
Aż nagle podniosła ku niemu twarz poszarzałą, jakby w nią kto popiołu dmuchnął, i rzekła bezdźwięcznym głosem:
— To idźże se, Jantochna, wolniuśko, a ja przodem skoczę... Matce powiem...
— E... nie!... Czekaj lepiej!... Pójdziema razem!
— Za półpacierz wrócę! Wolniuśko se idź! Ja w mig skoczę.
Odwróciła się i zaczęła śpiesznie iść.
— Czekaj Krzysia!... Toć czekaj!... — wołał Antek.
Ale nie czekała. Szła prędzej coraz. Z pół stajania już uszła, kiedy on jeszcze w miejscu stał i nogę rozcierał.
A wtem się biegiem wróciła i na szyję mu padła.
— To mnie miłujesz, Jantochna?
Chciał coś rzec, ale mu usta gorące do ust przycisnęła i przez chwilę na piersi mu zawisła.
Był jakiś jęk w tej pieszczocie, jakiś gwałt śmiertelny.
Antek, rozpromieniony, śmiał się.
— A taki wróciłaś do mnie!..
Oderwała się od niego przemocą.
— To idźże teraz pomaluśku, — mówiła, — a we drzwi patrz, bo ja tyle, że wpadnę, matce powiem, i zara się wrócę... Jeszcze do tej wierzby nie dojdziesz, jak ja się wrócę, Jantochna!
Biegła już. Ostatnie słowa rozpłynęły się w powietrzu mglistem.

∗             ∗
Siedział na ławie za stołem Paweł w nowym kożuchu, w zesuniętej na tył głowy czapie, i pieniądze, wzięte na jarmarku za dwa wolce liczył. Przy nim siedziała stara Karbowiaczka, w odświętnych szatach, w rzęsistych krezach i paciorkach. Łokcie podparła na stole, brodę na rękach, i na pieniądze liczone patrzyła, trochę zaprószonemi poczęstunkiem u Szymsiowej oczyma.

W kącie, przy kominie, kołysała «Głucha» dziecko, wyjadając łakomie z garnczka pozostałą od obiadu polewkę.
W tem drzwi się otwarły cicho i wbiegła Krysta.
Wbiegła, po izbie spojrzała i u łóżka stanęła.
Liczący głośno parobek zająknął się i urwał.
Stara odwróciła głowę.
— Krysta! — odezwała się trochę mętnym głosem. — A ty gdzie tyle czasu była?
Nie odpowiedziała. Usta miała zacięte, twarz zbielałą, oczy rozszerzone, jak dwie czarne plamy. Zrzuciła chustkę, zrzuciła fartuch, cisnęła na poduszki szmatkę z pieniędzmi, spojrzała na matkę, na dziecko, szkaplerz z szyi zerwała i drugiemi drzwiami wypadła z izby.
— Co to?.. Co to się stało? — spytała Karbowiaczka, gdy ją wiatr, z otwartych na przestrzał drzwi, nagłem zimnem obwiał.
Parobek wytrzeszczył oczy; pieniądz, który w ręku trzymał, potoczył się z brzękiem po stole.
Krysta biegła. Do rzeki biegła, jak błysk nagły, cichy. Przeleciała ogród, przeleciała łączkę, aż kiedy zalśniła przed nią wielka, wezbrana, z głuchym hukiem tocząca się woda, zmrużyła oczy, stuliła ramiona, i chwyciwszy się oburącz za głowę, bez krzyku skoczyła na głębie.

W tej chwili Antek we drzwi izby wchodził.




NIEMCZAKI.
Ich matce.

Poszła za niemca. No, trudno! Tego już nikt nie zmieni. Nie była zresztą Wandą, była Felcią; nie mieszkała nawet nad Wisłą.
Dwór wiejski, z którego była rodem, zapadał się wiek po wieku i belka po belce w ten klin żyznej ziemi, która, między Nerem a Wartą leżąc, łęczycaków od kaliszanów grodzi. Inaczej, gęściej jeszcze i hałaśliwiej szłyby między nimi owe stare spory, które, z jakichkolwiek przyczyn powstałe, regularnie się kończą jednym argumentem: ze strony kaliszanów, że łęczycaki, jak piskorze piją, a ze strony łęczycaków, że kaliszany kiedyś tam zblamowali się szpetną rejteradą. Ano, Bóg z nimi!
Zapadał się tedy ów dwór stary, belka po belce i wiek po wieku; syny po ojcach, wnuki po dziadach szły, a nad każdem pokoleniem pułap coraz to był niższy, coraz to bardziej tłoczący. Aż ścisnął ich wreszcie tak, że ze starego, prastarego gniazda wyszli i po świecie roztułali się jakoś.
Synów miał ostatni dziedzic kilku; poszło to, jakby tem wiatr pomiótł, tam, sam, nie wybierając wielce, a cała fortunę w węzełkach niosąc. Ale córka jedna była, Felcia. Tę, gdy się krewnej na opiekę do Prus dostała, niemiec jeden upodobał wielce, a że był młody, przystojny, pracowity, i proceder kupiecki dość mu zysków czynił, wyszła za niego dziewczynina, nad czem stary pan starego dworu, teraz na rezydencyi u krewniaków, aż gdzieś w ziemi krakowskiej siedzący, długo bolał skrycie.
Co do Felci, ta była szczęśliwą.
— Takie to tam i szczęście! — mawiał stary pan, paląc długą fajkę i kiwając głową. Postaw z bławatu, a wątek pacześny!
Zachmurzał się i mówić o tem wogóle nie lubił i listy nawet do córki dawał adresować komu innemu, żeby własną ręką nie stwierdzać zniemczenia się rodu. Co do zięcia, tego stale «szwabem» lub «kupczykiem» nazywał; a gdy mu z biegiem czasu dwóch wnuków przybyło —
— Tem gorzej! — mawiał — tem gorzej! Lepiej, żeby to zgasło, niż ma degenerować!
I rzeczywiście, zaczęło się jakoś na zgaśnięcie mieć, bo chłopaczki były delikatne i wątłe, czem się matka niemało trapiła.
— Chłopaczki moje biedne — pisała do krewniaków w Krakowskie — nie mają tego powietrza, jakiem oddycha droga wasza dziatwa! Nie mają pól, nie mają łąk, żeby biegać po nich, nie mają zapachu lasów, rosy, kwiatów, nie mają słońca naszego, co by ich krzepiło...
— Jak myślisz? — rzekł gospodarz po liście tym do żony. Możeby tych tam malców Felci na wakacye wziąć?
— A może!
Ale stary pan oburknął się na to.
— Jak tak — mówi — jak mi tu sprowadzać chcecie tych szwabów, to ja się zawczasu wynoszę!
Nie wyniósł się jednak. Miał tu wygodę, czuł serce, a nadewszystko tę atmosferę obywatelskiego życia, od której późno mu było odwykać. Tu jeszcze mógł, w ganku stanąwszy, huknąć na całe gardło! «Zaprzęgaj»: tak, że echo, po trzykroć od węgłów stodoły odbite, aż u lamusa gdzieś cichło. Tu chłop, przechodzący mimo dworu, czapkę jeszcze zdejmował, czy był kto, czy nie był w ganku. Tu, co niedziela, siadywał w kolatorskiej ławce, gdzie mu gospodarz, jako starszemu wiekiem, przy kobietach miejsca ustępował, tu wreszcie miał swoją sławną wyżlicę «Czajkę»; i niemniej sławną strzelbę «porucznikówkę», z której sobie lubił czasem do wron puknąć. Słowem, tu jeszcze pod nogami grunt czuł, był obywatelem.
Nie wyniósł się tedy. A choć się zżymał, kiedy listy, układające podróż chłopców, zaczęły gęściej latać, choć zamknął się, gdy konie po dzieci na stacyę szły, przecież posłyszawszy, jak wracająca nejtyczanka zaturkotała na podbrukowaniu, a Wojciech z bata palnął — wyszedł z fajką na ganek, a że ogromnego wzrostu był, chłopcom się przez głowy gospodarzy i domowników przyglądał.
Raźne to było, jak skierki, ruchawe, eleganckie, opięte, ale zmizerowane bardzo. Twarzyczki bledziutkie, jasnowłose główki, ciałka szczupłe, rączyny i nożęta cienkie — ot, chucherka takie.
W ganku gospodarz uściskał ich serdecznie, gospodyni takoż, czem dzieci, jakby przestraszone nieco, kłaniały się na wszystkie strony, od rodziców widać pięknie wyuczone, jak z nut szczebiocąc jeden przez drugiego:
Guten Tag lieber Onkel!
Guten Tag liebe Tante!
— Tfu! — dało się słyszeć w tem miejscu energiczne splunięcie starego pana, w chwili właśnie, kiedy starszy z chłopiąt, siedmiolatek, recytował w powietrze, nie wiedząc właściwie do kogo się zwrócić:
Guten Tag liebster Gross-Papa!
Służba parskała w garście śmiechem za plecami państwa. Te małe, pięknie ubrane i tak rezolutne paniczyki zupełnie jej się wydały podobnymi do tych, nie przymierzając, małpek uczonych, które niedźwiednik na ramieniu nosi. Słyszane rzeczy, żeby zaś takie bębny po niemiecku mówiły, jak te stare kolonisty z Ręczaja?
Ale gospodarz i gospodyni zachwyceni byli dzieciakami. Ich bystre, inteligentne twarzyczki, ich śmiałość, ich dobre ułożenie, ich obycie się z ludźmi, wszystko to podobało im się niezmiernie. Nawet ta ich subtelność chwytała za serce, takie to było przejrzyste, takie się proszące słońca i opieki. Domowe dzieci obstąpiły chłopców dokoła, dotykając ich pięknie skrojonych kurteczek, zręcznych kapelusików, torebek podróżnych, a nadewszystko rękawiczek, których nie nosiły jeszcze same. O witaniu rzecz prosta, nie było na teraz mowy: rekognoskowały dopiero. Jedna tylko trzechletnia dziewczynka, nastawiwszy do pocałunku rozchylone usta, dreptała od jednego do drugiego, zadzierając jasną główkę i obnosząc «buzi».
— Jak wody! jak wody, tak to dziecko tej buzi daje! Nic nie żałuje! — wołała zachwycona niania, pragnąc choć część powszechnej uwagi zwrócić na swoją pieszczotkę.
Ale stary pan, we drzwiach za wszystkimi stojący, nie zrobił kroku naprzód, tylko pykając fajkę i dmuchając w wąsy, patrzył na malców z pod brwi siwych, zsuniętych, krzaczastych.
— No, jakże, wuju! — zwrócił się do niego żywo gospodarz. — Jakże się wujowi chłopaki wydają? Zuchy, co? Taką drogę, i sami przebyli!
— At! — machnął ręką zapytany — wsadzili ich, jak lalki w pudło, to i przyjechali.
— No, ale ładne chłopaki? sprytne? dobrze ułożone?
— Niemczaki! — odrzekł na to stary pan, i odąwszy wargi, rękę tylko wyciągnął do pocałowania chłopcom, których w tej chwili właśnie gospodyni podprowadziła do dziadka. Poczem cofnął się i drzwi pokoju swego zamknął.
— Jakże ci na imię, kochanie? — spytała gospodyni serdecznym głosem, chcąc zatrzeć wrażenie tego powitania.
Okazało się, że chłopiec niebardzo wie, o co go pytają. Powszechne zdziwienie. Więc nie umie po polsku? Coś nie coś umie, ale nie tyle, żeby się rozmówić. Umie pacierz, umie nazwać ziemię i wieś, w której się urodziła matka, umie nawet wymówić nazwisko jej panieńskie, nazwisko dziadka. Ale i to wszystko kaleczy... Jakże? Mama cały dzień w sklepie, ojciec w kantorze, a służąca — niemka.
Tak i tak dowiedziano się nareszcie, że starszemu na imię Gustaw, a młodszemu Henryk. Imiona te przyjęto wprawdzie do wiadomości, ale się niemi jakoś nie posługiwano.
Natomiast przylgnęła do nich szczelnie i odrazu nazwa, nadana przez dziadka: «Niemczaki».
Dzieci chwyciły to pierwsze, za dziećmi służba, gospodarze też jakoś to przyjęli, dość, że w całym dworze, ba, we wsi, nikt chłopców nie nazywał inaczej:
— Niemczaki, na obiad!
— Niemczaki, chcecie mleka?
— Niemczaki, spać!
Prawie też, że i nie było o co więcej wołać. Chłopaczki były karne, łagodne, uprzejme, wesołe, a tak się pilnowały wzajem we wszelkim porządku, jakby tego i bona lepiej nie zrobiła. To też ta nazwa: «Niemczaki» nie miała w sobie nic wzgardliwego, nic nieprzyjaznego. Raz wraz owszem, powtarzano domowym dzieciom:
— Patrzcie, jakie to Niemczaki mają czyste ręce! Widzicie, jak to starszy Niemczak młodszemu nosek obciera? Patrzcie, jakie Niemczaki zgodne, jak się nie biją, nie kłócą! Czemu to wy nie jesteście tak, jak Niemczaki, posłuszne i grzeczne?
Chłopcy też do tej nazwy jakoś przywykli, i tak do nich, jak skóra, przyrosła.
Minął miesiąc, minął drugi — Niemczaki, lubo z silnym akcentem, wcale nieźle po polsku szczebiotać zaczęli, przez co się jeszcze milsi, jeszcze bliżsi wszystkim uczynili. Niemczakami przecież zostali. Co do dziadka, ten zawsze na nich patrzył mrocznie. On sam czuł ciągle i pamiętał tę obcość ich rodu; on sam utrzymywał rozdział między sobą a wnukami; on sam też jeden w całym domu nadawał tej nazwie «Niemczaki» coś wzgardliwego, coś obraźliwego. Domowych chłopców, którzy mu byli jako żerdź po płocie, na kolana brał, piosenki im stare gwizdał, myśliwskim swoim rogiem bawić się dawał. Czajki, wygrzewającej się na słońcu, dosiadać i targać za uszy nie bronił, ale Niemczakom — wara! Zdaleka tylko patrzeć na to musiały. Im nic nie było wolno. Co gorsza, wyłączone były z «Instrukcyi». Instrukcyą nazywał stary pan ćwiczenia swego pomysłu, rodzaj mustry, w której chłopcy to nosiły kije jak strzelby, maszerując dokoła klombów, to uderzały niemi na płoty, jak bagnetami, to machały, broniąc się i atakując, jak szpadą, to ciskały, jak oszczepem, wszystko podług swego czasu, bo każdy dzień miał inne prawidła.
Nieprzypuszczone do «Instrukcyi» Niemczaki, stały tymczasem zdaleka, miłosiernie patrząc i zazdroszcząc w duchu.
Starszy szczególniej, aż rumieńców dostawał na delikatnej twarzyczce, z taką pożądliwością na ćwiczenia patrzył.
Widziała to gospodyni i żal jej było dzieci.
— A czemuż to wuj Niemczaków nie weźmie do mustry? — rzecze raz i drugi.
— A im to na co? — odburknął stary pan gniewnie. A pomiarkowawszy się, dodał:
— Za słabi są na taką «Instrukcyę». Ręce jak patyki, nogi jak trzcinki, jeszczeby się to połamało do dyaska.
O tych rękach jak patykach i nogach jak trzcinkach, mówiło się — ot, aby mówić. Chłopaczki bowiem, harcując przez parę miesięcy po łąkach i polach, ogorzały, wzmocniały, zjędrniały nad podziw. Niechętne tylko oczy dziada nie chciały widzieć tego.
Nie o to mu też w gruncie rzeczy szło.
— Co w takich Niemczakach może być męzkiego, rycerskiego, dziarskiego, szlacheckiego, obywatelskiego, coby rozwijać warto? Z łokcia to wyrosło i do łokcia pójdzie — ot co!
Tak sobie rozumował pan stary. Właściwie to i nie rozumował nawet. On tylko to czuł; a czucie upartsze bywa, niż rozumowanie.
Zdarzało się, że podczas «Instrukcyi» trzeba było szerzej front rozwinąć, albo wzmocnić flanki. Stary pan oglądał się wtedy i choć widział chłopaczków pokornie stojących, wołał Antka ogrodniczka, lub Jóźka szafarki, a Niemczaków na uboczu zostawiał.
Ale mieli i oni swoje uciechy.
Szczególniej starszy, kręcąc się u stajen, albo na wygonie, w łaskach u koniarków był, bo im nieraz podwieczorek oddawał, za którą to cenę, zrazu podsadzany, potem sam, pierwszego lepszego źrebca za grzywę chwytał, dosiadał i oklep po pastwisku uganiał. Co go uczyniło do konia tak śmiałym i taką w nim rozwinęło siłę, że nawet do «Rokity» śmiało szedł i na grzbiet mu skakał, choć ten koń był z narowów znany i dla dobrego nawet jeźdźca niebardzo bezpieczny.
Oczywiście, że te imprezy trzymane były w zupełnej tajemnicy: młodszy tylko Niemczak, który starszego na krok nie odstępował, przypuszczony był do nich na widza! Ale ten umiał sekret utrzymać, i kawalerskim honorem, równie jak starszy się rządził. Ogromnie się te chłopczyki kochały!
Zdarzało się też, że sami we dwóch urządzali sobie na własną rękę «Instrukcyę», przyczem starszy dziwnie czupurnie naśladował komendę starego pana, a młodszy ruchy domowych chłopców w lot chwytał. Zwłaszcza w atakach na bagnety pędrak ten celował. Kiedy się na nożynach rozstawił, bokiem nieco zwrócił, kij ujął, i obganiając się to na lewo, to na prawo, w cel godził, czy w psią budę, czy krzak jałowcu, czy w grochowe tyczki, reprezentujące nieprzyjacielską potencyę — tak mu to wszystko składnie szło, jakby się w szermierstwie owem od pieluch był ćwiczył.
Patrzył dziad na to nieufnie, niechętnie, umyślnie w stronę odwracając głowę.
— Ależ to istny żuaw, ten chłopak! — wykrzykiwał gospodarz z podziwem.
— Ot, szwabskie małpiarstwo i tyle! Czy to składność żołnierza robi? To dusza go robi, mości dobrodzieju, dusza!
Raz tylko, kiedy po walnej wygranej Niemczaki na kiju uwiązali chustkę, i z tryumfem mimo ganku idąc, wznieśli okrzyk zwycięztwa, jakiego dziad świeżo domowych chłopców wyuczył, stary pan otworzył usta, brwi podniósł, przechylił głowę, słuchał, a potem zcicha:
— A kto ich wie? A może!...
Po dawnemu ich wszakże zdaleka od «Instrukcyi» trzymał.
Jakoś gospodarzowi markotno to było. Więc kiedy wypadł objazd dalszego folwarku, a konia mu przed ganek, po takiej właśnie «Instrukcyi» podano, spojrzał na starszego z chłopców, i kładąc nogę w strzemię, krzyknął:
— Niemczak? Chcesz się konno przejechać?
Skoczył chłopak jak iskra, gospodarz go przed siebie wziął, cmoknął, a młody, rwisty koń w szczupakach z miejsca pomknął.
— Uważaj! — krzyknął stary pan z ganku — bo cię ten waryat z kulbaki wysadzi.
— Oho! Nie dam się! — odkrzyknął jeździec, ale głos jego już do ganku echem tylko doleciał, tak koń rwał drogę przed sobą. Folgował mu pan, bo lubił to ogniste zwierzę. Po żyłach mu taka jazda szła, jak mówił, więc choć żona truchlała, ile razy na Rokitę siadał, nie byłby go oddał za nic, ani się wyrzekł swoich na nim harców.
Jeszcze wszakże do folwarku było drogi kęs, kiedy osadził konia i, przyłożywszy rękę do oczu, pod słońce patrzył. Ale im dłużej patrzył, tem głębsza zmarszczka znaczyła mu czuło. Za ugorem, który tuż przy drodze chłop orał, widać było kupę ludzi i wozy ze zbożem. Jak się to jednak często przy złem rozporządzeniu robotnikiem zdarza, w polu ludzie stali, czekając na wozy, a u stodół znów wozy stały, za mało rąk mając do składania z nich użątku. Nic bardziej draźniącego dla gospodarza, nad widok takiej niesprawy!
Na przełaj zrazu jeździec chciał, ale mu konia na świeży podór żal było; ku drodze spojrzał, ale mu się jej więcej zdało, niżeli cierpliwości czuł w sobie. Krzyknął tedy na chłopa, uzdę mu i dziecko potrzymać kazał, a sam, szerokim i zirytowanym krokiem, ku żniwiarzom się puścił.
Był już przy nich, już słychać było jego grzmiącą komendę, kiedy woły splątały się w pługu i przewróciwszy go do góry krojem, ciągnęły po skibach. Krzyknął chłop raz, krzyknął drugi, a widząc, że nie pomaga, zaklął siarczyście, chłopcu uzdeczkę rzucił i do wołów skoczył.
Malcowi zaiskrzyły się oczy, rozdęły drobne nozdrza, ścisnął uzdeczkę w garści, konia piętą w bok i tyleś go widział! Właśnie jakby go wiatr zdmuchnął.
— Paniczu! paniczu! — wrzeszczy chłop, mocując się na nawrocie z wołami. Gdzie! Ani mowy, żeby go usłyszał.
Obejrzał się na to wołanie gospodarz — struchlał.
— Niemczak! — zakrzyknie — Chryste Panie! Cudze dziecko!
Rzucił się do woza.
— Wyprzęgać! Gonić!
Ręce mu się trzęsą, scyzorykiem rzemienie rozrzyna, ale nim na konia oklep skoczył, już tylko kłąb pyłu polatywał drogą.



Stał pan stary w ganku i wypaliwszy fajkę, wytrząsał ją właśnie, kiedy posłyszał jakiś szalony tentent. Jeszcze nie zdążył pomiarkować, gdzie i z jakiej strony, już Rokita, jak wicher, na dziedziniec wleciał, a na Rokicie, trochę blady, ale tęgo trzymający się w siodle — Niemczak. Jasna perkalowa bluzka w powietrzu powiewa, oczęta rozpromienione, uśmiech szczęścia w twarzy; koło u kwietnika zatoczył i prosto przed ganek.
Wypuścił dziad cybuch, otwarł ramiona, zaniemiał. A już też gospodarz nadlatywał w ogniach cały i za uzdeczkę chwytał, słowa na razie przemówić niezdolny.
Porwał z siodła Niemczaka pan stary i długo na piersi go tulił, śmiejąc się i płacząc razem.
— Nasza krew! Nasza... Nasz ród stary! poczciwy! szlachecki! — wołał, całując chłopca po włosach, po twarzy, a kiedy go wreszcie puścił i oczy otarł:
— A co, Stefanie! — rzekł. Choćbyśmy go Stachem nazwali?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy twardą jesienią przybył ojciec, żeby chłopców zabrać i za opiekę nad nimi dziękować, nie poznał ich prawie, tak zakwitli zdrowiem i świeżością.
Zagadał do starszego, a ów z miejsca, choć z akcentem jeszcze:

— Ty do mnie, ojciec, po polsku mów, bo ja ciebie nie rozumiem!




ZE SZKOŁY.

Od kwietnia wszyscy chodziliśmy do szkoły boso. Że zimna były jeszcze znaczne, ba, szron od rana biały, każdy batuchał się jak mógł, a to matczyną chustką, tą «na porywkę,» a to szarym spencerem, albo kamizelką ojcową, ale żeby buty wzuć, nikt nie myślał nawet. Buty zdejmowały się «na prymalisa»[2], a ktoby je napowrót z kołka z górki ściągał, kpem się ostawał na calutkie lato, aż het do Wszystkich Świętych. Ale nie okazało się takiego pomiędzy nami.
Na głowach za to nosiliśmy wielkie czapy baranowe, albo watowane z uszami, albo z «futerunkiem», a trwało to ku Zielonym Świątkom, albo i ku Trójcy, jeśli tam kto na kapelusz nie duchem złotówkę miał, albo słoma w kolanko późno szła i pleść nie było z czego. Ale nogi za grudy jeszcze używały pełni letniego sezonu, ukazując się z pod zbyt krótkich, lub zbyt długich, wysoko podwiniętych hajdawerów, zsiniałe i zaczerwienione jak raki.
Dziewczyny tylko obuwały się w trzewiki; ale też ród ich był u nas w powszechnej pogardzie.
Jedna Bronka, ze Starego Hamru[3], na porówni z nami chodziła boso, w krótkiej swojej spódniczynie i w wielkim kaftanie. Właściwie, nie chodziła ona, tylko biegła. Długie jej, cienkie, mało co za kolana przyodziane spódnicą nogi migały po szosie w równych, sprężystych, lekko i szeroko rzucanych krokach, ledwo tykając świeżo sypanego żwiru.
Biedz tak zaczynała już na podwórku szkolnem, i tak biegła aż do wielkiego czarnego czworoboku starego Hamru, z którego dniem i nocą sypały się ogniste słupy iskier. Ojciec jej tam hamernikiem był, a dziewczyna mówiła, że te wszystkie iskry, to jej własne.
W drodze oglądała się Bronka od czasu do czasu na Julka, kulasa, który tak samo kłusem za nią biegł, o jakie pięćdziesiąt kroków może, nigdy mimo wszelkich wysiłków zbliżyć się do niej nie mogąc. Był to dobry chłopak, tylko, że mizerny w sobie i choć się do bitek stawiał pierwszy, nogę miał skręconą. Niech tylko o łokieć jaki drogi między niemi ubyło, zaraz Bronka rzucała sobą naprzód silnie dwa, trzy razy, i znów potem biegła równo, lekko, sprężyście.
Kiedym patrzył na nią, zdawało mi się, że zawsze tak biedz będą, jedno za drugiem, aż do końca świata, kulas rozczerwieniony, zły, dyszący, ona spokojna, żółtawa na twarzy, z ciemnemi, wymykającemi się z pod mizernej chustczyny włosami, z lekko otwartemi ustami.
Ale nieprawda! Już nazajutrz siedzieli w ławkach naszej klasy, ona między dziewczynami na prawo, on między chłopakami na lewo, oboje z brzega, prawie tuż przy sobie, oddzieleni tylko wązką ścieżką przez środek izby ku tablicy idącą.
Już od połowy ostatniej godziny Julek oczyma strzygł, to ku drzwiom, to ku Bronce, jakby mierząc wzajemną ich od siebie odległość. Ale gdy dzwonek zabrzmiał, a on kajety i czapkę chwyciwszy, chciał przed nią, już Bronka biegła równym, lekkim krokiem, bez uśmiechu, bez słowa, czasem tylko bystremi, ciemnemi oczyma błyskając za siebie.
Wołały na nią dziewczyny, aż chrypły; nie odpowiadała. Wołały chłopaki — to samo; a że chuda była na podziw, przezwaliśmy ją «Kozą» — i tak już została.
— Czego ty tak tę Kozę gonisz? — pytałem nieraz przelatującego obok kulasa.
— A czego ona przedemną ucieka? — odpowiadał ze złością i biegł dalej.
I ona biegła, migając nagością chyżych nóg swoich i czerwienią chusteczki, aż jak iskra wpadła w czeluście Hamru, i jak iskra w nich gasła.
Ale inne dziewczyny chodziły tak, jakby im zależało na tem, żeby na przebycie drogi, jaka szkołę od «Bud» naszych dzieliła, zużyć jaknajwięcej czasu.
Zdawało się zrazu, że im Bóg wie jak pilno; wypadało to z ławek jak oparzone, takiego nieraz ścisku we drzwiach narobiwszy, że dopiero kiedy im jeden i drugi chłopak kułakiem dopomógł, wytaczały się na drogę, jak kłębem. Leci to, bywało, leci, bezpamiętne, nie patrząc przed siebie, prosto w kupę żwiru. Ale niech się wrona zatrzepie na drzewie, niech baba z workiem przejdzie, niech pies przebieży, niech wróbel przeleci, stają wszystkie i patrzą choćby na nie prosto wóz jechał. Zobaczą glistę, ślimaka, biedronkę, kamyk, zielsko jakie, zaraz całą kupą na środku drogi przysiadają i patrzą, a te dalsze, to tym bliższym aż na karki lezą.
Swiśnie który z nas w palce, to poroździawiają gęby jak żydowskie wrota i znów stają i patrzą. Takie to już gapiowate z rodu. A gadać, to gadają zawsze wszystkie razem. Trzynaście ich było, a więcej narobiły wrzasku, niż my we trzydziestu. Zaraz biorą te mniejsze między siebie, zaraz się ich dopytują, zaraz do rowu prowadzą, zasłaniają spódnicami i krzyczą, choć nikt nie patrzy.
Zaraz się całym rzędem wodzą, a pod ręce, a w pas, a za szyję, zaraz jedna drugiej do ucha szepce, a całują się, a miny na siebie stroją, a oczy mrużą.
Przejdziesz koło nich, to nic mądrego nie usłyszysz, tylko puste mowy.
— Nie, to nie! Może cię będę prosiła?
— Jaka mi pani! Że czerwoną obsadkę ma, to już dmie!
— A u nas dziś rzepa na obiad...
— A u nas kluski...
— Patrzcie! Mańka już piegi ma!
— Nieprawda!
— Jak mamę kocham!
— Jak Bozię kocham!
— Nie mam! nieprawda!
I aż im nawierzch oczy wyłażą, tak się to przysięga na wszystkie świętości.
Ale u nas nikt nigdy dziewczynom nie wierzył; chyba jednej Bronce. Bronka się nie przysięgała, ani na matkę, ani też na Boga, ale jeśli jej kto powiedział, że kłamie, zaraz się porywała z pięścią między oczy.
A te duże, to jeszcze gorsze niż te małe; ciągle intrygi prowadzą. Raz w raz jedna drugiej do ucha szepcze, raz wraz się to mienia na wstążki, na pieczątki, raz wraz sobie szpilek pożycza, włosów przymuskuje, podwiązuje pończochy, gubi kajety i z partesu stąpa.
Pchnie taką który w bok, to tylko ramionami ruszy, jakby nie do niej. Palnie z nas którego pan nauczyciel w ucho, to zaraz plotki robią, zaraz się po szkole w kupki zbierają, trącają łokciami, palcem pokazują i prowadzą radę.
Nieraz to mnie taka pasya porwała, żem jak kozioł łba nadstawiwszy, w sam środek między nie wpadał. Żeby tak między chłopaków, toby mnie jeden z drugim w kark grzmotnął i już. A te zaraz w pisk, wrzask, właśnie jakby się stodoła paliła. Już się to potem całemi tygodniami boczy, miny stroi, nie gada, odyma, póki się tam temu czego nie podetknie, pestek z dyni, albo kukurydzy z garstkę. Jak tylko co takiego u ciebie poczują, toby cię zjadły i z czapką razem, tak to lgnie, tak się do ciebie mizdrzy. O niczem już wtedy mowy niema, tylko jedna na drugą przed tobą szep, szep, szep... tylko jakieś ciągania po kątach, przysięgania, pochlebiania, że człowiek głupieje poprostu.
A niech której chłopak na ucho co powie, to inne hurmem do niej. Dopieroż się dopytywać, dopieroż prosić, dopieroż zarzekać! Z pod duszy by wydały, żeby tak było co. Nieraz umyślnie przytknąłem się której do ucha i jeszcze zastawiałem ręką, żeby uciechę z tego mieć; takie to ciekawe. A ta, chociem jej w ucho mruknął tylko, nuż się uśmiechać, czerwienić, głową kręcić, a ku innym okiem strzydz, że się to niby dowiedziała czegoś.
Tyle ich było, a mało która lepsza: taki już widać gatunek paskudny.
Do szkoły to się chodziło różnie, jak tam którego dobra myśl napadła, albo i czasu stało; ale ze szkoły każdy chodził według postanowionego trybu i tylko ostatnie już niedołęgi własnego chodu nie miały. Nazywaliśmy ich miętusami, że niby ni to, ni owo. Jak już który raz wypróbował co mu najlepiej pasuje, to się tego cały kwartał trzymał; a za naśladowanie, czy podrywanie, srogie bywały bitki. Szosą waliło się, albo środkiem, albo tuż nad stojącemi z rzadka kupami kamieni. Lizusy chodziły po za kupkami, nad samym rowem, w który też, znienacka w kark wziąwszy, gęsto padali.
Zuchy, do których i ja się liczyłem, chodziły zazwyczaj samym wierzchem kupek, przelatując pędem od jednej do drugiej. To był honorowy sposób chodzenia i tylko drugoroczni przywilej na niego mieli. Frajery, pierwszoroczniaki, trzymały się środka, stąpając drobno, oglądając się do koła, a nawet dając się prowadzić dziewczynom za rękę. Ale to już była sama bryndza, z niższego oddziału, a prowadzanie takie uważane było za tchórzliwość i godne ostatniej wzgardy niedołęztwo. Nikt tak nie psuł między chłopakami ducha, jak dziewczyny, co młodszych braci do szkoły wodziły.
Pchnie kto w kark takiego gagatka, po ludzku chce się z nim zadać, a ten do dziewczyny:
— Mańka! On się bije!
A Mańka zaraz do oręża staje, zaraz zbiegowisko robi, zaraz sprawa, zaraz wymysły od łobuzów, od andrusów, albo jeszcze gorzej. Tośmy tych przyszytych do dziewczyńskich spódnic tak unikali, jak ognia.
Chyba, że u nas który do samej dziewczyny co miał, wtedy najlepiej było takiego «przyszytego» szturchnąć, a dobrze. Za sobą tak ci się nie ujęła żadna, jak za nim. Zaraz jak kokosz: gda... gda... gda!... gda... gda... gda!... a my w śmiech.
Józiek Czepień, w starym, niebieskim kaszkiecie, który mu podarował maszynista Pawlak, chodził zazwyczaj samym środkiem drogi, z nosem zadartym do góry, jak gdyby co wietrzył.
Wszystkie wróble, gnieżdżące się na starych topolach nad drogą, znały tego chłopca i nienawiść do niego czuły. W miarę jak szedł, na topolach powstawała niesłychana wrzawa, wróble rozlatywały się z drzew chmurą i chmurą na nie wracały, trzepocząc się i krążąc z okrutnym piskiem, jak to na kota lub na gacka[4] czynią. Czasem puszczały się za nim całą kupą, aż do ostatniej topoli, do końca wysady, gdzie między czterema brzózkami stał krzyż na rozstaju.
A Józiek ręce po bokach trzymał, a nosa w górę zadarłszy, na wrzask ten nie zważał niby; czasem tylko, jak z niechcenia, śmigając to prawą, to znów lewą ręką. Ruch był tak mały, że nieznaczny prawie, ale skutek niesłychany. Razem bowiem z tym ruchem dawał się słyszeć w powietrzu cienki, ostry świst, a drobny kamyk leciał w górę z taką siłą i bystrością, jak z najlepszej procy. Zawsze też zrywał liści garść, gałąź suchą, albo nieco pierza. Szczególniej w gniazda trafiał Józiek wyśmienicie, i wtedy to podnosiły się owe lamenty wróble i ów wrzask piekielny.
Kiedy Józiek kamyki zbierał, nie wiedzieć, to pewna, że już przy wyjściu ze szkoły miał ich pełne rękawy i że tylko przy wyjątkowo obfitych w gniazda topolach schylał się nieznacznie i drobnemi, długiemi palcami nabierał tyle kamyków od jednego razu, ileby drugi i szuflą nie nabrał.
Było u nas mniemanie, że Józiek nosem patrzy, bo oczu nie podnosił prawie od ziemi, a jego rzadkie, rude rzęsy zawsze mu niemal leżały na piegowatych policzkach. Spokojny był zresztą i do nikogo nie odzywał się w drodze; a im wróble srożej wrzeszczały, tem głębiej spuszczał rzęsy i tem szczelniej ręce do boków przyciskał.
Za Jóźkiem wychodził zwykle z ławki Koszela, któremu Wicek było.
Ten rozpędzał się od szkoły zaraz wielkim biegiem, a wyprzedziwszy nas kawał drogi siadał na kamieniu i czekał. Ledwośmy się jednak zbliżyli, zrywał się i biegł, jakby go kto gonił, póki nas znów o jakie pół staja za sobą nie zostawił. Nazywaliśmy go wroną. Raz z tego przysiadania i zrywania się, co też i wrony, za chłopem orzącym latając po polu, czynią, a drugi raz od wielkiej, czarnej chusty, którą mu matka, wdowa, na katankę starą wiązała, że to nic ciepłego powierzch, choć i w tęgie mrozy, nie miał.
Gdy biegł, końce tej chusty fruwały za nim jak skrzydła; gdy przysiadł, zwieszały się z kamienia, jak ogon. Nie opłaciło mu się wszakże wroną być, i tą czarną chustą się okręcać, bo i tak zawsze zębami szczękał, aż do Wielkiej Nocy, a każdej wiosny blichowała go febra tak, jak baba płótno.
Ale Stefek Tomaszewski inną sztuką rzecz swoją prowadził. Od szkoły szedł w ukos dwadzieścia kroków i dochodził do rowu na prawo; zaczem znów na lewo i znowu na prawo i tak ciągle do samego domu. Idąc liczył. Nie odpowiadał wtedy na zaczepki i rozmów nie prowadził. Nie wielceśmy go lubili, bo z nim zabawy nie było żadnej. Prosty jak tyka, ręce w tył, stary tornister na plecach, a tak równo chodził, że gdyby kto za nim piasek sypał, o calby nigdzie nie skrzywił. W lewo idąc liczył od jednego do dwudziestu, w prawo od dwudziestu do jednego. Zapytałem go kiedyś dlaczego? Nie chciał zrazu mi rzec, dopiero mi się potem zwierzył, że miarkuje tym sposobem kto ma większą racyę, my, czy żydzi? Ale musiałem się zaprzysiądz, że nie powiem nikomu.
Kiedy mu który umyślnie krok przestąpił, zatrzymywał się Stefek z niedomówioną liczbą na ustach, marszczył się i czekał, aż minie. Kiedy go kto szturchnął, także się zatrzymywał i podniósłszy kułak dobitnie wymawiał co mu tam z porządku wypadło: pięć, siedm, jedenaście. Zdaje się, że to nic. Ale nie przepuszczał nigdy, tylko na pierwszej pauzie grzmocił kark w sam raz tyle, ile mu tam wtedy z rachunku wypadło, ku czemu przednią pamięć miał, a i pięść takoż.
Bały go się chłopaki jak ognia i tylko co głupszy frajer, to mu w drogę właził.
Ale ja miałem na niego swój sposób. Kiedym mu dokuczyć chciał, siadałem przy nim w ławce i zaczynałem mówić «Powrót taty.» Przy pierwszych zaraz słowach zaczynał oczyma mrugać, potem ziewał i robił się taki blady, jakby mu kto węża przez skórę ciągnął. Dopieroż mój Stefek w pokorę. Alem ja tam na to niewiele pytał. To się nieraz trząsł jak liść, a pot mu na czoło występował, choć zimą, jak rosa. Takie miękkie serce miał. Kiedy był w dobrym humorze, opowiadał nam, że jak urośnie, do Warszawy, do dużych szkół na nauki pójdzie, tak samo, jak po szosie do miasteczka chodził, tylko, że wtedy nie po dwadzieścia, ale po sto kroków liczyć będzie, bo to wielka droga jest, i wielkie szkoły, i wielkie nauki. A kiedy mówił, rozszerzały mu się oczy bure, a długa twarz dziobata jeszcze się dłuższa robiła.
Razem ze mną, z tej samej ławki, wychodził zwykle Kubuś Nowotny. Tegośmy przezwali «swoboda;» choć to on, prawdę rzekłszy, do sroki bardziej podobnym był, niźli do swobody, bo jeszcze w ławce przed wyjściem podkulał jedną nogę, a skacząc na drugiej, zbierał książki, zapinał spencerek, kładł czapkę i tak już całą drogę tym trybem przebywał. Tylko, że od szkoły do słupa skakał na prawej, a od słupa do huty, gdzie ojciec jego palaczem był, na lewej nodze.
Był to najgrzeczniejszy chłopiec z całej szkoły. Czy kto szedł, czy jechał, babie nawet po żebrze idącej kłaniał się swoją małą, zieloną czapeczką i mówił uprzejmie «dzień dobry,» lub «dobre południe», ani na chwilę nie przerywając przytem swojego skakania.
Zdarzyło się, że która z dziewczyn upuściła co za sobą; jako, że to dziewczyny jedna w drugą niezdary są, i stu kroków nie przejdzie żadna, żeby czego nie puścić z ręki, natychmiast Kubuś nadskoczył, podjął, podał, czapeczki nawet uchylił, choć to nie było u nas we zwyczaju, żeby się przed dziewczynami płaszczyć. One go też nie lubiły i ramionami na niego ruszały. Taki drugi, co je dobrze wyszturchał, większe łaski miał.
Zauważyłem jednak, że już u słupa rumieńce Kubusia znikały, a mała twarzyczka okrywała się zimnym potem, zanim doskakał do Huty, blady bywał jak opłatek i uderzał we drzwi rękoma, jakby mu się w oczach mroczyło. Jeśli go zamrok taki chwycił na drodze, opierał się o ramię którego nas, żeby nie paść; nigdy jednak nie chybił przyjętemu przez siebie zwyczajowi, takie kawalerstwo w nim było.
— Com obrał, tom obrał! — mówił i ocierał pot z twarzy chudą, żółtą ręką.
W trzeciej ławie za mną siadał Klimek Szuwała; ten miał psa Gasia i najdłuższą z nas wszystkich kapotę, z matczynego tołuba zrządzoną. Kapota była żółtawa, w ciemne pasy; kołnierz tylko miała granatowy i takież mankiety. Chodził w niej Klimek całą wiosnę, całe lato, całą zimę i nigdy nie było mu w niej ani zbyt gorąco, ani też zbyt zimno. W kapocie tej były kieszenie niezmiernie głębokie. Kładł w nie Klimek książki, kajety, pióra, kałamarz, linję, piłkę; i jeszcze pełne nie były. Kiedy w nie sięgał na spód, musiał zanurzać rękę aż po łokieć. W kieszenie te gromadził Klimek wszystko, co tylko znalazł; nieraz umyślnie dałem mu wiór, albo rzemyk, albo gwóźdź złamany, i to chował. Nadewszystko zaś miewał w nich stare skórki chleba, kości nawet, dla swojego Gasia. Gasio siadał na ogonie przed drzwiami szkoły i czekał na Klimka. Aż kiedy nie zadzwonią, kiedy się ono psiątko nie porwie, kiedy nie wpadnie do sieni!..
Ale Klimek tych czułości przy ludziach nie lubił. Gwizdał wtedy na psa niecierpliwy, gniewny prawie i przyzostawał u bramy. Dopieroż jak się cała kupa przewaliła przez podwórze, klepał Gasia i karmił go resztkami, dobytemi z czeluści swoich kieszeni, poczem obaj puszczali się w drogę. Klimek łagodnym był i figle nasze przyjmował obojętnie, spokojnie; ale niech ręka Boska broni, żeby mu kto psa trącił. Wpadał wtedy w taką złość, że aż siniał cały i z oczyma na wierzch wysadzonemi rzucał się wprost do gardła.
Zwaliśmy go brytanem, o co się nie gniewał.
— Żebyś mnie, kpie jeden, nazwał swojem przezwiskiem, tobym cię zamalował! Ale jak psiem przezwiskiem mnie nazywasz, to i owszem! Wolę ja być psem, niż takim, jak ty, błaznem!
To słówko błazen, raz wraz na języku miał; kochał nas jednak i dobrym był kolegą, a kiedy który z chłopaków chorował, to prosto ze szkoły do niego szedł, choć w domu kasza mu stygła.
Stasiek i Franek wychodzili razem, trzymając się za szyję i bose nogi tak pod miarę stawiąc, jak żołnierze w marszu. Kto ich zdaleka widział, mógł myśleć, że jeden idzie, tak im to składnie szło. Bardzo ze sobą trzymały te chłopaki. Nazywaliśmy ich «majstry», a to z tej przyczyny, że nade drzwiami Staśkowego ojca był szyld:

«Kowalski, majster stolarski,»

a nade drzwiami Frankowego:

«Stolarski, majster kowalski.»

I Stasiek i Franek sierdzili się o to przezwisko, a że nieraz na udry z chłopakami szli, więc ich potem przezwali «Kapela», bo jeden z nich gwizdał, a drugi na tornistrze basa mu dodawał. Kiedy oczy przymknę, widzę jeszcze ich wyciągnięte, cienkie, bose nogi, jak nie pytając czy żwir, czy piasek, maszerują ze szkoły z tą muzyką przenikliwą, od której w uszach darło. I widzę ich wielkie czapy watowane na lnianych, krótko postrzyżonych włosach, i to poważne spojrzenie modrych oczu, kiedy nam powiadali gdzie idą. Bo zawsze gdzieś szli. To szli «za morze», po takie miecze, co sto łbów odrazu tną; to szli «za góry», po taką wodę, co umarli od niej wstają; to szli «na wojnę», na taką wojnę, co jeden zginąć miał, a drugi zostać, i wtedy się najmocniej trzymali za szyje. Nie wiedzieli tylko, co którego spotkać ma: śmierć czy życie, a że obaj sławnie zginąć chcieli, więc co pauza ciągnęli węzełki, i coś ucho między nich puścił, zawsze koło tego gadanie jakieś było, bo ustąpić żaden nie chciał.
Dopiero coś przed samem Bożem Ciałem zdecydowali, że obaj zginą, i tak nastał spokój między nimi.
Porzucili już nawet chodzenie «za morze», a także chodzenie «za góry», i ciągle już potem «na wojnę» tylko szli, mało się co nawet bryczkom i wózkom ustępując z drogi, jako że już raz kozie śmierć, kiedy i tak obaj zginąć mieli.
Ale Ignac! Jak mogłem o Ignacu zapomnieć! Ignac Słonecznik, vel Jaga! Jak żyję nie widziałem chłopca, któryby się tak długo w słońce patrzeć mógł. Ten miał oczy! Choćby w południe samo, zwracał je w najtęższy blask i nikt go w tej sztuce przetrzymać nie mógł. Źrenice miał wypukłe, jasno-siwe, z długiemi, silnie odwiniętemi w górę rzęsami, a w słońce patrzyły one bez zmrużenia, lekko tylko drżąc w sobie, jak woda.
Mówiły między sobą dziewczyny, że matka jego południca była. Ale to nieprawda, bo on matki niemiał, tylko macochę, która południa nie czekając, oporządzała mu uszy od samego rana.
Ten Ignac garbus był, a chodził ze szkoły tyłem, dwa razy się tylko obracając: raz u figury, żeby czapkę zdjąć, a drugi raz u drąga, co go dróżnik na szynach kolejowych zastawiał; zresztą szedł, ani pytał jak tam z nim wypadnie.
Co się ten chłopak szturchańców nabrał, to nieopisane rzeczy. Żadnym innym chodem nikt tyle nie zarobił guzów. Odbił go jeden, to na drugiego leciał; odbił go drugi, to on w inną kupę. Właśnie jak piłka w palancie. Czasem to taką fangę dał, że z jednego rowu w drugi wpadł i nogami się nakrył.
Ale najbardziej mściły się nad nim dziewczyny. Tym się aż oczy paliły, kiedy między nie wpadł; a choć która na drugim końcu była, to leciała, żeby go szturchnąć. Do tego garbu takie zawzięcie miały. Takich one nie lubią. Wszystko wisiało w strzępach na tym chłopcu, a katanczynę to taką zdartą miał, że mu koszulę na plecach i na łokciach widać było, a i to nigdy całą. Bronka mu tam czasem zszywała one hadry, ale to na nic. Mówiły chłopaki, z tego co on domostwa, że to macocha tak na nim szmaty drze, ale Ignac się wypierał, kiedyśmy go pytali, i tak się przytem śmiał, aż łzy z oczu leciały na łachmany one.
Mieliśmy od kwartału zmieniać właśnie chody i na każdej pauzie była o tem rada. Michał Słomczewski się chwalił, że pierwszego poniedziałku co trzecia topola będzie na drzewo właził, wracając ze szkoły. Nie dowierzaliśmy temu, wszakże pomysł imponował nam.
Mnie Julek namawiał, żeby na czworakach, ale mi się to nie zdawało. Niehonorowe. A u nas było tak, że przed wszystkiem honor. Jak go raz Stefek wyrysował na tablicy kredą, tośmy go nie ścierali coś przez trzy dni z rzędu. Było to wielkie koło, w kole trójkąt, a w trójkącie krzyż. Opowiadał nam o tem Stefek historye jakieś, aleśmy go nie rozumieli jakoś... A zresztą co? Był Honor i dość! Tośmy go sobie potem po wszystkich kajetach pisali, kiedy Stefkowi linją po łapie pan nauczyciel dał, że nie pluje porządnie na gąbkę jak tablicę ściera.
Dziewczynom tylko nie daliśmy Honoru po kajetach pisać. Napisała która, tośmy jej zaraz w tem miejscu usadzili kleksa, albo i kartę wydarli. Jednej tylko Bronce sam Stefek wypisał zaraz na okładce, ale ona tam o to nie dbała.
Kto lizus był i na skargę latał, od Honoru odpadał; kto chody innym podrywał, też odpadał. Stefek o tem cały arkusz rejestrów trzymał i w tornistrze nosił; każdy miał tam swoje znaki: i te złe i dobre.
Radzimy tedy o nowych chodach, a dziewczyn się strzeżemy, jak ognia, żeby nie rozniosły zawczasu, ale nam jakoś nie idzie. Ba, i tacy byli, co zgoła chcieli prosto chodzić, jak Sobój Jasiek, pierwszy osioł w szkole, który o to tylko dbał, żeby mu zawsze mularka[5] sterczała z kieszeni, a od Honoru dawno odpadł, bo na skargi latał. Ale taki nie miał między nami dużego głosu, bo go nie jeden, to drugi zamalował w ucho. Choć i Julek o niczem słuchać nie chciał.
— Co mnie? — mówi. — Ja za Bronką muszę...
Widząc ja tedy, że się w kupie niewiele uradzi, puściłem się ze Stefkiem samowtór w marchew organisty. Insi też się po dwóch, po trzech porozchodzili i tak nastała zgoda.
W niedzielę przycichło. Każdy sekret trzymał, jeśli co uradził, jeśli nie, medytował w sobie. Hanecki wystroił latawca i puszczali z Sobojem, ale mało kto patrzeć szedł, tak każdego piekło, a najbardziej tu włażenie Michałowe, co trzecia topola, zabiło nam klina. Ten ci nad wszystkich wyjedzie!
Był wrzesień i chłody rankiem brały. Na zczerniałych łętowinach kartofli, na zrudziałych grykach, na późnych prosach leżała mgła ciężka, na rowy się rozwłócząc, na drogi, a ziębiła jak deszcz i już się pastuchy bez worków na grzbiecie rankiem nie pokazywały. Tu, owdzie dymiły małe ognie na miedzach w kartofliskach, wskroś błyskające przez mgłę, drobne, złote, rozchwiane na wietrze. Wielkie rosy po trawach późnych stały, ciężkie, kapiące, jakoby po deszczu. Wyszło słońce, to migały pod nie jak paciorki różnie malowane; spojrzałeś po księżej łące, — prawie tęcza na niej.
Kuropatw było tego roku huk; zaraz po żniwach ozimych powywodziły się godne stada het precz, na Budach, na Wiatrakach, na Barchowskiej wólce, na Zdunach. Gdzieś byle poszedł, toś je spłoszyć mógł. Porwie się stado, to nizko przy ziemi leci, takie to oblane; a tym samcom to się tylko podkowy na piersiach czerwienią. Dobry był rok na nie.
Zajęcy się też naplęgło godnie; a te marczaki, to też porosły, jak stare. Po jarzynach, po ugorach, po podorywkach, po rzepakach, precz to powygniatało kotliny, pod lada kamieniem, albo i krzaczkiem ciernia. Drugi to i na miedzy sobie słupka kawał na dzień siedział, a wąsami ruszał. Idziesz, myślisz, że kamień; dopieroż jak gdzie pastuch z bicza trzaśnie, albo i owczarz, a ów kamień, myk... jakby ci w oczach błysło.
Okrutny obród był tej żywizny i wszelkiego ptactwa.
A co się kaczek tłukło po trzcinach, co derkaczy, co kurków, co bąków! Przyszedł zachód, to taki się robił trzepot, taki klask, jak kiedy baby kijankami u strugi chusty biją.
Jeździli panowie po polowaniach tak i tak z chartami, z wyżłem, a i na koty także szli; ale choć tam pukał jeden i drugi to wielce nie uszkodził, bo się to miało gdzie dziewać i chronić, póki jarzyny w polu.
Aż przyjechały do naszego dziedzica paniczyki z miasta, i dopieroż hajda! Jak dzień Boży już to na brykach z psami. Konie na konie szły, a trąbienia, toby i na tęgie wojsko stało. Marcina od cugowych nie brali, tylko się sami wozili, choć drugi i nie wiedział co kantar, a co znów naszelnik. Ale takim zarówno, żeby tylko śmiechu było, a dużo! Franka źrebiarka ze sobą brali; ten im bryk pilnował, jak się to porozlatywało, a tak to zresztą sami.
W poniedziałek mgła była duża. Leżało to jak woda po łąkach, po rowach, po drogach, w polu; a tej drogi, to nic przed nami widać nie było, tylkośmy hukali na siebie, jak w boru. Ale nic.
Mgła, choćby jaka, do południa zginie, a wtedy każdy pokaże swoją sztukę.
Teraz szliśmy skurczeni, uszy w czapkę, ręce w rękawy, nos w kołnierz wsadziwszy. Drugi, co się brzegiem puścił, to i o topolę łbem tryknął i dopiero jak się odbił, zobaczył, że drzewo; ale że szosa w tem miejscu stromo z góry szła, więc nas już tak same nogi niosły.
Jedno raz, porwie się coś przedemną. Patrzę — Bronka.
Jeszczem się nie obejrzał, już Julek za nią. Krzyczę: stój! bośmy dopiero ze szkoły chody prowadzić mieli, ale gdzie! Wpadli we mgłę, jak w wodę, ani ich ujrzeć. Widziałem tylko, że środkiem walą, bo mi zamajaczyła chusteczka Bronki, jakby ptak lecący. Wtem klaśnie coś z bata; słucham, nie wiedzieć: blizko czy daleko. W taką mgłę tak głos siąknie, jak oliwa w szmatę. Owczarz? — myślę. Nie owczarz? Coś jakby bliżej...
Ledwom to sobie miarkować zaczął, aż jak nie zatętni za mną, jak nie zagrzmi bryka, jak mi nie buchnie para końska na kark... Sam niewiem, jakem w bok uskoczył. Śmiech, gwar, trąbki, skomlenie psów, klaskanie z bata, wichrem to wszystko przeleciało po nas. Myślę: panicze... a tu krzyk:
— Stój! stój!
Słucham, Stefek krzyczy. Lecę, patrzę, Stefek za bryką pędzi i na wasągu się wiesza, a panicz go harapnikiem.
Wtem się potknąłem...
— Julek!
Rozciągnięty leżał, jak ten krzyż wielkopiątkowy, twarzą do kamieni. Czapczątko het przed nim; książki z paskiem z jednej strony, tablica z drugiej, jak co miał pod pachą, tak puścił. I nic. Ani stęknie, ani zipnie, jakby go nie było, tylko mu się z tyłu głowy krew za kołnierz sączy.
Takem się zaraz zaczął trząść, bo mnie strach ogroził, a panicze też z bryki pozłazili, idą. Przed paniczami Stefek. Ledwom go poznał, tak mi się w oczach odmienił. Ogień mu w twarzy lata, usta się trzęsą, pięści ściska, brwi nasrożył, a językiem tak miele, jakby klątwę żuł.
Naraz jak się nie puści do kulaska, jak nie krzyknie: Julek! Julek! A tu mu z oczu łzy lecą, jak ten grad najtęższy. Przyszli, postanęli, patrzą, głowami kręcą, podnieśli kulaska, cucą, trzęsą, oglądają — nic. Przez ręce im leci, oczy jak szkło, na ustach trochę piany, po czole włosy lepną, a taki cichy, jak trumienna deska. Het precz dech z niego ze wszystkiem wyszedł. Na brykę go nieśli, kiedy się nagle słońce po przez mgły przetarło i stanęło mu nad głową wielkie, czerwone, jak wschodzący miesiąc, albo jak latarnia, ani jednego promyczka nie puściwszy z siebie, właśnie jakby je kto owinął mokrą, krwawą chustą...

· · · · · · · · · · · · · · · ·

We środę koło południa zadzwoniły dzwony. Tego dnia my do szkoły nie szli, bo był pochów Julka.
A jakże, z dzwonami go chowali, panicze fundowały.
Jak Budy Budami, takiego pochowu żaden chłopak nie miał; nie pasuje, mówią, chłopakowi, ale tu się sam dwór zastawił.
Bryka była ta od polowania, kobyły fornalskie gniade, na bryce piękne dery, na jednem siedzeniu ja i Felek, na drugiem Michał i Stefek, między nami trumna.
Nie byle jaka trumna. Dęta, na czarno bejcowana, krzyż na niej gwoździkami wybity, dwa białe ręczniki pod nią, a my za końce. Taka parada!
I prosty by lepiej nie miał, nie dopieroż kulas.
Powiadały baby, że szczęście ma, bo żeby mu się tak zmarło z jakiejś innej choroby, jak chłopaki Świderskich nieprzymierzając, co ich dwóch na gardło poszło, toby deski zbili, na słomę w drabki, i dalej!
Nimeśmy ruszyli, to to więcej niż ich dziesięć postanęło, dziwując się, a kręcąc głową.
A ta matka, to się nadziękować nie mogła. Co na brykę spojrzy, to się łzami zaleje, a precz się państwu do kolan kłania. Bo co to! Żeby tak nająć, to na samą furmankę z pięć złotych by pękło, albo i z pół szósta, jako że czas orki był i duża robota w polu.
Ruszamy. Aniby tej drogi nie poznał, taką się inną zdała. Dziad z krzyżem przed bryką, przy nim w komeszkach, Sobój i Klimek z Gasiem; tylko, że Sobój pod komeszką latawca trzymał, to mu się odymała jak bania. Ale przed krzyżem jeszcze i przed dziadem maszerowali Stach i Franek, trzymając się za szyję. Kapeli nie prowadzili dziś żadnej, ale już im te nogi same marsza grały; a że czapki w rękach nieśli, więc im te łby golone zdaleka się błyskały, jakoby rekruckie.
Za bryką calutka szkoła, jak oko. Już tam o chodach nie było żadnej mowy, tylko Józiek Czepień po topolach z podełba zerkał, a ręką próbował po swojemu; ale że ani jednego kamyka nie cisnął i wróble siedziały też cicho. Trójkami szkoła szła; pan nauczyciel takoż szedł, bo mu tabaki brakło, co ją od gajowego, nieco opodal od cmentarza, na Węglarzach, bierał. Chciał mi nawet na nią pieniądze dawać, ale się rozmyślił, machnął ręką i poszedł z nami. I prawda! Piękniej było!
Już to asystę Julek miał i porządek wszelki. Choć żydy, to czapki zdejmały, jakeśmy przez miasteczko szli. A nasze chłopaki z góry po kramach patrzą i wysoko podnoszą nogi, maszerując po trzech; ale że tam wielkiego głosu i tak nie dawało, bo to wszystko bosaka.
Jedziemy, bryka trajkocze, trumna chwir—chwir na dwie strony, tylko w niej deski skrzypią, a Stefek do mnie:
— Kredę masz?
Pomacałem po kieszeniach; jest...
— Dawaj! — powiada.
Dobywam, daję, a mój Stefek w głowach na trumnie koło pisze, w kole trójkąt, a w trójkącie krzyż. I tak ostatni Honor Julkowi wypisał. Choć koło nie zewszystkiem równe było, bo bryka okrutnie trzęsła, a i Stefkowi ręka latała z kredą, jakby w febrze.
Za chłopakami i dziewczyny szły. Postroiło się to, popstrzyło, pomuskało, jak która mogła; ale i tak nie było między niemi dobrego porządku.
Jedna się pcha, druga kłóci, trzecia na nią lezie; powyciągały szyje, jak te wrony na deszcz, a co która większa, to jej dwie, trzy małe u spódnicy wiszą. Ażem plunął z bryki, bom na to szamrajstwo nigdy patrzeć nie mógł bez ostatnich mdłości. Całą nam paradę zepsuły. Spojrzałem między nie raz, spojrzałem drugi raz, bom Bronkę zobaczyć chciał, ale jej nie było.
Przez te dwa dni ostatnie nie chodziła do szkoły. Póki Julek na tapczanie, między czterema świecami u matki leżał, póty siedziała tam na progu; chuściątko na twarz, głowa spuszczona, ręce koło kolan, a te bose nogi jak dwa kołki przed nią. Schudła, zczerniała, tylko jej się oczy paliły, a ciągle niemi wodziła po ziemi, jakby tej drogi szukając, którą odejść miała. Ale nie odchodziła. Do izby ją Julkowa matka wołała, bo zimny wiatr dął: nie szła. Mówiła, że czeka. Oho! — pomyślałem zaraz — na Julka czeka! Ale jej między dziewczynami za bryką nie było.
Jużeśmy ujechali z pół drogi, już i sosny cmentarne przed nami czerniały, kiedy mi nagle, jakby w oczach migło. Patrzę, coś leci drogą; podniosłem się na siedzeniu, spojrzę bystro — Bronka! Bosa, w krótkiej spódniczynie, w czerwonem chuściątku na tych ciemnych włosach, biegnie przed trumną równo i lekko, jak ze szkoły przed Julkiem do Hamru biegała. Zwolnią konie, to i ona obejrzy się, przystanie i na trumnę patrzy; a wtedy widzę jej twarz żółtawą i ciche, spokojne, ciemnym ogniem palące się oczy. Ruszą konie, to i ona rusza: prosta, lekka, sprężysta, jakby w powietrze rzucona. Ani się spieszy, ani się ociąga; biegnie przed nami ku cmentarzowi, ledwo żwir trącając, a za nią ta na bryce trzęsąca się trumna, a w trumnie Julek. Słyszałem wyraźnie, jak mu wióry chroboczą pod głową. Ale i teraz dogonić Bronki nie mógł. Do cmentarza dopadła, oparła się plecami o słupek u bramy i patrzy. Nie patrzy ani w prawo, ani w lewo, tylko wprost na trumnę: żeby tak węgiel żarzący, to bym to jej patrzenie dziś jeszcze odmalował. Ale jakeśmy się tylko trochę przybliżyli, porwała się, jak ptak, i między krzyże wpadła.
A już dziad sygnować zaczął i ksiądz do kropienia szedł; więc stary Matus dał koniom po bacie, zajechaliśmy, trumnę zdjęli, niesiemy. A wykopali Julkowi dołek w drugim rogu cmentarza, pod samym murem, tam gdzie sosna. Piękne miejsce miał. Idziemy, dziad z krzyżem okrąża bokiem, a przed samą trumną Stasiek i Franek, trzymając się za szyję, maszerują szeroko po zapadłych, wysoko trawą porośniętych grobach. Trójki się też nasze rozsypały, idą jak która może drogi dostać, okrążają krzyże, utykają na kamieniach, ale się żadna nie puszcza. A jakże, porządek był do samego końca.
Dziad pieśń łacińską zaczął, my za nim; który tam niebardzo potrafił, to ministranturą dołożył i dobra.
— Halt! — krzyknął za siebie Stefek, bo nas napierali z tyłu, a już na mnie uderzyła woń surowej ziemi.
Szła ku mogile swojej Julkowa trumna coraz bliżej, czarna i cicha, tylko się nieco nad głowami naszemi chwiejąca, że pary nierówne były. A w tem podniosłem oczy. O jakie dziesięć kroków przed nami, tuż nad Julkowym dołkiem, stała Bronka, jakoby wiatrem przywiana, ledwie jej się te bose nogi ziemi trzymają. Chuścina ze wszystkiem na kark spadła, włosy się rzuciły po szyi, po twarzy, obie ręce przed sobą trzyma, jakby niemi zaraz w powietrze uderzyć miała, głowę na lewo, na prawo obraca, oczyma drogi szuka, właśnie jako ta łaska, kiedy ją kto sidłem nakryje, a ona tylko ugląda, którędyby uszła.
Nagle obejrzała się na trumnę, a trumna tuż. Jak nie krzyknie moja Bronka, jak się nie rzuci twarzą na ziemię, jak nie obejmie rękoma surowej, wyrzuconej z dołka Julkowego gliny...
Nie mogła dalej.





Z WŁAMANIEM.

Dnia tego izba sądowa była niemal pustą. Deszcz mrzył od rana, rozchlapało się błoto, jaki taki był kontent, że w domu siedzieć może.
Zresztą, świeżo ukończona sprawa panów Gradewitza i Hornsztejna wyczerpała poniekąd ciekawość publiczną. Dowcipna obrona przybyłego zdaleka adwokata, której urywki chodziły z ust do ust po mieście, delikatnej natury badanie biegłych, zeznania świadków ze sfer wyższych, wreszcie przybycie pięknej pani Lunja, która, dla dania objaśnień, przerwać musiała kuracyę w Francesbadzie i przywoziła ztamtąd nowe toalety, wraz z odświeżoną twarzyczką i przepyszną parą złoto-czarnych oczu, wszystko to podniosło sprawę ową do znaczenia kulminacyjnego momentu w jesiennej kadencyi pińskiej, po przebyciu którego zainteresowanie się nią publiczności szybko opadać zaczęło.
Wiedziano, że na wokandzie stoją same chłopskie sprawy, przy których posiedzenia wloką się jak smoła, i które nie nastręczają sposobności ani do świetnych wystąpień adwokatury, ani do eleganckich zebrań towarzystwa.
Sami panowie przysięgli byli tegoż zdania. Po hotelach potworzyły się partyjki wista, preferansa, bakarta; wstawano od kart późno, spano długo, jedzono obficie. Od zajazdu do zajazdu latały miszuresy, kłapiąc pantoflami po drewnianych, wysoko nad kałuże błota wzniesionych chodnikach, a ruch w handlach win, likierów i delikatesów ożywił się niezmiernie. Za to przed salą posiedzień sądowych ulica pustoszała z dnia na dzień.
Nikomu teraz nie szła tędy droga, nikt tu nie miał interesu przystanąć, pogadać; faktorzy nawet zaglądali zrzadka, a zajrzawszy spluwali przez zęby. Istotnie, aż obrzydzenie brało na pustkę, jaka się tu nagle, po niedawnym ścisku zrobiła.
Tego bowiem chłopstwa, które się tu zbierało kupkami z Wołhatycz, z Krynek, z Zahajnego, z Mytryk, z Dołhuszek, z Korniatów, tych kożuchów trącących smołą i potem, nie było co i liczyć nawet. Co można, proszę, wycisnąć z poleszuka, który do miasta przychodzi z okrajcem czarnego chleba za pazuchą, z garścią tołkanicy w szmatce, i żywi się tem przez dni trzy i cztery, bez grosza przy duszy, po któryby warto choć na śledzia sięgnąć? Oczywiście, że nic. Już kiedy rudy Judko między nich nie chodził, to znak najlepszy, że nie było po co. Ten dalej czuł pusty mieszek, niźli woń z padliny.
Ale jednego dnia brakło i tych chłopskich kupek. Porozchodziło się to, każdy za swoją biedą. Sądzono sprawę ostatnią, która wisiała na wokandzie na samym ogonie, niczyjego zajęcia nie budząc, nikogo nie obchodząc wielce. Nędzna jakaś sprawina o sery i masło.
— Mizerya! — jak mówił dowcipny pan Hieronim, rozdając karty do wista w zajeździe Szyi Froima.
Nikt się też do tej «mizeryi» nie spieszył. Dwie baby, jedna w kożuszku w butach, druga w andaraku tylko, w zawijach i w płacie, weszły przed chwilą w bramę sądowego gmachu i znikły w głębokiej sieni.
Jak okiem zajrzeć, ulica nawskroś była pusta; strzelaćby nią można choćby do Leszcza, albo do Porzecza. Tylko pod murem przeciwległego izbie sądowej domu stał «did,» w obszarpanym kożuchu i wyrudziałej, na uszy wiązanej czapie, która się niewiele różniła kolorem od jego skołtunionych włosów i ryżawej brody. «Did» nie stary był jeszcze, ale srodze ospą zgryziony; a i wódka zostawiła na nim swe ślady. U ozutych w postoły nóg «dida», siedział na zadnich łapach mały, bury pokurć, uwiązany na sznurku u kosztura, który włóczędze za podporę służył.
I «did» i pokurć patrzyli w okna sali oświetlonej wcześnie, jarząco; ale «did» patrzył obojętnie i tępo, pokurć zaś z widocznym niepokojem i oczekiwaniem.
Tymczasem wiatr jesienny świstał po ulicy, jak po gołem polu, chwiejąc żółtym płomieniem latarni, rozwiewając brodę «dida» i łatany kożuch; a ile razy silniej zadął, skóra na pokurciu zaczynała drżeć mocno, a psina skomlił krótkim, żałosnym piskiem, rwąc się nieco ku sądowej bramie. Nie biegł wszakże, ale kopnięty grubą nogą dziada przysiadał i, wtuliwszy ogon pod siebie, z najwyższym niepokojem patrzył w okna sali.
Tam wszakże jasno było, cicho i bezpiecznie.
W lekko ogrzanem powietrzu chwiały się po ścianach wesołe płomyki gazu, ukazując złocenia świeżo odnowionego sufitu; szare, opuszczone w wysokich oknach story nadawały sali mimo jej znacznych rozmiarów, jakiś charakter zaciszny, domowy niemal; szeregi pustych ławek stały poważne, milczące, zagłębiając się aż pod niewielką galeryę, na wysokości pół piętra wprost sądowego stołu wzniesioną. W jednej z tych ławek, tuż przy drzwiach wchodowych, czernił się punkt ciemniejszy. Był to woźny, który widząc, że nikt nie przychodzi, na palcach do ławki podszedł, poły munduru z całem uszanowaniem dla urzędu rozgarnął, przysiadł, zgarbił się i cichaczem tabakę niuchał.
Pan prokurator stał teraz w pełnem świetle zwieszającego się od stropu świecznika. Był to mężczyzna nie pierwszej młodości, słusznej tuszy i powolnych ruchów. Szeroka łysina jego dużej, okrągłej głowy błyskała jak tarcza wypolerowana, twarz miał mięsistą, oczy blade, wypukłe, złotemi okularami nakryte, wąs jasny, obfity, pełny zarost brody i policzków, spojrzenie osowiałe nieco. Mówił głosem przyciężkim, trochę może monotonnym, ale ciepłym i od serca idącym. Tak w rysach twarzy jego, jak w całej postaci, rozlana była pewna dobroduszność, ludziom otyłym właściwa, która z rolą publicznego oskarżyciela mało się zgadzać zdawała.
Stojąc tak u szczytu stołu, wprost amfiteatralnie ustawionych pod przeciwległą ścianą ław panów przysięgłych, miał pan prokurator po prawej ręce stołki i pulpity obrońców, a po lewej świetne mundury prezesa i asysty jego. Prezes był zagłębiony w swoim fotelu, głowę miał lekko na pierś skłonioną, ręce na poręczach oparte; z lewej i z prawej jego strony siedziało po dwóch jeszcze panów, z których jeden przeglądał papiery, a drugi bawił się wkładaniem w oko monokla i wyrzucaniem go małym, niemal że niewidzialnym ruchem nosa. Mimo to, na mowę prokuratora zdawał się zważać pilnie, a drugie jego niezajęte oko, nieruchome było i jakby marzące.
Na ławie przysięgłych, jak zwykle, pstrocizna, rozmaitość ubiorów, stanów, fizyognomij, wieku; wszystkie te rysy atoli powlekał i podobnemi je sobie czynił jeden wspólny wyraz znużenia.
Pod koniec kadencyi jest to zjawiskiem tak zwykłem, tak w porządku rzeczy leżącem, iż trzeba niezmiernie zajmującej, trzeba kapitalnej sprawy, żeby tchnąć życie w te znużone twarze.
Ale dziś takiej kapitalnej sprawy nie było. Dość spojrzeć na jednego, siedzącego przy bocznym stoliku obrońcę, żeby się poznać na tem.
Trudno istotnie o dyskretniej ziewające usta i bardziej zmrużone oczy, niż je miał pan ten, oglądający najpierw paznogcie lewej ręki, potem paznogcie ręki prawej, potem znowu lewej, potem raz jeszcze prawej, a wreszcie obu rąk razem.
Już po tem jednem poznać można było, że jest to obrońca dodany z urzędu. Obrońca dodany z urzędu zwykle miewa coś do czynienia ze swymi paznogciami podczas mowy prokuratora, jeśli tylko nie nawiedzi go pod tę chwilę dzwonienie w prawem albo lewem uchu.
Niekiedy także kreśli na leżącym przed sobą papierze literę S lub literę L, z niesłychaną, coraz rosnącą szybkością, o czem wszakże zdaje się sam nie wiedzieć i dopiero kiedy mu miejsca na ćwiartce zbraknie, budzi się z tego oczarowania i patrzy po obecnych lekko zdziwionym wzrokiem.
Minuta ubiegała za minutą, małe trzaskanie płomyków gazowych odzywało się jednostajnym szmerem, z ławki, w której siedzieli świadkowie, dobywało się silne sapanie, przerywane od chwili do chwili nagle urwanem chrapnięciem. Czerwonem suknem nakryty stół jarzył się od świateł, od błyszczących lichtarzy, kryształowych przyborów do pisania, od rzniętej karafki i szklanek odrzucających małe tęcze załamanych świateł, a nadewszystko jarzył się od bogato haftowanych, strojnych w gwiazdy i wstęgi mundurów.
Wszystko tu było jasne, wspaniałe, dostojne: wszystko też wydawało się pełne dobroci i łaski. Srebrny, stojący na stole krzyż skupiał w sobie promienie świecznika, odbite od szerokiej, pełnej łagodnych wyniosłości i spadków łysiny prokuratora i odstrzelał je aż na błyszczący bagnet stojącego u drzwi żołnierza.
Co wszakże mogło się zdawać dziwnem w tej sali, to, że zgoła nie było w niej widać podsądnych. Wysokie, do zamkniętych kościelnych stalli podobne, ławy oskarżonych zdawały się zupełnie puste.
Mniemaćby można, że cała ta wspaniałość, cały przepych sądu skierowane są ku jakiejś bezimiennej i bezosobistej winie; mniemaćby także można, iż tę wielką machinę sądową puszczono w bieg na próbę tylko, jak się puszcza pierwszy pociąg kolejowy po nowousypanym torze.
Tak przecież nie było. W pustych napozór ławkach dawał się słyszeć kiedyniekiedy mały szmer, podobny do tego, jaki wydają myszy; czasem także tupotało tam coś bardzo podobnego do licznych stóp bosych. Tak króliki w jamce pod przyciesią komory schowane, niewidzialne dla oka, tupocą po ubitej glinie.
Pan prokurator kończył swoją mowę.
Była to jedna z tych mów, których wszystkie zwroty zgóry przewidzieć się dają. Temat był potoczysty i tak utarty, jak najlepsza sanna; dość było puścić w ruch słowa, żeby same poszły.
— Drobne przestępstwa — mówił — jak drobne szczepy. Z drobnych szczepów wyrastają drzewa, a z drobnych przestępstw zbrodnie. Cóż to jest przestępstwo małe, a co jest przestępstwo wielkie? W zasadzie jest to zawsze toż samo targnięcie się na prawo, ten sam zamach na porządek społeczny. Gdyby sprawiedliwość częściej wypalała najpierwszy zaród winy, trąd zła nie ogarniałby mas całych z tak fatalną i niepowściągnioną siłą. Przestępca wczas ukarany, to często ocalony człowiek; ale zapóźno jest sięgać po głowę naznaczoną haniebnem piętnem win niezmytych i niepowetowanych.
Zawiesił głos i wypoczywał, sapiąc zlekka. Właściwie, mógł albo skończyć na tem, albo mówić dalej. Miał drogę otwartą naoścież i w tę i w tę stronę. Przez chwilę zdawało się nawet, że skończy; sam może przelotnie myślał o tem. Jako łagodny, dobroduszny człowiek, nie lubił on tych wszystkich apostrof do sprawiedliwości, które każdą prokuratorską mowę kończą obowiązkowo niejako. Miękkie miał serce wogóle, a co już w tym wypadku, to mu się, rzekłszy prawdę, i nie chciało nawet występować cum apparato belli; poprostu, cała sprawa nie była tego warta. Pomyśleć tylko: trzy sery i osełka masła.
— Boże ty mój! To-że nasz brat, z rzodkwią na śniadanie, radęby temu, duszeczka, dał!
Ale pan obrońca, który już pod koniec mowy prokuratora niepokoić się zaczął, rzucał teraz na odpoczywającego mówcę, krótkie urwane spojrzenia. Rzeczą było widoczną, że na coś oczekuje i czegoś się lęka.
Jakoż zwrócił powolnym ruchem pan prokurator wypukłe swoje oczy na stół, gdzie, jako dowód rzeczowy, leżał dość długi, zakrzywiony z jednego końca patyk, taki właśnie, jaki ogrodnicy zakładają na żerdkę dla zbierania wiosną liszek z grusz i jabłoni, a który nazywa się kulką.
W tej chwili pan obrońca drgnął i spuściwszy oczy, pilniej jeszcze niż przedtem paznogciom swoim przyglądać się zaczął.
Ale jeśli pan obrońca na paznogcie patrzył, to na obrońcę patrzył pan prezydujący; a patrzenie to trwało tak długo i tak szczególnym mieniło się wyrazem, aż piękne, podłużne oczy prezesa niemal zupełnie skośnemi się stały. Tymczasem prokurator głos zabrał.
— Jeszcze słowo! — rzekł. — Jest okoliczność, która winę oskarżonych niemało obciąża i prawo do tem większej surowości skłania: okolicznością tą jest, że przedmioty, stanowiące istotę czynu karnego, zabrane zostały z pod zamknięcia, z pod klucza, że owszem, zamknięcie samo uszkodzonem zostało. Bezprawie, jakiego się w tym wypadku dopuścili oskarżeni, jest tak występne i potępienia godne, iż samo jedno wystarczyłoby do zwrócenia przeciw nim całego ostrza karzącej sprawiedliwości. Oto leży przed wami, panowie, dowód niezbity ich winy! Oto owo narzędzie występku, które dopomogło oskarżonym do spełnienia jednego z najśmielszych przewinień, jakie przewiduje prawo. Wzywam was panowie przysięgli, abyście w niniejszym wypadku dali dobitny wyraz słusznemu oburzeniu waszemu, oburzeniu całego społeczeństwa!
Skończył, i jakby w tej chwili dopiero sam mowę swoją usłyszał, zadziwił się i osowiałym, niepewnym wzrokiem po obecnych powiódł.
Co u biesa! Taką pobłażliwość, taką miękkość w sobie czuł, a tak ostro palnął!
Nie miał zamiaru! Dalibóg, niemiał zamiaru! A patrz-że, duszeczka, jak wyszło! A?.. Ot przywyczka! Ot czyn! Udawał Iwan wilka, udawał, aż i kozę zdusił! A?..
Roześmiał się w sobie zcicha, machnął ręką i nieco ciężko opuścił się na fotel.
Tymczasem mały szmer powstał za stołem i w ławkach. Ten i ów poruszył się, zaszeptał, odchrząknął; ten i ów wyciągnął szyję, żeby spojrzeć na występny patyk.
Łyczkowa tabakierka krążyła pomiędzy świadkami. Ktoś kichnął, ktoś inny życzył mu zdrowia, tym poczciwym, chłopskim szeptem, co go to o pół stajania słychać, ktoś ziewnął, aż mu w szczękach trzasło.
Ale woźny posuwał się milczkiem na sam brzeg ławki i pilnie ku stołowi patrzył, jako, że to strzeżonego i sam Pan Bóg strzeże. Nikt wszakże, chwalić Boga, nie poglądał ztamtąd. Za drzwiami tylko, w zimnej, poczekalnej izbie słychać było szurganie stóp bosych i wycieranie nosów żałosne, płaczliwe, z westchnieniami i szeptem zmieszane. Woźny tem sobie bynajmniej nie turbował głowy.
Wiedział on doskonale, że to tylko baby. Bez bab się żadna chłopska sprawa nie obejdzie, choćby też o kozik. Wiadome rzeczy, jako są baby na wszelakie żałoście łakome. Druga się tak miodem nie uraczy, albo i wódką z pieprzem, jak postękiwaniem i płaczem, czy ma o co, czy niema o co. Ledwo sprawę do sądu skrzykną, już się to do miasta procesyą wlecze, już pode drzwi lezie, już knycha. Dużo im to pomoże! Akurat!
Tu woźny krzywi się i uśmiecha wzgardliwie. Plunąłby, taka go obrzydliwość przeciw babom zbiera, gdyby nie to, że na miejsce zważa. W tej chwili słychać dzwonek prezydującego: pan obrońca ma głos.
Pan obrońca podnosi się ze stołka i przez chwilę nie wie co począć z długiemi rękami w przykrótkich rękawach. Opiera je wreszcie o pulpit i podnosi czoło, na które mu wybija lekka, przemijająca czerwoność.
Jest to niepokaźny człowieczyna, z pochylonym grzbietem i zapadłą piersią. Twarz ma zwiędłą, obojętną, spojrzenie przygasłe, i wysokie, łysiejące czoło. Głowy nie trzyma prosto, ale ją przechyla to na jedno, to na drugie ramię, uderzając wzrokiem z dołu w bok, jak to czyni kania. Zwiędłe, cienkie jego wargi rozszerzają się szczególnym uśmiechem wtedy nawet, kiedy mówi zupełnie poważnie; momentu tego wszakże niepodobna z całą ścisłością oznczyć, ponieważ i to co mówi poważnie, ma w sobie coś ze smutnego żartu, i to co mówi żartem ma surowość rzeczy koniecznych i nieuniknionych. W ogóle podobnym on jest do człowieka, któremu chce się gorzkich drwin z samego siebie.
Niepoczesna to była figura: klienteli prawie że nie miał, w kancelaryi swojej pusty stołek przed dodatkowem biurkiem nie wiedzieć po co trzymał, bo pomocnika, jako żywo, nie potrzebował, i niewiadomo nawet, czyby się zgodził z kim innym, niż z tym pustym stołkiem.
Powstawszy, pan obrońca przerzucił głowę z lewego ramienia na prawe, rozszerzył usta w jedną stronę, rozszerzył w drugą, podobnie jak to czyni szewc ciągnący skórę, strzelił wzrokiem w bok, wprost w haftowany mankiet porządkującego notaty swe prokuratora, i rzekł bezbarwnym, obojętnym, nieco rozwlekłym głosem:
— Zadanie moje, wysoki Sądzie, jest nader łatwem zadaniem, powiedziałbym nawet, zadaniem wdzięcznem, gdyby nie było rzeczą uznaną, że wszystkie wogóle zadania ludzkiego życia są rzeczą niewdzięczną. Ale o to — mniejsza.
— O cóż tu idzie? Idzie o zjedzone masło i sery. Jako obrońca dodany z urzędu, pojmuję całą ważność tego przedmiotu i winy powierzonych mi klientów bynajmniej zmniejszać nie myślę. Świetna mowa pana prokuratora nie dozwala mi nawet tej alternatywy. Skoro zło małe jest tem samem co i zło wielkie, po co je zmniejszać, pytam? Czy nie byłoby to toż samo co je powiększać? Otóż, nie mam zamiaru wdawać się w grę tak niebezpieczną. Zresztą, na co to wszystko? Właściwie, cała nawet obrona moja jest rzeczą niepotrzebną, zbyteczną. Oskarżeni nie zapierają istoty czynu. Tak jest, wysoki Sądzie! Zjedli oni trzy krajanki sera i cały funt masła. Może nawet więcej, niż cały funt masła, jak utrzymuje strona poszkodowana. Może! Takim hultajom apetyt służy zazwyczaj wybornie.
Zamilkł, przerzucił głowę na drugie ramię, a wzrok jego padł na złoty łańcuch prezydującego.
— Ja, naprzykład — mówił dalej — masła nie jadam wcale; sprawia mi ono gorycz w ustach i palenie w dołku, podobnie jak i wszelkie inne tłuszcze.
Wszelako skłonny jestem wierzyć, iż takie zdrowe, takie chłopskie, prawdziwą zazdrość budzące żołądki, mogły strawić funt masła cały, albo więcej nieco.
Co jest wszakże rzeczą ciekawą i zastanowienia godną — dodał, rzuciwszy głową, jak bilardową kulą, na przeciwne ramię — to to: w jaki sposób masło owo spożytem zostało: z chlebem, czy bez chleba? A jeśli z chlebem, to zkąd oskarżeni chleb ów mieli? Bo to, że nie dostali go w chałupie, od matki, jest więcej, niż pewnem.
Kto ma teraz chleb w chałupie, moi panowie? Nikt zgoła! Rok był zły, chybiły żniwa, żyta nie obrodziły, kartofle wygniły, owsy poczerniały, jęczmiona zaschły na kłoszeniu, lebioda nawet licha była, gorzka i robaczna.
Urwał, rozciągnął usta, zwinął je, znów rozciągnął i tak je wykrzywił, jakby sam owej lebiody próbował i dotąd czuł jej gorycz. Po chwili mówił dalej:
— W pustych żarnach chłopskich, moi panowie, myszy gniazda ścielą: baby powymiatały ostatki krup z bodni; nieruszane dawno dzieże rozeschły się po komorach na klepki. Panów to zadziwia, że mam tak dokładne wiadomości o tem, co się dzieje na wsi, kiedy chybią żniwa? Jestem syn chłopski, moi panowie, chłopskie plemię, za pozwoleniem wysokiego Sądu, i pamiętam doskonale, jak praży bieda, kiedy żyta nie obrodzą, a ziemniaki zgniją!
Pierwszy raz w ciągu tej mowy głowę sprostował nieco i z góry na słuchaczy spojrzał. Zdawało się nawet przez chwilę, że obojętny wzrok jego zatlił się wilgotnym żarem. Wnet wszakże przybrał zwykłą swą postawę, i spuściwszy oczy, tak rzecz prowadził dalej:
— Nie jest to bynajmniej dla biegu sprawy okolicznością obojętną, że w takim złym, niepomyślnym roku, na dziesięć chłopskich żołądków bywa dziewięć pustych, bo jeżeli obronę, jakiej dostarcza klientowi adwokat, uważam za błahą i bezużyteczną, to przeciwnie, najwyższe znaczenie przypisuję temu wszystkiemu, przez co sprawa sama się broni. Jeżeli tedy wysoki sąd uznaje słuszność tej mojej skromnej opinii, to stawiam wniosek, aby doraźnie wezwać oskarżonych o wyświetlenie tego ze wszech miar interesującego momentu sprawy. Procedura nic nie straci na tak małem wyboczeniu z drogi utartej praktyką, a panowie przysięgli zyskają niewątpliwie wszechstronniejszy pogląd na sprawę z punktu, pominiętego w pierwiastkowem śledztwie, z godnym pożałowania pośpiechem.
Tu urwał i nagłym błyskiem zmrużonych oczu uderzył z dołu w inkwirenta, który w tej chwili zachłysnął się i poczerwieniał, jakgdyby chwycony za gardło.
To przymówienie się adwokata, nie będące niemal właściwą obroną, a grożące rozwleczeniem sprawy nad zakres czasu, w jakim zamierzano ją ukończyć, nie mogło się, rzecz prosta, podobać nikomu.
Pierwszy woźny objawił niezadowolenie swoje, wzruszając ramionami, parskając zcicha w saperskie, przystrzyżone wąsy; wszakże uspokoił się natychmiast, a zagłębiwszy dwa palce w tabakierkę, usiłował ograniczyć swoje poruszenia do jak najmniej widocznych zbliżeń między tabaką a nosem.
Właściwie, co mu było złego siedzieć tak i słuchać? Co innego, gdyby stał przy drzwiach: wtedy, oczywiście, należałby do opozycyi.
Tymczasem za stołem ten i ów poruszył się w fotelu w sposób nie pozostawiający żadnej wątpliwości, że wystąpienie pana obrońcy potępia i wprost je uważa za niewczesne drwiny.
Zkąd znów taka nowa jurysprudencya, żeby oskarżonych, przed ostatniem przemówieniem się, do wyjaśnień w toku rozpraw wzywać? Czy nie jest to samowolność niczem nieuzasadniona? Gonienie za pustym efektem? za oryginalnością?
Niemniej i panowie przysięgli kręcili się w ławkach jak winny, gdy przypraży słońce.
Dokądże ich, u djaska, trzymać tutaj myślą? Pula nierozegrana, szczupak na dziewiątą u Froima, a tu nowa heca! Na kata się zdała taka robota, kiedy ani zjeść, ani wypocząć nie można w swojej porze!
Jeden tylko prokurator patrzył na obrońcę ze współczuciem. I on wprawdzie uznawał pewną niewczesność tych rekryminacyj, owszem, skłonny był je uważać wprost za wybieg prawny; ale z drugiej znów strony czuł się pociągniętym do mówcy tajemną sympatyą.
W lot pochwycił pan obrońca ten delikatny odcień na wyrazistej twarzy prokuratora, a ponieważ pan prezydujący milczał, bębniąc nerwowo o poręcz fotela, co można było sobie tak i siak tłómaczyć, skłonił się zlekka ku stołowi i, rzuciwszy głową, jak piłką, z lewego ramienia na prawe, rzekł:
— Pozwalam sobie wniosek mój ponowić i najusilniej przy nim obstawać. Wysoki Sąd nie może być obojętny na korzyści, jakie sprawie przynieść może wyjaśnienie wskazanego punktu.
Nie jest to jednem i tem samem, czy ser i masło zjadł ktoś z chlebem, czy też zamiast chleba. Na różnicę tę kładę nacisk. Jest ona ważną, jest ona decydującą. Gdy zaś ani świeżo ukończone badanie świadków, ani strona poszkodowana żadnych nie dostarczyły w tym względzie wskazówek, to jasne, iż trzeba zasięgnąć wyjaśnień u samych obwinionych. Pan prezes pozwoli... — dodał, skłoniwszy się lekko i zawieszając głos w oczekiwaniu.
A gdy kategorycznej odmowy nie było, zwrócił się do stojących po za sobą ławek i w chłopskiem narzeczu poleszuków krzyknął:
Chadzicie, rabiata!
Natychmiast w ławkach, które się dotąd wydawały puste, zakotłowało się, zadudniło od licznych stóp bosych, i z głębi zaczęły się wysypywać małe, szare postacie.
Bliże! — zawołał adwokat, któremu wzrok rozbłysnął nagle.
Małe, szare postacie zaruszały się, zakłębiły i posunęły ku obrońcy krokiem.
Szcze bliże! — krzyknął znowu jakimś świeżym, młodym, jak gdyby w polnych rosach opłukanym głosem: — Szcze bliże!
Wszystkich ich teraz dobrze widać było. Zapędzili się i stanęli zbici w kupkę, jak te owce siwe.
Pięciu ich było.
Chłopcy drobni, przymizerowani, spaleni wiatrem i słońcem. Najstarszy mógł mieć lat ze czternaście może, najmłodszy z dziesięć, albo i mniej jeszcze. Ot, poganiacze wiejscy od gęsi, od cieląt, od drobnego statku, a może i wprost z chałupy. Nizko podcięte, konopiaste i czarniawe grzywy zakrywały im czoła, policzki mieli śniade, zapadłe nieco, miny nastraszone a ciekawe.
Na jednych grzbietach wisiały płócienne świtki, na drugich półkożuszki porwane, różną nicią szyte: najmłodszy miał tylko siwą koszulinę pacześną, wypuszczoną powierzch na takież okręcone sznurkiem u bosych nóg porcięta.
Czapki trzymali w obu rękach, przyciskając je silnie do piersi; oczy mieli wytrzeszczone, otwarte usta, wyciągnięte, cienkie, jak u wróbli szyje.
Przemówił coś do nich jeden pan z za stołu, ale nie zrozumieli tego.
Roztargnione ich spojrzenia błądziły po świetnych mundurach, po złotych ramach wiszącego w głębi obrazu, zatrzymywały się na dzwonku, na błyszczących kałamarzach, na srebrnym krzyżu, na czerwonem suknie.
— Ojej, co tu bogactwa różnego! Ojej, co tu bogactwa!
Mały Chwiedoś nie był zgoła pewny, czy panowie za stołem są żywi, czy też tylko taka «omełka», i w wątpliwości tej szturchnął w bok Benedysia, wskazując głową na prokuratora. Ale Benedyś i nie poczuł tego. Był on cały pochłonięty widokiem łańcucha na piersiach pana prezydującego.
— Boh mi! A jaka jasność! Jakie gromnice! Wielka bogatość! Okropnie wielka bogatość!
— Kab jeść dali — myśli przezorny Łuć, patrząc z podełba nieufnie, to tylko stać, a patrzeć, a dziwować się światu!
Chwieje głową i zadziera konopiastej grzywy ku gorejącemu nad nim świecznikowi, który mu się wydaje większym i daleko piękniejszym od słońca.
Ale najstarszy z chłopców, Ustim, jedynak Chwyłyny, wdowy, co już od roku dworskie źrebce pasa, miarkuje sobie, że kiedy ich tu w taką paradę wpuścili, to jużci nie dla śmiechu. Jest to chłopak bystry i roztropny.
— Oho! — myśli — a jego śniada twarz obleka się nagłym niepokojem. Wie on dobrze, jako był przyczyńcą do zjedzenia owych serów i owego masła; jużcić to tak na sucho nie ujdzie. Koza, jak koza, strachu nie ma, a to jakby w chałupie, bo i brudno i głodno tak samo. Ale w takiej paradzie, w takiem państwie, to tu inaczej pójdzie, oho! Już ich tu panowie pewno nie po co wzięli, tylko żeby w skórę krzyknąć... Oho!.. Przestępuje z nogi na nogę i ściska rękę, kuląc między ramiona długą, cienką szyję. Chwilami zdaje mu się, że uczuwa ból w okolicach słabizny i niespokojnie obziera się za siebie.
Nic mu wszakże nie grozi z tej strony.
Tuż za nim stoi Klim, mały gęsiarek z ostatniej pod borem chaty. Ten jest jak oczarowany. Od kiedy go tu wpuścili, oczy jego chodziły kołem po suficie, który widać było z głębokich, zamkniętych ławek; teraz obejmują salę spojrzeniem rozpalonem, marzącem.
— Kab husi widziały!... A mamaż ty moja, kab widziały! Kościół nie kościół, a jakby się śniło... Gdzie! Na najcieplejszym zapiecku nie przyśnią się takie dziwy! Na pacierzu nie zmówić... Na surmie nie wygrać, choć i na najdłuższej... Mamaż ty moja!... Kab husi widziały!
«Mama», mówił tak ot, z głupoty, z nawyczki tylko; sierotą bowiem był i ludzie go tak ot przygarnęli, z miłosiernego serca i wedle gęsi, które lis po przydrożkach chwytał; do stadka zaś swego tak przywykł, że je uważał za najbliższe przyjacielstwo swoje, i tego tylko żałował w tej chwili, że gęsi jego tych dziwów nie widzą.
Tymczasem Ustim pilnie nastawił uszu: zdaje mu się, że o chlebie mowa.
Natychmiast uczuwa mdłość wielką i wciągnąwszy w siebie brzuszynę, zawściąga «pojaska», który mu pod żebra opadł.
— A co? — myśli, przerzucając się od strachu do nagłej otuchy — a co? Dadzą może chleba, taj puszczą!
Spojrzał ku stołowi podejrzliwie, badawczo.
— E... może i nie dadzą! Nie widać jakoś, żeby chleb gdzie leżał... Gdzieżby!
Wątpliwość uderza w niego z nową siłą. Mimo wszystko, nie czuje się on tutaj dość bezpieczny. Już to tam nie poradzi! Już to tam prędzej będzie źle, niż dobrze! Ogląda się zwolna w bok i spostrzega przy drzwiach żołnierza. Natychmiast z szybkością błyskawicy spuszcza oczy i zaczyna silnie mrugać długą, jasną rzęsą. Powieki jego wyglądają w tej chwili, jak cienkie z śmiertelnym pośpiechem bijące w żarze skrzydełka ćmy nawpół spalonej.
Nagle słyszy, że do niego mówią. Ten sam pan mówi, co zawołał «chadzicie». Rozumie go doskonale. Pan zapytuje, czy ten ser i masło zjedli z chlebem?
— Z chlebem?... Podnosi oczy, uśmiecha się, pokazuje drobne zęby i kręci głową. Całe zalęknienie opuszcza go natychmiast, gdy usłyszał, że do niego tak mówią, jak we wsi. Ale to, że go o chleb pytają, wydaje mu się poprostu zabawnem. Zkądżeby oni chleb wzięli, kiedy tam chleba nie było?. Do «puklidu»[6] baby nie chowają chleba. Jak chleb jest, to go chowają do bodni, albo w inne «babie kłaże», a w puklidzie, zkądby?...
Chleba i nie pieką teraz nawet, we wsi żyta mało. A toby Pan Jezus dał, żeby na siew nie brakło...
Nie wypowiada tego wszystkiego. Gdzie, nie śmiałby i wstyd by mu było, ale myśli w sobie to wszystko, uśmiecha się i precz kręci głową. Pan obrońca nie nalega. Zna on widać doskonale ten uśmiech poleszuka przeczący; wie, że słowem zełgać zełże, ale takim uśmiechem nigdy.
— A kiedyżeś ty chleb ostatni jadł? — pyta nagle, zwróciwszy się do chłopca.
Ustim podnosi głowę i zaczyna przypominać sobie. Jest chudy i długi: podniesiona głowa robi go dłuższym jeszcze. Wyciągnięta szyja jest tak cienka, iż zdaje się biczem przetrzasnąćby ją można; z za rozpiętego kołnierza koszuli widać głębokie doły obojczykowe, na brodzie i dolnej szczęce skóra tak przyschła, jak u starego człowieka. Liczy najpierw na dnie, ale tych jest za wiele, nie idzie mu jakoś; zaczyna tedy liczyć na niedziele, ale i to mu nie idzie. Rozpoczyna raz jeszcze, głośno i liczy na jarmarki. Tak, teraz dobrze! Teraz wie, kiedy to było! Teraz pamięta... Dziecięca, żywa wyobraźnia odtwarza przed nim całą tę chwilę z zupełną dokładnością.
— To było na dwa jarmarki przed tym, co był ostatnim, to było na Pyłypa... Matka przedała wełny a kupiła chleba. Dwa bochny kupiła i kukiełkę dla Zochfijki od sąsiadów jeszcze... Chleb pachniał... W zapasce go niosła, a on przy matce biegł... Szli prędko, bo się słonko za «chwozdok»[7] chylało... Tyt Żeliznyj pod rozświetnią[8] trojnił[9]. Idziem, tak matka mówi: Sława Bohu! Tak Tyt odrzekł: wo wik[10] i pyta: A co niesiesz, Chwyłyna? A matka: chleba a to kupiła! A Tyt: Cóż ty wesele robisz, że chleb kupujesz? Tak matka na to: Jużcić że wesele! Jak je chleb to je i wesele! Roześmiała się: Hej jarmark! Hej Pyłypok! A Tyt: Czomu ne szałyty, koły prystupaje? I zaraz zaczął pokrzykiwać: A nu małyj! A nu krasyj! Bo tam pod rozświetnią potajnik[11]. Koło potajnika i na woły ciężko. To my wtedy ostatni chleb jedli!
Mówił to powolnym, dość cichym, jakby zmęczonym głosem. Sam ten głos świadczył, że jarmark na Pyłypa dawno był już, dawno...
Obrońca nie przerywał chłopcu. Możnaby nawet mniemać, że gadania tego wiejskiego poganiacza słuchał chciwie, tak się pochylił ku niemu, tak parzył w niego rozgorzałem okiem, z twarzą pobladłą i z drżącemi usty.
Chłopak umilkł, a on słuchał jeszcze.
Roześmiał się potem zcicha, gorzko i ku stołowi zwrócił.
Mimo pozornego spokoju, znać było, że płonie, jak roratna świeca. Głowa jego, zapomniawszy zwykłych swoich ruchów, podnosiła się coraz wyżej, coraz śmielej; oczy już nie z dołu w bok, ale z góry biły jak siekańcem, w hafty, pierścienie i wstęgi.
Panowie pospuszczali oczy: niechętnie przyjmowano cały ten epizod sprawy. To rozpytywanie chłopaka, ta kupka wywołanych niewiadomo po co z właściwego miejsca oberwańców, wszystko to podobać się nie mogło. Uważano to za romanse, dobre w książce, ale nie w sądowej sali.
Nie dla tego, żeby to były samolubne, zimne dusze, owszem ten i ów odwrócił oczy, nie mogąc patrzeć na znędzniałe postacie chłopiąt, ten i ów czuł wielką przykrość na widok tej bezbronności i tego sieroctwa, ale każda rzecz na swojem miejscu właściwa.
Najbardziej zdumiony był woźny. Ten poprostu oczom własnym nie wierzył i tak kręcił głową, że ledwo trafiał z tabaką do nosa. Od kiedy jest przy sądzie, nie było tu jeszcze takiej «komedyi». A to poczekawszy tyjatr tutaj zrobią!
— Tyle co do chleba, a raczej co do braku chleba! — kończył w tej chwili rzecz swoją obrońca. Ale pan prokurator dostarczył mi w światłem przemówieniu swojem jednego jeszcze punktu, na którym sprawa moich klijentów też się sama broni. Pozwolę sobie punkt ten podjąć i powtórzyć tu trafne słowa dostojnego mówcy:
— Oto jest narzędzie występku! — rzekł on, wskazując drobny przedmiot, leżący w tej chwili przed obliczem wysokiego Sądu. Jest to jedno z najtrafniejszych, jedno z najbystrzejszych i najbardziej decydujących orzeczeń, jakie wyszły kiedykolwiek z ust dostojnego oskarżyciela, w tym przybytku sprawiedliwości i prawdy. Nic też lepszego i pożyteczniejszego dla sprawy klientów moich uczynić nie mogę, tylko to orzeczenie podjąć i powtórzyć:
— Panowie! Oto jest narzędzie występku!
Wyciągnął rękę ku stołowi szerokim, wspaniałym gestem i patyk wskazał.
Obecni poruszyli się, sami nie wiedząc czego: zdawać się mogło, że ta wyciągnięta ręka dotknęła ich piersi.
Ale pan prokurator patrzył na pana obrońcę niepewnym, osowiałym wzrokiem.
— Co-że on, duszeczka! Kpi, czy o drogę pyta? Taż jemu, adwokatu, zbijać prokurorską rzecz! Taż on od tego właśnie! A ten, patrzaj-że, duszeczka ty moja — sam tak gada, jakby prokurorem był!
Zakołysał się na fotelu w lewą i w prawą stronę i ustami cmoknął.
Ale pan obrońca podrzucił głową i rzekł:
— Widzę wzruszenie wasze, moi panowie. Ale raczcie się uspokoić, proszę!
— Tem narzędziem występku nie jest ani topór, ani siekiera, ani nawet kozik albo dłutko, jest to prosty... nie, mylę się!... jest to zakrzywiony patyk! Patyk, jakim każde drzwi w poleskiej chacie otworzyć można, kładąc go w otwór i podważając drewniany skobelek, zamykający ją z wewnątrz. I czy chcecie wiedzieć, panowie, jaka ręka, jaka siła władała tem narzędziem występku?
Odwrócił się, uchwycił Ustima za ramię, podciągnął w górę łatany rękaw jego świtki i grubej, niedobielonej koszuli, i obnażywszy rękę chłopaka, tak niemal cienką, jak wierzbowa witka:
— Oto jest to potężne ramię! — zawołał głośniej może, niżby przystało przed tak dostojnem zebraniem.
Nagle pochylił się ku chłopcu żywym ruchem i patrzył na gęste, czerwone bąble, które pokrywały cienką jego rękę.
— Heto szczo? — zapytał stłumionym głosem.
— Prusy skusali! — odrzekł Ustin z głębokim spokojem.
Oczy pana adwokata błysnęły ciemnym żarem. Przez chwilę trzymał je wbite w znędzniałą twarz dziecka, z dziwną mieszaniną uczuć sprzecznych, z dna duszy dobytych, odwrócił się potem do stołu, rozszerzył usta jakby do uśmiechu i rzekł obojętnym, nieco drżącym głosem:
— Wysoki sąd darować mi raczy. Przestraszyłem się. Może nawet przestraszyłem którego z was, panowie? Przebaczcie! Myślałem, że ten dzieciak chorobę nam tu jaką przyniósł... jaką dżumę... Ale nie. Jest to tylko nędza. Nic więcej, moi panowie, tylko wielka, wielka nędza!
Puścił rękę chłopaka, skłonił się i, zrobiwszy kilka niezgrabnych, powolnych kroków ku stołkowi, usiadł; na jego wysokie, łysiejące czoło wystąpiły teraz drobne krople potu.
Dziwna rzecz! Nie przerzucał w tej chwili głowy ani na prawe, ani na lewe ramię, tylko ją trzymał prosto, szywnie; szeroko otwarte oczy jego patrzyły w jakąś dalekość, a cienkie wargi, zaciśnięte były i surowe. Stracił w tej chwili do reszty charakterystykę obrońcy z urzędu.
Nagle, w ciszy, jaka teraz salę objęła, dało się słyszeć słabe, żałosne skomlenie pokurcia.
Najmłodszy z chłopców drgnął, otworzył usta i podniósł ku oknu duże, modre oczy.
— Kozyrek!.. Kozyrek heto! — zawołał przenikliwym, dziecięcym głosem. — Kozyrek heto zawywaje...
Stąpił krokiem, chciał iść, do Kozyrka chciał. Nie widział teraz nic, nie słyszał nic.
— Kozyrek zawywaje!
Ale Benedyć przytrzymał go za rękaw siwej koszuliny.
Benedyć, patrzący na wszystko rozważnym wzrokiem, widział, jak się łańcuch na piersiach pana prezydującego poruszył i jak za tem poruszeniem poruszył się także jego pięknie wygolony podbródek. Pan prezes mówił. Benedyć słyszał dobrze, zrozumiał nawet, że pyta o imię rwącego się do Kozyrka chłopca.
— Chwedoś! Chwedoś Pyptiuk! — przemówił rezolutnie.
Pan prezes przerzucił ręką papiery.
— Jakże Pyptiuk? Nazwiska tego niema w protokóle!
Siedzący obok pan inkwirent papiery przed siebie, z lekkiem pochyleniem głowy, przesunął, znów je przejrzał i brwi podniósł wysoko.
Istotnie: o żadnym Chwedosiu Pyptiuku nie było tam mowy. Jeszcze raz tedy spytał o nazwisko chłopca.
Ale dzieciak nie wie nawet, że tu o nim mowa. Szeroko otwarte oczy jego robią się coraz przezroczystsze, coraz bardziej srebrne; posiniałe, do przemarzłej leśnej maliny podobne usta drgają powstrzymywanym płaczem. Całą tę odrębną istotę pochłania w tej chwili żałosny głos pokurcia, ciche, niespokojne skomlenie, przedostające się z ciemnej ulicy do tej wielkiej sali.
Chciałby tam iść. Chciałby iść na ten wiatr wiejący, na ten deszcz siekący, ot tak, jak stoi, w tej poczesnej koszulinie siwej, bez zaścieżki, na piersiach rozwartej. Chciałby iść przytulić się do mokrej sierci, do kudłatego łba skomlącej psiny.
— Kozyrek heto... Kozyrek zawywaje!
— Chwedoś, Chwedoś Pyptiuk! — tłómaczy tymczasem sądowi coraz to rezolutniej Benedyć. Jest on w tej chwili usposobiony jaknajlepiej. — Cóż tam gadali we wsi: Sąd! Sąd! Matka płakała, ojciec mu na odchodnem coś ze trzy razy pięścią w kark wlepił z tej żałości, a tu przecie nic strasznego! Nie biją, nie wymyślają, pięknie sobie siedzą, spokojnie. A co o ser i o masło, to najmniej! A to i tego nie wiedzą, jak się taki durny Chwedoś na przezwisko nazywa.
Roześmiał się w garść cicho, przebiegle, jak tylko poleszuki śmiać się od małego umieją.
Gdyby się wilczęta po lasach śmiały, musiałyby tak właśnie wyglądać, jak wyglądał w tej chwili Benedyć.
Pan prezes wszakże niecierpliwić się zaczął.
— To jakże?.. Pomyłka?.. A?..
A gdy inkwirent brwi tylko podniósł i rozłożył dłonie:
— Ty jak się nazywasz? — zwrócił się prezes nagle do błyskającego białkami rozweselonych oczu Benedycia.
Chłopak był w siódmem niebie. Ta indagacya podobała mu się coraz bardziej. Wysunął się z gromadki i rzekł raźnym głosem:
— Tichobaj!
— Benedykt Huc, stoi w protokóle! Cóż ty? A?..
Benedyć o krok jeszcze posunął się dalej. Czuł się tak ośmielonym, tak spoufalonym z sądem, jakby sam do niego należał.
— Neścior Syrycz, heto bat’ko! Huc, taj Syrycz taj Neścior! Aże Benedyć, taj Tichobaj, heto ja!
Uderzył się drobną pięścią w kożuszynę rozchełstaną na piersiach i rzucił oczyma na prawo i na lewo, niezmiernie zadowolony w swej ambicyi.
Gdzie inni! Stoją tam jak te cielęta w kojcu, a on tu sobie przed samym stołem, przed samymi panami!
Przełknął ślinę, wyprostował się, ręce po bokach puścił, a kolana i bose stopy mocno ścisnął, jak to widział u stojącego przy progu żołnierza.
Pan prezes wzruszył zlekka ramionami.
— To i jakże wołają ciebie? Syrycz, Huc, czy Tichobaj? To i ojcu twemu Tichobaj? A?..
Na chłopaka aż ognie biły z uciechy, że jeszcze tej paradzie nie koniec.
To mu pochlebiało, to go napełniało dumą.
W sali nastała cisza.
Tymczasem w oczach pana adwokata błyskała jawna złośliwość. Zgarbił się na swoim stołku, głowę na ramię przechylił, o kolano łokieć oparł i skubał ciemną, rzadką bródkę.
Dopiero kiedy prezydujący, straciwszy nadzieję dojścia do ładu z indagowanym, zagłębił się zniechęcony w fotelu, wstał zwolna pan adwokat ze swojego stołka, a nie przestając skubać rzadkiej bródki, skromnie spuścił oczy i rzekł suchym, obojętnym głosem:
— Wysoki sąd przyjąć zechce do swej wiadomości, że lud w tych okolicach nosi zazwyczaj więcej niż jedno nazwisko!
Rzekł, podniósł nagle głowę i uderzywszy bystrym wzrokiem w samą twarz dzieciaka, zapytał rubasznie, z chłopska:
— A ciebia jak zowut’ z bat’ka, he?
Chłopak jak na komendę obrócił się ku niemu. Jasny rumieniec wybił mu na liczko; coś blizkiego, coś swojskiego poczuł w tem pytaniu.
— Benedyć Huc! — odkrzyknął cienko a donośnie.
— A w «kancelarji» jak zapisali? — pytał dalej pan obrońca, nie wychodząc z chłopskiego akcentu.
— Benedyć Syrycz! — objaśnił natychmiast malec.
— Dobre! — zawołał obrońca. — A we wsi jak «drażniat ciebia»?
— Benedyć Tichobaj! — huknął chłopak jak o staje drogi, rad, że się wreszcie dokładnie dał zrozumieć.
Pan prezes powstał, objął okiem zebranych, pomilczał chwilę i przystąpił do zreasumowania sprawy. Wszystkie spojrzenia zwróciły się teraz na niego.
Był to młody jeszcze, wysoki, piękny brunet, którego dorodna postać wybornie się prezentowała w obcisłym mundurze. Głowę miał postrzyżoną krótko, czoło głęboko wrębione i cofnięte nieco, lekko garbaty nos, o cienkich, rasowych, rozdymających się nad niewielkim wąsem nozdrzach, spojrzenie bystre i chłodne.
Głos jego był metaliczny, suchy nieco: wymowa dobitna, mocno akcentowana, miała w sobie rytm ujarzmionego i powstrzymywanego pędu. Jedną ze szczupłych, długich rąk nerwowych założył za mundur na piersiach, drugą czynił małe, wytworne poruszenia, dodające słowom jego niezwykłej precyzyi i siły.
Gruzinem być musiał lub czerkiesem z rodu, przynajmniej wskazywały na to charakterystyczne rysy twarzy, piękne podłużne oko o ciemnej, jakby przygorzałej powiece, i matowa śniadość cery, która, pod wpływem świateł palących się w sali, nabrała ciepłych, południowych blasków.
Był to jeden z tych mówców, którzy nad słuchaczami panują nieodpartą siłą logiki i beznamiętności.
Poczuli to panowie przysięgli od pierwszego słowa. Cały ich dyletantyzm zniknął gdzieś bez śladu, uwaga się zaostrzyła, skupiły rozproszone myśli, pan Hieronim nawet zapominał o oczekującym go u Frojma szczupaku i wiście.
A nietylko poczuli siłę tej wymowy, ale jej sprawność i jej szyk wojenny, który ich uporządkował wewnętrznie i karnością natchnął. Teraz byli naprawdę sędziami. Przedewszystkiem sam fakt, sama istota czynu stanęła przed nimi oderwana od nazwisk, osób, miejsc i przedmiotów, prosta, wyrazista, naga.
Spełnioną została kradzież.
Był to punkt, na którym stanęli mocno: i mówca i oni sami. Punkt ten, ogołocony z wszelkich dodatków i określeń, podrósł niejako i utworzył rodzaj wyniosłości, z której pole walki nawskroś było widnem. Rozwinął teraz przed nimi mówca merita sprawy krótką, frontową linią. Zdziwili się panowie przysięgli jej jednolitości i sile. Zaledwie jednak mieli czas objąć ją należycie wzrokiem, kiedy nagle rozdzieliła się w ich oczach, a z poza niej wysunęło się prawe i lewe skrzydło: kradzież prosta i kradzież z włamaniem. Natychmiast z jednego i z drugiego flanku zaczęły błyskać ostrza; cięcia krótkie, sprawne, mistrzowskie, któremi panowie przysięgli olśnieni byli i oczarowani. Były to jednocześnie błyskawice i ciosy: uderzały i oświecały jak miecz i jak piorun.
Teorya kradzieży prostej stała teraz jak mur: teorya kradzieży z włamaniem jak szyk nieprzemożony. Rozdzieliła je przestrzeń zrazu niewielka, potem rosnąca i zagłębiająca się z każdem słowem mówcy. Było to najpierw wyżłobienie, potem fossa, potem nieprzebyta otchłań.
Zdumieli się panowie sędziowie, że mogli łączyć kiedykolwiek te, tak dalekie od siebie, tak różne i tak wielką przepaścią rozdzielone rzeczy. Ale mówca nie pozostawił ich długo pod wpływem tego jednego widoku. Przemówił, zrobił mały, nieznaczny ruch ręką, i każde z obu skrzydeł rozpadło się raz jeszcze, tworząc regularny czworobok. Tak kradzież prosta, jak kradzież z włamaniem, mogła być spełnioną pojedyńczo, albo i zbiorowo. Teorya stowarzyszeń przestępnych, jedna z najświetniejszych tez prawa karnego, jakich mistrzowskiem przedstawieniem rozporządzał mówca, dostarczyła mu przepysznych, poprostu olśniewających zwrotów, których największą siłą była ich niezrównana prostota.
Żadnego zamieszania, żadnej dwuznaczności. Cechy obu rodzajów przestępstw zostały określone jasno, zszeregowane systematycznie, postawione niezachwianie, wskazane dobitnie. Premedytacya, która po stronie pojedyńczo spełnionych przestępstw powiewała jak lekka chorągiew, wiatrem obracana to na nice, to na lice, tkwiła po stronie przestępności zbiorowej, jak niewzruszony a posępny sztandar. Fatalny czworobok zamknął się przed oczyma przysięgłych: w pośrodku jego ziała przepaść.
Czy ją widzieli? Nie wiedzieć.
To pewna, że otworzyły się przed nimi nowe widnokręgi, że udzieliło im się coś z siły i bezpośredniości samego mówcy. Wzrok ich się zaostrzył, słuch wysubtelnił, stopień wrażliwości wzmógł do wysokiego napięcia. Z niesłychaną bystrością chwytali nietylko słowa mówcy, ale każde nagięcie, każdy nacisk jego głosu.
Innem oni teraz okiem patrzą i na obwinionych i na dowód winy. Zakrzywiony patyk był istotnie tylko odmianą klucza, który cudze zamki otwiera i cudze drzwi uszkadza; w chropowatości jego dostrzegali zdradzieckich karbów, przemyślnie wyciętych po to, żeby nieomylnie dobyć się do cudzego mienia. Kiedy mówca, demonstrując, uczynił mały ruch ręką, jakby klucz ten przekręcał w zamku, panowie przysięgli wyraźnie słyszeli zgrzyt jego złowieszczy i trzeszczenie podważanego skobla.
I sami oskarżeni przedstawiają się teraz w zgoła innem świetle. Nie jest to już kupka zalęknionych i zbiedzonych dzieci, ale szajka złodziejska, zorganizowana w przestępnych i przez kodeks kryminalny przewidzianych celach. Nie są to głodni poganiacze wiejscy, razem pasący gęsi i cielęta, którzy pod wpływem burczenia w pustych żołądkach i drażniącego je zapachu świeżych serów, dopuścili się nagannego wykroczenia, ale niebezpieczna dla spokoju publicznego banda małoletnich hultajów, którzy aż nadto mieli sposobności i czasu obmyśleć swój czyn karygodny, zbierając się o jednej dnia porze i na jednem miejscu.
Co było osobliwem w tych pomyśleniach i czuciach, to, że zdawały się zupełnie oderwanemi od wszystkiego, co uprzednio zrobiono w toku sprawy, czy to dla oskarżenia, czy dla obrony podsądnych. Istotnie: wyborny mówca prawił tak, jakby przed nim ani prokurator, ani obrońca nie byli zabierali głosu. Nie podnosił oskarżenia, nie zbijał obrony, nie dotykał osób, sam czyn pomijał niemal. On rozwijał tylko zasadę odnośnego prawa.
To świetne «résumé», — a był to jeden z najniebezpieczniejszych uroków jego — obracało się wyłącznie w sferze abstrakcyi; beznamiętne, chłodne, wytworne, zdawało się być akademicką rozprawą raczej, niżeli epizodem chłopskiej karnej sprawy; a ta kupka obdartych i znędzniałych dzieci, odgrywała tu rolę takiego A. B. C., lub takiego X. Y. Z., jakie się dla plastyki dowodzenia stawia, ale które, ze względu na wynik dowodzenia, nikogo nie zajmują zgoła.
Ta oderwaność nie tylko udzieliła się panom przysięgłym, chroniąc ich od grubo działających na zmysły wrażeń rzeczywistości, ale ogarnęła stopniowo całą tę wielką, pustą salę sądu. Surowy, bezcielesny duch prawa tchnął na nią i tchem tym wypełnił wszystkie jej zakąty.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Pan prezydujący, kończąc mowę swoją; zszedł do paragrafów: nie można zostawiać przysięgłych w niewiadomości co do skutków orzeczenia stopnia i rodzaju winy. Kara za kradzież bywa bardzo różną. Inaczej karze prawo kradzież spełnioną przez jednostkę dojrzałą, inaczej przez małoletnią; inaczej spełnioną pojedyńczo, a inaczej spełnioną zbiorowo, która zazwyczaj nosi na sobie obciążającą cechę rabunku; inaczej wreszcie zapatruje się kodeks na kradzież prostą, a inaczej na kradzież z włamaniem. Ta ostatnia należy do kategoryi ciężkich przewinień i nawet przez małoletnich spełniona, więzieniem do dwu lat jest karaną.
Skończył i usiadł. Trwająca mniej więcej pół godziny mowa zostawiła go równie świeżym i równie chłodnym, jak był wtedy, gdy się zabierał do niej. Na gładkiem, wązkiem czole nie przybyła ani jedna zmarszczka, złotawe źrenice pięknych, podłużnych oczu ani się zapaliły, ani przygasły. Ostrzejsze tylko i bardziej nerwowe były może poruszenia szczupłej, długiej ręki, głos tylko był suchszy i twardszy.
Panowie z za stołu wychodzili do obocznej izby. Oddalano się dla sformułowania pytań, które miały być stawiane przysięgłym.
Sąd oddalał się poważnie, uroczyście, zwolna; panowie szli jeden za drugim, stosownie do godności i urzędu.
Ale obrońca patrzył za nimi z właściwym sobie uśmiechem; dostrzegł go pan prokurator i dobrodusznie zakołysał głową:
— Taki u niego, duszeczki, prokurorska mina! a?..
W sali tymczasem wszystko odetchnęło jakby, zakołysały się głowy, poruszyły oczy, rozplotły złożone ręce, rozprostowały grzbiety i kolana.
Małe szepty szły ławą świadków, jak mały wiatr polem, niepokojąc je zlekka i ulotnie; łyczkowa tabakiera znów się wynurzyła z kieszeni którejś kapoty. Ale Did swoją brzozówkę już w ręku trzymał i trzęsąc głową, częstował w kolej siedzących, wkupując się niejako tym sposobem do towarzystwa. Tabaka była mocna, licho wie czem zaprawna, ludziom zaczęło okrutnie w nosach kręcić, więc się mile ku dziadowi mieli i zaraz mu się z brzeżka ławy umykał ten i drugi.
Pan obrońca na swoim stołku nudził się widocznie. Może drzemał nawet. Przynajmniej tak się zdawało woźnemu, który widział podpartą jego głowę i rękę nastawioną u skroni. Ale czego woźny nie widział, to oczu pana obrońcy. A jednak, godne one były widzenia w tej chwili. Szeroko otwarte, w kupkę dziatwy wbite, wydawały się one zrazu puste i bezbrzeżnym napełnione smutkiem, jak te wydmy piaszczyste, na których nic nie rośnie, nawet i piołun, nawet i dziewanny. Słońce tylko chodzi nad niemi gorące, spiekłe, przeraźliwie jasne, i wypala resztę wilgoci ziemnej, resztę tchu żywego. Siedział tak jeszcze, gdy nagle zabrzmiało: Sąd idzie!
Powstali wszyscy. Pan obrońca wstrząsnął się, jakby przebudzony ze snu.
— Sąd idzie! Sąd... Sąd idzie! — zaszeptały głosy.
Chłopcy wyciągnęli szyje ku drzwiom i otwarli usta, jak wrota.
Jest coś uroczystego, coś dziwnie przejmującego w tej chwili. Dotąd była tu rozterka, wątpliwość i niepogodzona sprzeczność; dotąd był ni dzień, ni noc: jakiś ład był naruszony, jakiś porządek zachwiany, jakaś mściwość rozbudzona, jakaś groźba głośna.
Ale teraz Sąd idzie. Idzie sprawiedliwość, światło i uspokojenie. Sumienia się uciszą, krzywda podniesie głowę, wina będzie okupioną, obciążone piersi odetchną.
Surowy, bezcielesny duch prawa zmienia się w postać wspaniałą i tryumfującą. Wielka, pusta sala nie drży już pod zimnym tchem jego: wszystkie jej zakątki zalewa teraz światło.
— Sąd idzie!
— Panowie zasiadają z pośpiechem swe miejsca za stołem; prezes nie siada nawet. W pięknej jego ręce szeleści drobna ćwiartka papieru, na której postawiono pytania.
Są krótkie i jest ich dwa tylko.
Pierwsze: czy kradzież spełniona przez podsądnych, w wiadomych okolicznościach obciążających, jest kradzieżą prostą? i drugie: Czy jest kradzieżą z włamaniem?
Słowa te, jasne i beznamiętne, brzmią w wielkiej, pustej sali dźwięcznie i donośnie.
Nie jest to jeszcze wyrok, ale błysk miecza podniesionego pewną, silną ręką. Takie przynajmniej wrażenie robią one na panu obrońcy, który nagle kuli ramiona, przechyla głowę w tył i mruży oczy.
Miecz ten wszakże nie zostawia nikogo bezbronnym. Owszem: sprawiedliwość, która go dzierży w ręku, troskliwą jest i pieczołowitą w tej ostatniej chwili, niemal tak, jak litość. Zostawia ona raz jeszcze głos oskarżonemu. Chce, by przysięgłym, gdy im między «tak» a «nie» wybierać przyjdzie, towarzyszył głos ten zalękniony, drżący, błagalny.
Chce, żeby im w oczach zostało spojrzenie szukające w ich piersiach ciepłej, ludzkiej duszy. Chce, żeby przed podsądnym żadna droga obrony zamkniętą nie była: zostawia mu przemówienie ostatnie.
W duchu tego pięknego prawa zapytał pan prezydujący głośno i dobitnie, czy podsądni mają jeszcze co do powiedzenia?

· · · · · · · · · · · · · · · · ·

Panowie przysięgli wyszli, aby się naradzić.
Ściśle rzeczy biorąc, nie było się nad czem i naradzać nawet. Sprawa była jasna, czyn przyznany, okoliczności wiadome. Tak rozumowali jedni. Drudzy mieli skrupuły. Szkoda drobna, dzieciaki głupie; stosować do nich wielkie paragrafy karne, to jakby iść z armatą na muchy. Gdzież zaś kto słyszał nazywać rabunkiem zjedzenie funta masła i trzech krajanków sera? Gdzież kto z patykiem takim gwałtu i włamania dopuścić się może?
Podzieliły się głosy. Bierniejsze umysły powstawały jeszcze, pod wpływem abstrakcyj prawnych i świetnej mowy prezydującego; samorzutniejsze już się otrząsnęły nieco.
Ale pan Hieronim, który się dotąd zdecydować nie mógł, a któremu się okrutnie do szczupaka i do wista spieszyło, przyłączył się nagle do kategoryi pierwszej i utworzył większość. Czas było nareszcie skończyć z tą mizeryą!
Rzecz oczywista i jak słońce jasna, że kiedy drzwi były zamknięte, a zostały otwarte, to był to gwałt, było włamanie.
Jeżeli zaś z po za drzwi otwartych w ten sposób skradziono masło i sery, to była to kradzież z włamaniem.
Po tem rozumowaniu, tak jasnem i kategorycznem, jeden jeszcze głos oderwał się od mniejszości i do większości przeszedł. Był to sąsiad i przyjaciel, a jak teraz, u Frojma, partner pana Hieronima. Musieli się trzymać razem. Nie było co, sprawa została zadecydowaną.
Na sali zabrzmiał dzwonek. Panowie przysięgli wynosili werdykt.
Na pierwsze pytanie większość głosów odpowiedziała: nie.
Na drugie większość głosów odpowiadała: tak.
Przestępstwo zostało zakwalifikowane jako kradzież z włamaniem.





MARJANNA W BRAZYLJI.

Ile razy spojrzę na «Listy Dygasińskiego z Brazylji», a pomyślę, jaką to on przeszedł biedę, nim się z ludźmi tamtejszemi porozumieć zdołał, tyle razy żałuję, że zamiast udawać się do konsulów, do dziennikarzy, do inspektorów i do hrabiów, nie udał się Dygasiński prosto do Marjanny.
Marjanna byłaby dla niego nieoszacowanym skarbem. Objaśniłaby go najakuratniej o wszystkiem: co? jak? a nadto, wyprowadziłaby go z wszelkich językowych trudności.
Trudności te nie sprawiały Marjannie nigdy żadnego kłopotu: poprostu nie istniały dla niej.
Kiedy pani jej, zaraz po przybyciu, posłała ją do wspólnej hotelowej pralni, oddanej do użytku gości, którzy, mając własną służbę, sami chcieli zajmować się praniem swej bielizny, po portugalsku «ropa», a właścicielka przyszła objaśnić o czasie i kolei prania — Marjanna, nieprzywykła żeby jej kto do balji nos wtykał, pobiegła na górę cała w ogniach:
— A jaki też ten naród tutejszy spierny, proszę pani, to niech ręka boska broni! Ledwo stanęłam u balji, zaraz tam przyleciała jakaś jędza i dalej na mnie: Ty taka! ty owaka! Ja tu nie myślę robić prania z całej Europy!
— Czyż podobna?
— Przecie! wyraźnie słyszałam, jak wykrzykiwała: że nie myśli ludziom z całej Europy prać. Tak ja jej na to: moja pani, jeśliś pani, bo ja tam twego państwa nie widziała! My ta nie ze żadnej Europy pochodzące, tylko z Dąbrówki, z guberni smoleńskiej! Papiery na to są! Rozumiesz pani?
— No i co?
— A cóż, zara jej buzia zmalała, zabrała się baba i poszła!
Istotnie, Marjanna była z Dąbrówki.
Nie żadna emigrantka, broń Boże, gdzież tam! Z Dąbrówki wysłała ją starsza pani panience, która była w naukach aże we Francyi, w samym Paryżu, i za mąż za pensylwańczyka, prowadzącego interesy wielkiej paryskiej firmy, do Brazylji wyszła.
Wyszła, ale «nie miała wskórania», jak opowiadała Marjanna. Słaba była, tęskniła, a nadewszystko rady sobie dać nie mogła z murzyńską niechlujną służbą.
— Ach, mamo — pisała do Dąbrówki — gdyby tu była Marjanna!
— A cóż? Możeby i wysłać Marjannę?
Szło o pensylwańczyka, jak ten projekt przyjmie. Był to skrupuł zbyteczny całkiem. Dzielny pensylwańczyk miał sobie za miłe, za najmilsze, wszystko co pochodziło z Dąbrówki, z gubernii smoleńskiej, ba, i ze wszystkich dalszych. Jeszcze, jako narzeczony, kupił on był sobie słownik polsko-niemiecko-francuski i pilnie studjował niektóre drobiazgi polskiej literatury bieżącej. Co większa, nietylko żądał, aby do niego pisano z Dąbrówki po polsku, ale nawet sam się puszczał na pisanie małych liścików w tymże, upodobanym przez siebie, języku. Z tego to czasu pochodziła owa kartka, będąca rozkoszą narzeczonej, bawiącej wtedy u matki, kartka, która po kilkakrotnych darciach i przepisywaniach, oraz po mozolnej kwerendzie w słowniku, tak brzmiała:
«U nas lało i wiało nader silnie. Kocham ciebie nader tkliwie».
Otóż, wbrew spodziewaniu, kiedy przyszło radzić się pensylwańczyka, co do wyboru służącej, projekt wysłania Marjanny o mało że nie upadł całkiem.
«Mielibyście z niej wielką pomoc, pisała matka z Dąbrówki — sługa z niej dobra, wszystko robi, pierze».
Na nieszczęście... ale były dwa nawet nieszczęścia. Pierwsze, iż przecinek między «robi» a «pierze» przepadł gdzieś bez śladu, czemu się, przy tak długiej, a do tego mozolnej przeprawie, zgoła nie sposób dziwić; a drugie — że młodej pani nie było wtedy w mieście, kiedy list ten przyszedł. Zły klimat wypędził ją do Petropolis w góry. Dzielny pensylwańczyk, sam się tedy zabrał do odczytywania listu.
Odczytał i zrozumiał wybornie. Tego tylko nie mógł pojąć, dlaczego mu matka chce przysłać fabrykantkę zamiast sługi? Zajrzał do słownika raz, zajrzał drugi raz: jak wół wyraźnie stoi: pierze — Federn, plumes. Z tego nie był kontent. Po licha mu służąca z taką specyalnością?
Odbywszy tedy odpowiednie studya, tak w małej kieszonkowej metodzie, jak i w słowniku, odpisał do Dąbrówki w tych słowach:
«Dziwię się nader silnie, że kochana Mama wybrała nam tę służącą. Będzie ona fabrykowała pióra, zamiast pilnować domu. Nader tkliwie całuję ręce mamy».
Upłynęło parę miesięcy, nim się porozumiano i nim się znalazł ów przecinek w drodze zaginiony.
Tymczasem młodsza pani pisała a pisała; list za listem gonił.
«Mamo droga! Bez Marjanny rady sobie nie dam. Mamo kochana, proszę o Marjannę, bo się tu zamęczę, zadręczę z tymi murzynami!»
Co było robić? Nie było co robić! Marjanna jechała do Rio.
Podróż ta przedstawiała jej się, tak co do kierunku, jak i co do trwania swego, dość mętnie.
— Jeszcze gdzieś za Częstochową! — odpowiadała organiścinie i ekonomowej, które się o Brazylję pytały.
W dzień wyjazdu ubrała się też tak, jak się zwykle wybierała na wielkie doroczne odpusty. Wzięła na siebie nową kamlotową suknię, na to watowaną jupkę, na to dużą swoją paradną chustkę derową; zaczesała siwiejące włosy na wysoki grzebień, przykryła je czarną kordonkową siatką, na siatkę włożyła aksamitny kapelusz, który ją zaszczytnie wyróżniał już od lat piętnastu z pośród gawiedzi wioskowej w każdą niedzielę na sumie; włożyła bawełniane mitynki, jedną rękę okręciła kokosową koronką i wzięła w nią książkę do nabożeństwa, w drugiej rozwiesiła chustkę białą do nosa i stanęła gotowa do drogi — za morze.
Pożegnawszy państwo, dzieci, służbę pokojową, wychodziła już za próg, kiedy zobaczyła ulubioną kokoszę ze świeżo wylężonym drobiazgiem. Wróciła tedy raz jeszcze, sypnęła jej suto pośladu, Marynie obiecała, że ją za łeb wydrze, jeśli kania choć jedno z małych kacząt chwyci, zajrzała do maciory, porachowała prosięta, uchyliła drzwi od karmnika, gdzie pochrząkiwał podpasany na kiełbasy wieprzak, nawymyślała Zuźce, że nie wygarnia z koryta wczorajszego jadła, i szeleszcząc wykrochmalonemi spódnicami, do krów, do obory poszła.
Dotąd trzymała się mężnie; ale kiedy Krasula zaryczała, a Kwiatucha obejrzała się na nią, opuściła nagle Marjannę moc ducha, a małe bure jej oczki silnie mrugać zaczęły. Teraz dopiero poznała co to jest rzucać przyjaciół. Byłaby się nawet rozpłakała może, ale zajeżdżający w tej chwili przed oficynę Wicek, zawadził o sernicę, na której ociekał świeżo ogrzany twaróg i omal nie wywrócił całego kramu.
To ją otrzeźwiło natychmiast. Jak stała, tak nie dbając na swoją toaletę skoczyła, Wicka zwymyślała, prasę z twarogiem naprostowała, psa który do serwatki milczkiem podchodził kopnęła, a tymczasem dziewki rade, że gospodyni w «tylośny świat» rusza, i choć ze dwie niedziele pomstować o byle co nie będzie, spiesznie zaczęły węzełki jej wynosić, a w rękę ją całować, a fartuchy do oczu przykładać, jako że niby taka je żałość spiera. Marjanna takoż się udobruchała, Zuźkę i Marynę pocałowała w głowę, pogłaskała kota, pogłaskała Rozboja i głośno się przeżegnawszy, zapadła w grochowiny zasłane kilimkiem.
Zaraz przecież od krzyża wracać chciała, bo jej się zdawało, że gęsi Maćkowe między dworskie wpadły i że je odżerają na ściernisku: ale się Wicek uparł, koniom po bacie dał i ruszyli naprzód. Kiedy Marjanna stanęła w Warszawie, okazało się, że jakoś trudno z nią będzie. Nietylko bowiem ani słowa po niemiecku nie umie, ale się gniewa jeszcze, kiedy ją o to pytamy.
— Ja? Jabym zaś po szwabsku miała, z przeproszeniem, szwargotać? Tfu! z przeproszeniem! Czy ja to nie katoliczka? Czy do spowiedzi nie chodzę, czy co?
A tu w Hamburgu, gdzie właśnie szła jej droga, nie znaliśmy żadnego polaka. Nie było rady, chyba Marjannę opisać i agentowi znanego domu handlowego listem ją polecić, żeby nie przepadła gdzie w mieście, i we właściwym czasie na okręt dostać się mogła.
Opisać? hm!... Ale jak ją tu opisać? To że była nizka, krępa, że miała bure, małe oczki, nos kaczkowaty i poczciwą twarz czerwoną a świecącą, zdawało nam się niedostatecznem jakoś. Agent musi być o przybyciu Marjanny uprzedzonym, musi czekać na nią, poznać ją i zabrać z sobą. Trzeba ją tedy koniecznie czemś wyróżnić. Radzimy o tem, kiedy Marjanna spostrzegła wielkiego papierowego motyla na lampie.
— A to, proszę ja państwa mojego! — wykrzykuje — nie dobreby było?
Pomysł jej wydaje nam się zrazu tak komicznym, że wszyscy wybuchamy śmiechem. Ale Maryanna bierze to zupełnie seryo i gotowa jest paradować w motylu do Hamburga.
Odczepiamy go tedy od lampy i przypinamy Maryannie która spogląda z zupełnem zadowoleniem na tę nową swoją ozdobę. Wielki, czerwony w złote centki motyl, tworzy istotnie jedyną w swoim rodzaju broszę, Maryanna rozmawia z nami jeszcze chwilę ale od czasu do czasu patrzy ukradkiem w lustro; pewnem jest prawie, iż żałuje, że jej w tym stroju nie widzi ekonomowa i organiścina. Odprowadzona wreszcie przez bandę chłopaków, którzy myślą, że to «sztuki», siada szczęśliwie do wagonu i jedzie.
Jedzie bez żadnej niepewności, bez żadnego strachu. Dygasiński, wybierający się w tęż stronę z listami polecającemi i w charakterze dziennikarza, nie miał, jak się okazuje z listów jego, tej wybornej równowagi umysłu, w jakiej utrzymuje Maryannę ów czerwony motyl. Okazuje się on skutecznym wszakże pod jednym tylko względem: agent domu handlowego istotnie czeka na Maryannę, poznaje ją po tym nieomylnym znaku, który wygląda zdala jak sygnał pożarny, i zabiera ją pod swoją opiekę. Ale trzeba nieszczęścia, że okręt tylko co odpłynął i że dwa tygodnie czekać trzeba na wyruszenie drugiego.
Kiedyśmy otrzymali tę wieść niepomyślną, ogarnął nas żywy niepokój. Co ona tam robić będzie w Hamburgu przez te dwa tygodnie, kiedy nie umie nawet Boga zawezwać w żadnym obcym języku? Oszuka kto, ograbi, a już że się niewygody nacierpi, to pewna. Ale odpowiedź przychodzi jak najbardziej uspokajająca. Maryanna zupełnie się obcem miastem nie czuje zakłopotaną; co jej potrzeba, to pokaże na migi, a kiedy kto jej zrozumieć nie chce, czy nie może, natychmiast palcem stuka w swojego motyla, którego ciągle na piersiach nosi.
W porcie, — pisze agent, — wszyscy już ją znają. Są tacy, którzy usługują jej nawet bardzo pilnie, myśląc, że ten wielki, czerwony motyl, to znak jakiegoś stowarzyszenia, na które się ona powołuje z całą powagą. Nareszcie odbieramy wiadomość, że nasza Maryanna szczęśliwie morze przepłynęła i jest w Rio.
Zmęczoną była, przybladła, mitynki jej się zdarły, kapelusz wykrzywił, gdyż dla odznaczenia się od gawiedzi nie zdejmowała go prawie; chustka derowa zeskorupiała od słonych wyziewów morza, ale strzępy czerwonego motyla jeszcze się na niej trzymały.
Pensylwańczyk był zachwycony. Takiej tęgiej, przysadkowatej baby, jak żyw nie widział jeszcze.
— Marjanna przyjechała! pisał do Dąbrówki. — Nader silnie tłusta i dobra! —
Istotnie Marjanna była wyborną sługą; prała zwłaszcza znakomicie i tylko zbyt wiele zużywała farbki. Instynkty jej kolorystyczne były niepohamowane w tym względzie.
Nigdy też nie można było przewidzieć, czy jej «lazurku», jak nazywała, zbraknie, czy nie braknie.
Najczęściej wszakże brakło. Wycierała wtedy ręce w fartuch i nie pomyślawszy nawet o tem, że słowa po portugalsku nie umie, po lazurek biegła.
Po chwili wracała zdyszana.
— Gdzież to Marjanna była? — pyta pani.
— A toże po lazurek latała!
— No i cóż?
— A nic! kupiła!
— Jakże? przecież Marjanna nie umie się rozmówić?..
— I... co to nie umie! Idę do kramu, powiadam, coby mi lazurku dali. Powytrzeszczali na mnie oczy i nic. Tak ja jeszcze głośniej. A oni do siebie: czego ta głupia baba od nas chce, kiedy my jej nie rozumiemy?
— Jakże Marjanna mogła wiedzieć co oni mówią?
— Albo to co wielkiego? Takiemu ta barabaszowi po oczach dość spojrzeć, to się i wie co gada.
— No i cóż się stało?
— A nic! Co ja tu, myślę sobie, będę stała i medytowała, a tam mi woda stygnie. Obejrzę się, spojrzę, leży papier niebieski od cukru. Łap ja za on papier, rękaw od koszuli wyciągam, jedno do drugiego przykładam i mówię: tego do tego!
— No i zrozumieli?
— Co nie mieli zrozumieć! Przecieżem im wyraźnie po polsku mówiła!
Pewnego wszakże razu wraca Marjanna rozmarzona jakaś. Małe jej bure oczki mniejsze się jeszcze wydają niż zwykle, usta wdzięcznie zesznurowane, spojrzenie melancholiczne. Jest przytem małomówna i z partesu stąpa.
— Co to Marjannie? — pyta pani — Czy nie chora przypadkiem?
— I... nie! — odpowiada z pozorną obojętnością cedząc słówka przez zęby. Tyla, co mi się tam jeden obświadczył.
— Co? Kto? Jak? Gdzie?
Marjanna czuje się nieco zdziwieniem tem dotkniętą.
— A gdzieżby? Jużci że na półimperjału!
Na wsi jeszcze słyszała o półimperjałach i nazwę tę stosowała do górnych miejsc na tramwaju. Mówi to zresztą takim tonem, jakby imperjał umyślnie był zbudowany dla miłosnych gruchań.
— Jakże to było? — pyta pani mocno rozciekawiona.
— A cóż? Siadam na półimperjała, patrzę, niedługo siada przy mnie jeden czarny. Usunęłam koszyka, coby mi się o niego nie zmurzył, i nic, siedzę. A ten mi się przygląda z jednej strony, z drugiej strony, z trzeciej strony, z czwartej strony... Tak ja do niego: I cóż ślepie wytrzeszczasz, baranie jeden, kiejby ryba w garnku? Zara mu się to spodobało, rozśmiał się i pokazuje na mój pierścionek, niby czy ja żeniata, czy nie? Tak ja rękę na płask i do ziemi, że to niby już kaput żem wdowa. Tak i on pokazuje do ziemi i na swój pierścionek, niby, że to i on wdowiec. Westchli my sobie oba, niby k’woli żałości, a tu słońce tak piecze, że się ślina na języku gotuje. Tak niedługo ów czarny bierze mnie za rękę, na swojej kładzie, chustki dobywa i owija, a w oczy mi patrzy. Niby, coby nas ksiądz stułą powiązał. Ale ja zaraz zaczęła kręcić głową, boć to podobno pogany, choć też i chrzczone; skórę a to mają taką grubaśną, że się tego chrzest święty, jak należy, nie ima, tyle co woda spłynie po tem, jak po kaczce, a do tej duszy to się ta nic z tego obmycia z grzechów nie dostanie. Zaraz też zaczęli piszczeć, coby my z półimperjała złazili, więc mi tylko jeszcze koszyk podał i każde my w swoją drogę poszli!
Niemniej chodziła Marjanna przez resztę dnia zadumana, i nazajutrz także była jakaś nie swoja. Młoda pani myślała, że to żal mimowolny za porzuconą okazyą szczęścia. Ale nie był to żal. Było to preludyum do żółtej febry.
Wybuchnęła ona u Marjanny z wielką siłą, ale jej nie zgryzła. Zdawało się zrazu, ze kobiecina wieczora nie doczeka. Zdawało się wieczorem, że nie dożyje ranka.
Dożyła wszakże i otrząsnęła się z tej śmiertelnej zmory; długo tylko przyjść jakoś nie mogła do siebie.
Wyżółkła, wychudła, osłabła, ręce jej się trzęsły, zamroki na nią szły, robocie żadnej poradzić nie mogła, choć się rwała do niej. Dzielny pensylwańczyk byłby ją i taką cherlającą dla żony w domu trzymał, ale doktór zapewnił go, że Marjanna tylko w innym klimacie wyzdrowieć może zupełnie.
Znowu więc nie było rady: Marjanna wracała z za morza. Wyszukała gdzieś w głębi kufra resztki czerwonego motyla, przyszpiliła go sobie do chustki i ufna w ten talizman, z mężnem sercem na okręt siadła. Od pierwszej jej podróży upłynęło coś ośm miesięcy.
Zima była; wczesny zmierzch zapadał w pokoju, kiedy nagle stanęła przed nami Marjanna.
Wykrzyknęliśmy z zadziwienia i współczucia: twarz jej była zmieniona, małe oczki głęboko zapadły, krępa, przysadkowata postać pochyliła się nieco.
— Marjanna! Co? Jak tam? Z takiej drogi! Po takiej chorobie! Z takiego dalekiego kraju!
Myśleliśmy, że nas zasypie skargami na klimat, na ludzi, na żółtą febrę, na podróż.
Ale nie. Zbliżyła się tylko nieco i kiwając głową w swoim aksamitnym kapeluszu, który jej na kark zjeżdżał, a do którego przybyło zielone papuzie skrzydło —
— I!.. — rzekła wzgardliwie — cóż tam za kraj taki! Takiego ta kraju, proszę państwa — dodała tajemniczo — i liczyć co nie ma! Jakby nie był! Życia tam nijakiego! Twarożku nie uświadczysz, kaszki krakowskiej nie ujrzysz, śmietany nie uwidzisz!.. Jakże tam, proszę ja państwa, dobrze ma być, kiedy koło nabiału chodzić nie umieją? Zrobili ta teraz rewolucyą, ale gdzie to ta poradzi, kiej naród strasznie głupi. Prowadzi, ato, taki czarny krowę i dzwoni. Kto mleka chce, wylatuje z garnkiem, doi co mu potrza, i po kramie.
— No, to dobrze właśnie! Mleko świeże i nie fabrykowane.
— Ale! Gdzie ta, proszę państwa, dobrze! Tam krowy takie pouczone, że to odrazu mleko z wodą daje! Cóż ta już na to choć i rewolucya poradzi!
— No, ale kraj piękny?
— Phi!... Ja ta tej piekności nie widziała! Juścić mają tam precz i lasy, i Wisłę mają, ale że woda w niej, to się tam inaczej nazywa. Gdzie! człowiek takich imion i nie pamięta nawet. Okrutnie głupi naród! Wszystko het poprzekręcane; na nic tak nie wołają jak należy, tylko na każdą rzecz ta sobie powymyśliwali jakoweś przezwiska!
— I jakże się Marjanna z niemi rozmawiała?
— A cóż to, proszę państwa! Czy ja to dziecko, czy co? Nie dał mi to Pan Bóg mowy, jak należy?
— I nie bała się Marjanna tamtych ludzi... murzynów?
— Niby tych czarnych? A czego? Takiego ta kopciucha będę się ta bała! Leciał ta raz jeden za mną na cegielniach pod lasem, obejrze się, a ten fuzyą trzyma i krzyczy. Myślał, że na głupią trafił.
— I cóż Marjanna?
— A nic. Idę, a ten precz krzyczy i leci z oną fuzyą. Jak mnie też złość weźmie, jak nie zawinę jupki. Strzelaj durniu! mówię, kiej ci pilno!
Wybuchnęliśmy na to szalonym śmiechem.
— I co? I co dalej?
— A cóż! Zląkł się i poszedł, jak ten pies po mydle.
— Ale choroba! Taka ciężka choroba! — odezwał się ktoś z ubolewaniem.
— I... cóż tam choroba! A to, proszę ja państwa — dodała tajemniczo — jeszcze jakem sobie trzy lata temu karty dała kłaść, to tam choroba już stała. Nic, tylko się trefle kładły... Nic, tylko precz trefle! To już ta sądzone było!
— A pani? A pan?
— Pani zdrowa, Bogu dzięki! Ale pan, co gadali u nas, że czarny je, to nieprawda! Piekny pan, ze wszystkiem biały! Tylko powiadają, co jak się dziecko urodzi, to lebo jarzębiate, lebo pasiate!
Takie są «wrażenia z Brazylii» Marjanny.
Spisuje swoje Dygasiński, spisuje Hempel, spisuje Siemiradzki, spisuje ks. Chełmicki dlaczegóżby wrażenia Marjanny spisane być nie miały?





OBRAZKI WIĘZIENNE.
I.
Podług księgi.

Był dzień jesienny, cały złoty i modry od gasnącego słońca i cichej pogody. Około trzeciej popołudniu, przed gmachem więziennym zatrzymał się wóz z kapustą.
— Bra-ma!... Bra-ma!... — krzyknął przeciągle parobek, siedzący na nim w czerwonym lejbiku i samodziałowym spencerze.
Nikt się jednak z otwieraniem bramy nie kwapił.
— Bra-ma!... — krzyknął znów parobek i zaklął, bo mu się konie kręcić zaczynały.
Chwilę trwała cisza. Nikt bramy nie otwierał.
— Nada głośnieje! — przemówił flegmatycznie sołdat, stojący przed budką na warcie.
— Bra-ma!... — wrzasnął parobek z całej swojej siły.
— A prr!... A gdzie!... — dodał ściągając batem lejcową, która mu się zaplątała w półszorkach. — Ażeby cię!..
Zeskoczył po orczyku na ziemię, okręcił lejce na kłonicy i pięścią, jak taranem, zaczął walić w bramę.
Rozległo się wielkie echo po sklepionem wnętrzu, przez długą wszakże chwilę nikt nie przybywał.
Zaczłapały wreszcie jakieś ciężkie kroki, a razem ze zgrzytem klucza obracanego w zamku, dał się słyszeć głos cierpki i gniewliwy:
— Czego walisz! Czego walisz? Czego próżno pazury obijasz? Jak mam otworzyć, to i bez twego walenia otworzę!
— A niechże was, z takiem otwieraniem! A prr!.. A prr!... — wołał parobek, biegnąc znów do koni, które w bok z wozem skręciły.
Chwycił lejce i wywijając batem nad końmi, wjechał w bramę, której wierzeje z łoskotem uderzyły o ściany, a z bramy w podwórze do połowy woza. Nie mógł dalej, bo zawaliły mu w poprzek drogę skrzynie od kartofli. Zaopatrywano się na zimę i to spowodowało pewne zamieszanie w cichym zazwyczaj dziedzińcu więziennym.
Zamieszanie to żywo zajmowało aresztantów, wypuszczonych właśnie do ogródka na popołudniową przechadzkę. Właściwie mówiąc nie była to przechadzka, ale raczej kręcenie się w kółko i popychanie wzajemne, gdyż miejsca bardzo mało, a więźniów stu przeszło. To co się nazywało ogródkiem, także nie wiele do ogrodu było podobnem. W jednym z kątów podwórza obudowanego dokoła murami więziennego gmachu, nizkie drewniane sztachety grodziły szczupły kawałek gruntu, podzielony dwiema krzyżującemi się uliczkami na cztery równe prostokąty. Najdłuższa załamana w rogach ogródka drożyna biegła po pod sztachetami do furtki, wprost której w przeciwległym kącie stała tak zwana altana, rodzaj okrągłej, przejrzystej, z wązkich deszczułek zbitej szopy, z czterema wewnątrz ławkami i podtrzymującym krokwie słupem.
Trochę młodocianych drzewek trzęsło w słońcu ostatkiem złotych liści, a choć nie było najlżejszego wiatru, liście te padały cicho na zarosłe zielskiem rabaty i ścieżki, twardo stopami więźniów ubite. Przy zbiegu prostokątów stało parę krzaków blado-liljowych astrów, które zdawały się obracać gwiaździste swe oczy za temi nędznemi postaciami, co się po uliczkach snuły.
Aresztanci chodzili po dwóch, po trzech, na pięty sobie niemal następując. Większa ich część miała piersi zapadłe i pochylone grzbiety, na których siwe więzienne kapoty wisiały jakby na kołkach.
Najcharakterystyczniejszą cechą więźnia jest jego postawa. Przy pewnej wprawie można po niej od pierwszego rzutu oka poznać długość odcierpianej kary, tak właśnie jak się po zębach wiek konia poznaje.
Jednoroczni różnią się pomiędzy sobą znacznie chodem, ruchem rąk i ramion, sposobem trzymania głowy i noszenia siwego kubraka, sztywnością szyi, nawet trybem wykręcania się na zawrotach drogi.
Drugoroczni mają wszyscy nagięte grzbiety i kark jakby wyłażący naprzód z kołnierza.
Różnice ruchów zacierają się pomiędzy nimi, najsilniejsi tylko zachowują właściwą sobie postawę jeszcze w trzecim roku. Po tym terminie wszyscy się upodabniają. Człowiek przestaje istnieć jako indywiduum, a zamienia się w cząstkę tej szarej, bezbarwnej, bezkształtnej masy, która się nazywa ludnością więzienną. Nogi więźnia stają się wtedy kabłąkowate i wątłe; ustawione przy sobie stopy rozwierają się pod kątem coraz prostszym; naprzód wygięte kolana drżą nieraz widocznie, chód bywa ciężki, wlokący się, ruchy niedołężne, powolne, a ręce wiszą po obu bokach ciała, jakby nadmiernie wydłużone i wyruszone ze stawów. Rzecz dziwna, przeobrażeniu temu podlegają głównie mężczyźni. Kobiety wszystkie prawie zachowują nienaruszoną odrębność swojej przez długie lata i dopiero najstarsze, po wielokrotnych powrotach dogasające tu aresztantki ulegają niwelującym wpływom więziennego życia.
Po ruchach i postawie idzie cera. Ta w pierwszym roku bywa blada, śniada, krwista nawet, podlega momentalnym zmianom zabarwienia i w ogóle ma silniejsze, cieplejsze tony. W drugim roku więdnie i żółknie bardzo szybko, skóra wątleje i nabiera pargaminowej suchości i martwoty; w trzecim — rzuca się na nią jakiś cień zielonkowaty, zwłaszcza około uszu, ust i oczu; niekiedy barwa żółta, oleista, cień ten przemaga, szczególniej na skroniach i czole, które się nieraz tak świeci, jakby napuszczone tłuszczem. W dalszych latach twarz więźnia staje się rozmiękłą, przybiera barwę ziemistą i jest wybornym dokumentem do słów genezy, opiewających, iż człowiek ulepiony został z gliny i z mułu ziemi. Zmianom tym podlega większość kobiet na równi z mężczyznami.
Trzeciorzędną w charakterystyce zewnętrznej więźnia cechą jest wyraz oczu, spojrzenie. U pierwszorocznych bywa ono zwykle ruchliwe, latające, niespokojne, gorączkowe. Zapalają się w niem i gasną blaski niespodziane, iskry przelotnych wzruszeń, obaw, pomysłów, zalegają je cienie nagłe, głębokie, z siwych czyniąc źrenice zielone, z modrych — czarne. W drugim roku źrenica więźnia blednie, mąci się, zeszkliwia i upodabnia do stojącej w błotnym dole wody. W trzecim matowość spojrzenia wzrasta z dniem każdym, oczy kołowacieją i jakby zaokrąglają się w orbitach, a z głębi ich wyziera ogólne zniedołężnienie, albo zwierzęca złośliwość. Z biegiem czasu rozwija się to aż do idyotyzmu w jednym kierunku, aż do prawdziwie małpiej przebiegłości w drugim. Idyotyczne spojrzenie godzi się bardzo dobrze ze spleśniałą jakby cerą więźnia i zwykle z nią chodzi w parze. Bywają wszakże wyjątki, a kiedy w gliniastej, rozmiękłej twarzy zagorzeją źrenice posępnym, czerwonawym ogniem, zjawisko to bywa straszne i zwykle się kończy jakąś katastrofą.
Takiem właśnie spojrzeniem pałającem patrzył w otwartą, nieco widną z jednego kąta w ogródku bramę młody stosunkowo więzień, którego wszakże postawa i cera zdradzały dawnego już aresztanta.
Na oko widać było, że siedzi już najmniej cztery, pięć lat może. Musiała to być jednak organizacya wyjątkowo silna, gdyż prosty dotąd i sztywny kark unosił wysoko nad inne jego ogoloną i czarniawą głowę.
W tej chwili więzień był pochylony nieco ku sztachetom; szeroko rozwarte nozdrza zdawały się wietrzyć powiew ulicy z niepohamowaną żądzą, na szyi pulsowały grube, napięte żyły, a w półotwartych ustach widać było zęby drobne, ostre i niezwykle białe. Jedną z rąk usunął za kubrak i koszulę na pierś, jakby chciał poczuć ciało żywe, albo też przygnieść garścią serce wstrząsane silnem, głuchem biciem.
Drugą rękę wparł między sztachety, aby się łatwiej utrzymać na kabłąkowatych, widocznie w tej chwili drżących nogach.
Baczniejszy spostrzegacz poznałby z łatwością, że więzień przebywa ten punkt krytyczny, w którym cierpienie nie przełamało woli i energii, staje się na dłużej wprost nieznośnem, niemożliwem. Potąd — a nie dalej — krzyczy coś w ludzkiej istocie, która doszła do takiego krytycznego punktu; a prawodawstwo kryminalne nigdy dość szeroko uwzględnić, nigdy dość bacznie rozpoznawać nie może tego momentu psychicznego.
Oparty o sztachety i wychylony z jakąś drapieżną pożądliwością na podwórze, więzień znany był powszechnie pod nazwą Cygana.
Cyganem zwali go towarzysze, strażnicy, kancelarya, nawet w księdze, gdzie zapisywano zarobki, figurował pod tem nazwiskiem z czasem zapomniano zgoła czy miał jakie inne, a i on sam zdawał się nie pamiętać o tem. Ponieważ stanął, ci co szli obok i zanim, stanęli także. Powyciągały się szyje, powznosiły ramiona, jedni się wspinali, drudzy szturchali stojących przed sobą, inni jeszcze przestępowali z nogi na nogę w miejscu, jak to czynią zamknięte w klatkach zwierzęta. Spojrzenia skupiały się w dwóch punktach. Jedni patrzyli na wóz, konie i kapustę, drudzy na niańkę od pana sekretarza, która z uśpionem na kolanach dzieckiem siedziała w progu oficyny, kołysząc się z boku na bok i nucąc bezbarwnym głosem jedną z tych melodyj, którym katarynki szeroką popularność nadały. Tuż przy niej stała z szaflikiem w ręku Janowa, kucharka, i także na wóz patrzyła. Nieopodal bawił się chłopak stróża. Kapusta była w tym roku niezwykle dorodną. Wielkie jej głowy, jedne czubate, podłużne, zielonkawe, z lekko postrzępionemi brzegami, zdawały się pękać i otwierać jak tulipanowe kielichy, nie mogąc powstrzymać naporu rozrosłych ośrodków swoich; inne lśniące, białe, płaskie, szczelnie srebrzysto-żyłkowanym liściem obciągnięte, leżały na wozie ważne, ciężkie, świecąc zdala jak śnieżne kłęby i skrzypiąc jędrnie za każdem dotknięciem. Pomiędzy niemi tkwiły tu i owdzie na wysoko obnażonych głębach lekkie i puste szałki z brunatno-poplamioną powierzchnią, niewiele co warte i targu do pełnych kop dodane.
Ci co patrzyli na niańkę, niemniej mieli piękny widok. Dziewczyna była młodą, rosłą, a jej rozkwitłe kształty uwydatniała lekka perkalowa spódnica i takiż kaftan. Ciężki żółtawy warkocz spadał jej nizko na kark, a mała różowa chusteczka nie pokrywała białej, lekko słońcem ozłoconej szyi. Rytmiczny ruch, jakim się kołysała z boku na bok, dodawał jej jakby sennego wdzięku.
Cygan nie patrzył wszakże ani na niańkę, ani na kapustę. Gorejące jego oczy, zrazu w czeluściach bramy utkwione, obiegały teraz podwórze, oblatywały drzwi i okna w wewnętrznych murach więzienia, mierzyły odległość furtki od skrzyni i skrzyni od woza, wreszcie wpiły się z jakąś dziką przenikliwością w twarz strażnika, który bokiem do więźniów zwrócony, stał przed altaną i prowadził z kimś spokojną gawędę, brząkając od czasu do czasu kluczami, na znak obecności i czujności swojej.
Tymczasem w bramę wjechał drugi wóz z kapustą.
— Jechać tam!... Jechać dalej!... — rozległo się wołanie.
Parobek w czerwonym lejbiku, który dopiero czwartą kopę liczył, odwrócił się i huknął:
— A gdzież ci to pojadę?... Na łeb?... Nie widzisz że skrzynia? Ślepyś?...
— Prrr... prrr... — dało się słyszeć w samem sklepieniu bramy, a wóz zatrzymał się w połowie drogi tak, że mu tylko koła na ulicy pozostały.
Obaj parobcy zaczęli teraz hałaśliwie deliberować, jak wykręcić skrzynię, żeby wozy mogły w podwórze wjechać.
— O la Boga! — przemówiła nagle Janowa — tak mi się coś w czach migło, jakby nasza świnia... A skocz ino Józek do chlewiku, obacz czy się maciora nie wywarła kędy... Ino duchem, na jednej nodze!
Chłopak w chwilę był z powrotem.
— Co się tam miała wywrzeć. Taka obżarta, że się ruchać nie może... Układła się w słomie i leży, a prosiaki przy niej jak pijawki wiszą.
— A tak mi się coś siwego migło między końmi. O tu! — pokazywała Janowa, stanąwszy w pobliżu wązkiego przesmyku, jaki między skrzynią a wozem pozostał.
— Przywidziało się Janowej i tyle — odrzekła niańka, podejmując na nowo swoją jednostajną piosenkę.
— Ale!... Co mi się miało przywidzieć? Przecie człowiek nie pijany. Jak Boga kocham, tak akuratnie między końmi coś siwego przeleciało... Pies nie pies, świnia nie świnia, żebym tak zdrowa była?
W tej chwili strażnik rzucił okiem i nie zobaczył górującej zwykle nad innemi czarniawej głowy Cygana.
— Cygan!... Gdzie Cygan?... — wrzasnął, przyskakując do wpół otwartej furtki.
Aresztanci spojrzeli po sobie. Cygana nie było.
— A to musi nie co, ino ten ladaco swisnął bez bramę pod wozem — mówiła Janowa, klasnąwszy w dłonie. — Jak mi Bóg miły takem go widziała. Ino mi się mignął... Jeszcze myślałam, że świnia.
— A żeby was najjaśniejsze!... — wrzasnął strażnik, chwyciwszy się za głowę.
W podwórzu sądny dzień nastał. Aresztantów spędzono w jednej chwili w korytarze, pogoń za zbiegiem rzuciła się w ulicę.
— Łapaj!... Trzymaj!... — rozległo się najpierw z blizka, potem coraz dalej, dalej.
O sto kroków może od więzienia leżał siwy kubrak pod murem nieco dalej leżała czapka.
Nie było teraz wątpliwością w którą stronę uciekał Cygan. Jakoż w chwilę potem Filip, ojciec Jóźka, zobaczył Cygana, jak w koszuli i w hajdawerach leciał, jakby go wiatr unosił, ziemi ledwo dotykając stopami.
Okrzyknęła się pogoń ponownie, a zbieg pędził przed tym okrzykiem, jakby mu w dwoje tyle rączości przybyło.
Zła jego gwiazda trzymała go wszakże ciągle w prostej linii, na oczach goniącym. Biegł jak strzała szybko i jak strzała, wciąż prosto przed siebie. To go zgubiło.
Okrzyki goniących dościgały go coraz bliżej, a przestrzeń, która go od nich dzieliła, zmniejszała się co chwila.
Wtem padł; a choć się w tejże sekundzie niemal porwał z ziemi i znów pędził dalej, znać było, że siły jego blizkie były wyczerpania.
Biegł wszakże jeszcze chwilę, coraz wolniej, wolniej, nareszcie — jakby sam czując, że nie ujdzie — odwrócił się nagle i stanął twarzą w twarz przeciw pogoni.
Był straszny. Oczy jak pochodnie, twarz trupio ściągnięta, zęby wyszczerzone jakby do kąsania, na ustach nieco krwawej piany. Filip dopadł pierwszy. Chwycił go Cygan za ożydla, zaszamotał nim i cisnął o bruk, jakby powięź słomy. Za Filipem przypadli inni. Zbieg bronił się rozpaczliwie. Gryzł, darł, pięściami o łby grzmocił, kopał — był wściekły.
Aż go nasiedli w sześciu, czy w siedmiu jak dzika, a obaliwszy na ziemię, zgnietli mu kolanami piersi, pokrwawili go, poszarpali na nim koszulę i tak zmordowali, że trzeba go było do więzienia na rękach nieść, niby martwe brzemię.
Kiedy się ocknął w «ciemnej»[12] cały drżący i mokry od wylanych na niego kubłów zimnej wody, zawołano go do kancelaryi. Jeszcze wszakże pan nadzorca nie zdążył przysiąść i zapalić cygara, które miało mu służyć do umilenia przykrej konferencyi, jeszcze je ślinił, obracając w pulchnych palcach pomiędzy grubemi i pięknie zarysowanemi wargami, kiedy w progu stanęła pod przywództwem strażnika deputacya poważna, bo z samych recydywistów i najstarszych złodziei złożona,
Dwóch posługaczy trzymało tymczasem pod pachy Cygana, który ustać na nogach nie mógł, chwiał się cały i co chwila ocierał pot z bladej jak chusta twarzy.
Pan nadzorca zmarszczył czoło i wydąwszy policzki, patrzył ku drzwiom pytającym wzrokiem. Trzech z deputacyi podstąpiło do zielonego stołu i pocałowało «wielmożnego» w rękę.
— A co to powiecie? — zapytał udobruchany tą oznaką pokory dygnitarz.
— A to dopraszamy się łaski wielmożnego pana przemówił Wiewióra, prowodyr recydywistów, który już zęby zjadł na więziennym chlebie — cobyśmy mogli cygana sami bez się sądzić. Wszystkim on nam wstydu zadał i wszystkich przed oczami wielmożnego pana i ojca naszego w brudną koszulę oblókł. Nie będzie tera żadnej swobodności dla porządnego haresztanta i wszystko się skurczy. Dość już było ciężko (tu głośne stęknięcie pozostałych u drzwi deputatów), tera będzie jeszcze ciężej.
— Oj, co ciężko, to ciężko! — przerwał piskliwym głosem najbliżej stojący Żeglarek.
Drugie jeszcze głośniejsze stęknięcie deputatów u proga.
— Tak my przyszli prosić i dopraszać się wielmożnego ojca i dobrodzieja, cobyśmy mu karę sami wysądzili, wedle naszego zrozumienia i po sprawiedliwości...
— No — przemówił wahająco pan nadzorca — dobrze to jest, ale cóż wy z nim myślicie zrobić?
— A zbić, wielmożny Panie — odparł Wiewiórka, głosem szczerego przekonania o doskonałości tego środka. — Na takiego, wielmożny panie, gałgana, to niema jak bicie. A co on, wielmożny panie? To on pierwszy się tu popadł i będzie wszystkiem zaprószenie oczów robił? Wielmożnego pana martwił? Ojca, matki nie szanował, więzienia nie szanował, to co na takiego jak nie baty?... On i porządnego bata nie wart! Żeby jego choroba! Tfy!
Tu splunął mówca, a retoryczna ta figura pobudziła deputatów do nowych wzdychań u progu.
Pan nadzorca bębnił palcami po stole. Był on w położeniu arcydelikatnem. Z jednej strony uśmiechało mu się takie zakończenie tej niemiłej sprawy, z drugiej miał skrupuły co do legalności podobnego jej obrotu. Na szczęście przypominał sobie, że czytał gdzieś niedawno, jako w Ameryce nieraz sami przestępcy wymierzają karę na swych towarzyszy. To go uspokoiło od razu. Owszem, nadało myślom jego bieg górny i wzniosły. Czuł się inicyatorem nowych idei w społeczeństwie, idei z Nowego-Świata. Czuł się humanistą na wielką skalę.
Wydął tedy świeżo ogolone policzki, co uwydatniło piękny jego podbródek i odsapnął kilka razy z zupełnem zadowoleniem.
Cygan tymczasem pochylił głowę na piersi i przymknął zagasłe oczy. Wszystkie muskuły jego bolesnej twarzy drgały. Zdawało się, że jest blizkim omdlenia.
— Dobrze to jest — powtórzył pan nadzorca — ale niechże kara nie będzie lżejszą od tej, jakąbym mu ja sam naznaczył.
Mówił to, aby coś powiedzieć. Przekonany był bowiem, że wydaje Cygana w ręce ciężkie i nieubłagane.
— Niech już wielmożny pan na nas się ubezpieczy. — Pokłonił się Wiewióra. — Już my go tam tak oporządzim, coby mu się odechciało na drugi raz. Już my go...
Nie skończył. Pan nadzorca podniósł się z fotela.
— Jakób! — zawołał na strażnika — wyprowadzić go im na górny korytarz. Niech i insi posłuchają dla swojej nauki. A potem do mnie tu, do kancelaryi, co mu sumienie roztrząsnę.
Jakób zwrócił się lewo w tył, pachołki popchnęli Cygana, a deputacya przystąpiła do ucałowania ręki «wielmożnego», który teraz dopiero mógł swobodnie zapalić cygaro i przejrzeć dzienniki.
W chwilę potem na górnym korytarzu rozległ się krzyk ostry, przeciągły.

· · · · · · · · · · · · · · · · ·

Jedną z najmilszych czynności pana nadzorcy było roztrząsanie sumień aresztanckich. Posiadał on cały zapas przemówień moralnych w wielkim religijnym i społecznym stylu, całą kopalnię przestróg wzruszających, cały skarbiec pięknie zaokrąglonych zdań i budujących maksym. Stanowiło to jego specyalność i przedmiot prawdziwego dyletantyzmu. A czynił to wszystko z natchnienia, bez uprzednich przygotowań, improwizował poprostu. Przy improwizacyi takiej sam bywał niezmiernie wzruszony, a drżący zlekka głos jego i oczy mgłą wilgotną zaszłe, pobudzały do skruchy wszystkich, którzy się już do winy przyznali.
Ztąd uważany był za urzędnika prawdziwie użytecznego, a to uznanie zasług pobudzało go do nowych wysiłków krasomówczych.
Tym razem wszakże wymowa pana nadzorcy nie znalazła odpowiedniego zastosowania. Cygan bowiem zaraz po egzekucyi swojej stracił przytomność, a potem wpadł w taką gorączkę, że go jeszcze tej samej nocy do lazaretu przenieść musiano.
Leżał tydzień, leżał dwa tygodnie, pluł, kaszlał, kwękał, skarżył się że go w piersiach, to w plecach kłuje i wychudł strasznie. Zwlókł się nareszcie ze swego tapczana i pochylony, zestarzały, więcej do cienia niż do człowieka podobny, pod numer poszedł. Ale tu pogorszyło mu się raptownie. Dostał dreszczów, gorączki, krew mu się ustami rzuciła, aż trzeciej coś nocy umarł nad ranem, nie obudziwszy ani jednym jękiem żadnego ze swoich sąsiadów.
Teraz dopiero zaczęto przebąkiwać, że Wiewióra zanadto mu «dołożył.» Młodsi zwłaszcza «frajery,» których zwykle recydywiści we wzgardzie i poniewierce mają, burzyli się po kątach.
— Jużci to nie po katolicku tak człeka zbić, żeby go aż ubić — mówił jeden.
— Przecie go nie ubili na piękne...
— Nie ubili na piękne, ale w nim wszystkie wątpia[13] het precz oberwali. To jakże miał żyć? Musiał umierać.
Tymczasem w kancelaryi przygotowywano raport, jako taki a taki więzień na gorączkę, czy też na febrę umarł. Właśnie podyktował był pan nadzorca powyższe słowa pomocnikowi swemu, kiedy ten rzekł:
— Kiedyż mu się wyrok miał skończyć?
— Tak na pamięć nie można wiedzieć — odparł «wielmożny» — ale przecież to wszystko podług księgi idzie. Jakób! podajno księgę!
Podał Jakób czarno oprawny wolumin, a pan sekretarz przerzucać go zaczął.
— A to co? — zawołał nagle i podniósł wzrok na pana nadzorcę, wskazując palcem datę.
Pan nadzorca spojrzał niedbale przez ramię. Spojrzał i raptem zerwawszy się z fotela, utkwił przerażone oczy w twarzy pana sekretarza. Chwilę trwało milczenie, podczas kiedy tych dwóch ludzi przenikało się wzajemnie wzrokiem.
— Tam do licha — zawołał wreszcie pan nadzorca, zapomniawszy zupełnie o obecności Jakóba. A toć się jemu wyrok skończył blizko na dwa tygodnie przed ową ucieczką...
Stał jeszcze chwilę i patrzył osłupiały przed siebie.
— Djabli go wiedzieli! — wykrzyknął wreszcie, rzucając się w fotel.
I nie było już więcej o tem mowy.
Przez parę wszakże następnych tygodni drzwi kancelaryi nie zamykały się prawie. Od samego rana pukanie pod numerami.
— Czego tam? — pyta niecierpliwie strażnik.
— Otwierać-no otwierać! Muszę iść do kancelaryi.
— A co tam? — pyta pan nadzorca wchodzącego aresztanta w towarzystwie strażnika.
— A to, proszę wielmożnego pana, przyszedłem się dowiedzieć wedle wyroku, bo może mi się już skończył.
— Cóż znowu! — mówił zmieszany «wielmożny» — przeciem masz w wyroku dwa lata, a siedzisz dopiero półtora.
— Tak ci to niby jest, wielmożny panie, ale chciałbym wiedzieć dokumentnie, według księgi...
Pan nadzorca przygryza czerwone, pełne wargi, żeby nie wybuchnąć.
Po chwili znów ta sama historya. Za kwadrans — znowu. Dziewięciu, piętnastu, dwudziestu wali naraz we drzwi, wszyscy wołają strażnika, wszyscy chcą iść do kancelaryi. Jakób biega od numeru do numeru, krzyczy, prosi, traci głowę, nareszcie najciekawszych prowadzi do kancelaryi.
— Proszę wielmożnego pana, przyszliśmy się dowiedzieć wedle wyroków, bo może już się nam pokończyły...
— Idźcie do dyabła z waszemi wyrokami! — krzyczy w ostatniej pasyi pan nadzorca. A to człowiek nawet spokojnie odetchnąć nie może. Było to właśnie po obiedzie.
— Ale my chcieli zobaczyć księgę. Ja umiem czytać.
— I ja...
— I ja...
Pan nadzorca czuje się złamany. Każe Jakóbowi podawać księgę, pokazuje palcem daty, tłómaczy. Aresztanci kręcą głowami z niedowierzaniem. Jeden z nich udaje, że czyta. Wychodzą wreszcie, aby powrócić jutro, pojutrze, za tydzień. O biedny Cyganie! To była twoja pomsta!





II.
„JESZCZE JEDEN NUMER.“

A to? — zapytałam, kiedyśmy doszli do końca więziennego korytarza, gdzie w głębi widać było drzwi na klucz zamknięte.
— To — odrzekł zakołysawszy się lekko nadzorca — to jest jeszcze jeden numer.
Rozmowa miała miejsce za pierwszej bytności mojej w więzieniu, kiedym jeszcze nie wiedziała, że się tu o nie pytać nie należy.
Co zobaczysz, usłyszysz, zauważysz, w powietrzu chwycisz — to twoje, ale daremniebyś pytał o cokolwiek. Nie dlatego, żeby ci kto w odpowiedzi miał pozostać dłużnym. Broń Boże. Ale da ci taką odpowiedź, że z niej nic wycisnąć nie potrafisz.
Mury tu za to mówią, zwieszają się ściany, w długich korytarzach słychać szept stłumiony. Kto za tym głosem iść może, dochodzi czasem bardzo ciekawych rzeczy.
Me znaczy to bynajmniej, aby z ludźmi tutejszymi mówić nie było warto. Owszem. Ale w rozmowie takiej trzeba uważać bacznie na dwie rzeczy. Na to, czego ci nie mówią i na to, o czem zadużo mówią. Gadatliwość bowiem służy tu często ku tym samym celom co i milczenie, a kancelaryjna władza jest jak gdyby obliczoną na zatarcie jakichś cichych głosów, o których nie wiedzieć, czy są słowem, czy westchnieniem. To też przy zwiedzaniu więzienia szczególniej złudzeń słuchowych wystrzegać się należy.
To, co tu jest do zobaczenia, krótkowidz dojrzeć może; ale tylko subtelne ucho dosłyszy to, co dosłyszeć trzeba.
Najważniejszą ku temu przeszkodą jest uprzejmość samego zarządu. Gdy wejdziesz, a raczej gdy się przekonają, że wejścia twego uniknąć nie podobna, stajesz się natychmiast przedmiotem niesłychanej, ojcowskiej niemal pieczołowitości i prawdziwie rycerskich względów. Sam «wielmożny» wybiega do przedsionka cię witać, sam cię do kancelaryi wprowadza, sadowi, uśmiecha się, zaciera dłonie i zapewnia, że jest z przybycia twego najszczęśliwszy. We wszystkiem tem co mówi, znać pewne roztargnienie. Przewraca papiery, szuka kluczy od biórka, skinieniem ręki odprawia strażnika, zaledwie stanął we drzwiach i usta otworzył, przyczem oczy jego odbywają szybki, sumaryczny przegląd kancelaryi. Zapytuje się wreszcie, czy całe więzienie chcesz zwiedzić. Odpowiadasz skromnie, że zastosujesz się do woli i czasu pana Nadzorcy. W tej chwili oczy jego uspakajają się nieco, wolniej oddycha, głos ma równiejszy, ruchy nie tak nerwowe.
Naturalnie, któżby się trudził zwiedzaniem wszystkiego! On sam ci pokaże co jest najciekawsze. Wyda tylko pewne dyspozycye. Od chwili, gdy zaczął mówić, słyszysz ociężałe kroki w korytarzu. Odgłos ten irytuje Wielmożnego widocznie. Marszczy czoło, uśmiechając się do ciebie i rzuca w stronę korytarza skośne, urwane spojrzenia, mówiąc głośniej, niż tego wymaga potrzeba. Wybiega wreszcie, nie przerywając rozmowy aż do chwili naciśnięcia klamki, przyczem śmieje się krótkim, przymuszonym śmiechem.
Na progu ogląda się jeszcze. Znać, że radby się rozdwoić: i tu zostać i tam być koniecznie. Wychodzi nareszcie, a ty zostajesz sam.
Jeśli jesteś nowicyuszem w obserwacyi, przyglądasz się wielkim księgom, rozłożonym na zielonem suknie długiego stołu, szafom zapełnionym papierami, plikom aktów po kątach rzuconym i wspaniałemu przyciskowi, który leży na najwidoczniejszem miejscu. Zatrzymujesz wreszcie wzrok na czarnym krucyfiksie i Chrystusie z kości słoniowej, i jakieś błogie ciepło napełnia ci piersi.
Jeżeli zaś nowicyuszem nie jesteś, lub jeśli oczy twoje instynktem widzą, gdzie w takich biurach iść i czego szukać, to przedewszystkiem patrzysz na wytartą i jakby wyżłobioną licznemi stopami podłogę w progu, na szczupłe oszalowanie, tworzące nieopodal od wejścia rodzaj wpół przyćmionego i ciasnego kojca, gdzie się dają «widzenia,» wreszcie spoglądasz na pokryte grubą warstwą kurzu książczyny, które leżą kupkami na oknie, widocznie rzadko bardzo poruszane.
W tej chwili wraca Wielmożny. Jednym rzutem oka obejmuje sytuacyę i kierunek twego spojrzenia.
— Ach to? — mówi, uśmiechając się skromnie — To biblioteczka nasza... Początek, zaród biblioteczki... Zniszczone to, bo ciągle w ruchu — dodaje biorąc w rękę tomik, z którego się sypie kurz i wręcz słowom jego zaprzecza.
Zbliżasz się, przyglądasz, wreszcie chcąc mieć wyobrażenie o całości, zapytujesz, jakie też w tej chwili książki są w czytaniu. Okazuje się, że w tej chwili, właściwie mówiąc, żadnych książek w czytaniu niema. Cały «zaród» na oknie leży pod warstwą pyłu. Dowiadujesz się przytem, że te «szelmy» strasznie wszystko niszczą i że gdyby im tylko książek dać do ręki, to «oho!»
Dowiadujesz się także, że z więźniami w żadne rozmowy wdawać się nie warto, bo wszyscy kłamią; że on sam, Wielmożny, cudów tu dokazał, że go aresztanci jak ojca kochają, że wydatki są ogromne, że roboty ręczne postępują wzorowo, że wreszcie co do moralności więźniów, to się tu nic zrobić nie da, bo to zatwardziałe dusze, z któremi czego on sam nie zrobił, tego już nikt nie zrobi!
Ale możebyś chciał najpierw zobaczyć ogródek? Nie? Wolisz gmach oglądać? Naturalnie, każdy ma swój gust. Chociaż ogródek jest ciekawy, bardzo ciekawy. W inspektach są już nawet rzodkiewki. A gdy to Wielmożny mówi, oczy jego biegają po twojej twarzy z niezmierną szybkością. Gdyby mógł, przebiłby cię na wylot spojrzeniem. Wchodzi wreszcie strażnik i w milczeniu staje w progu. Wielmożny rzuca na niego wzrok pytający. Strażnik skłania głowę. W tej chwili pan Nadzorca zaczyna rozmowę o pogodzie, wypowiedziawszy kilka zupełnie uzasadnionych poglądów na jej stan obecny i nagle przerywa sobie od niechcenia pytaniem, czy życzysz już zacząć swoje oględziny. Pytanie to postawione jest z mistrzowską obojętnością.
Naturalnie okazujesz zupełną gotowość. Strażnik drzwi otwiera, wychodzisz, a za tobą wychodzi Wielmożny.
Okazałbyś się zupełnym gburem, gdybyś nie pochwalił czystości schodów i korytarzy w tej samej chwili, w której uderzy cię na nich woń stęchła i o mdłości przyprawić mogąca. Nie skłamiesz. Podłogi są istotnie czyste.
Na schodach spotykasz więźnia, czołgającego się na czworakach ze skorupą w ręku, którą skrobie stopnie.
Zobaczywszy «Wielmożnego,» więzień zrywa się, opuszcza ręce, staje pod ścianą, przylepia się do niej, spłaszcza, maleje, w mur wsiąka niemal.
Nie przychodzi mu to z trudnością. Jego ogolona głowa, twarz szara i siwy kubrak, odbijają od muru ledwo słabym tonem. Wyżej spotykasz dwóch jeszcze. Niosą oni dość duży ceber, przez którego uszy przechodzi drążek. Ta sama mdła won, silniejsza tylko, bucha na ciebie z cebra. To obiad. Stajesz wreszcie na górnym korytarzu, w oddziale, przypuśćmy, kobiecym. Tu strażnik zatrzymuje się i wysunąwszy wielki klucz, spogląda na Wielmożnego. Wielmożny macha ręką na znak, że mu wszystko jedno. Poczem każe otwierać Nr. 9. Wchodzisz wzruszony, coś ściska cię w gardle, coś ci mgłą oczy zasłania. W pierwszej chwili nie czujesz nawet charakterystycznej mdłej woni, która tu jeszcze się wzmaga. Aresztantki otaczają Wielmożnego, całując go w ręce. Starsze wytaczają przed nim różne sprawy, młodsze uśmiechają się, mizdrzą, nastawiają, stroją dziwaczne miny. Wielmożny klepie je po ramieniu, grozi im palcem na nosie, zapytuję to o tę, to o ową. Wywołane po imieniu, wychodzą z kątów; kilka z nich ma głowę głęboko spuszczoną.
Tymczasem zjawiają się inne, z pod dalszych numerów, które strażnik otworzył także. Te są śmielsze jeszcze. Na ciebie patrzą z ciekawością, szyderczą niemal i trącają się łokciami. Wreszcie jedna z nich całuje cię w rękę. Natychmiast czynią to samo wszystkie inne, pchają się, pociągając nosami i wzdychając głośno. Jeśli której zapytasz o co, odpowiada za nią sam Wielmożny, który też z właściwym sobie pięknym, okrągłym gestem przedstawia ci niektóre «bardzo porządne aresztantki,» tudzież tłómaczy urządzenia izby, widoczne zresztą i bez tych objaśnień.
— Ot tu mają okno — mówi naprzykład — tu piec, tam tapczany...
Kieruje twoją uwagą, mówi bardzo głośno i bardzo obficie.
Gdy wzrok twój zatrzyma się dłużej na jakiej twarzy, lub na jakim kącie, Wielmożny niepokoi się natychmiast, mruga oczyma, podchodzi i pokazuje ci szydełkową robotę, wyjętą z ręki jednej z aresztantek. Jest przytem psychologiem.
— To nic ciekawego — szepcze, krzywiąc wzgardliwie usta, skoro dojrzy żywszy błysk w twojem spojrzeniu — zwyczajna złodziejka!.. Nie wiele nawet skradła, nie opłaciło jej się...
Macha ręką i uśmiecha się gorzko. Po dziesięciu minutach spogląda ku drzwiom. Ma już tego dosyć. Ale nie byłby sobą, gdyby pominął tak wyborną sposobność do budującego przemówienia.
Podnosi tedy głowę, podaje pierś naprzód i zatrudniwszy białe palce pięknej swej ręki brelokami:
— No — mówi — bądźcie zdrowe! Widzicie oto, że są osoby litościwe, które was odwiedzają, które chcą widzieć, co tu robicie, jak się tu sprawujecie. Dla takich osób powinnyście czuć wdzięczność...
Tu przerywa mu głębokie, z kilkudziesięciu piersi jednym przeciągłym jękiem idące westchnienie, bardzo zresztą podobne do tego «a!!!», które w kościołkach wiejskich słychać podczas podniesienia. Aresztantki rzucają się do ciebie, całują twoje ręce, twoje suknie, twoje nogi.
— ...Wdzięczność — kończy Wielmożny — którą najlepiej możecie okazać przez dobre sprawowanie się. No jakże? Będziecie się dobrze sprawowały?
Powtórne, głośniejsze jeszcze «a!!!» napełnia izbę, przy czem aresztantki rzucają się do Wielmożnego, całując jego ręce, poły jego surduta, jego buty, jego kolana, i — audyencya skończona. Taż sama ceremonia odbywa się jeszcze pod dwoma lub trzema numerami, poczem idziesz oglądać lazaret, przez który przeprowadzają cię z niezmierną szybkością, do warsztatów, gdzie z progu rzuca się okiem na szewców i krawców, do kuchni, gdzie Wielmożny bierze od kucharza warząchew i proponuje ci skosztowanie porcyi dla chorych — zdrowi już jedli, wreszcie wychodzisz do ogródka, w którym wolno ci zabawić dłużej nieco, gdzie dostajesz parę kwiatków, albo próbujesz obraną uprzejmie przez pana Nadzorcę rzodkiewkę, i zkąd powracasz do kancelaryi.
Tu Wielmożny okazuje ci żywe zainteresowanie się twoim zmęczeniem. Proponuje ci tedy z całą uprzejmością, że jeśli zechcesz jeszcze kiedy ponowić swoje odwiedziny — przeczuwa, niestety, że możesz to zrobić! — to on nie będzie już cię trudził chodzeniem po schodach, tylko tu, do kancelaryi każe sprowadzić parę z «ciekawszych» aresztantek, a ty będziesz mógł z niemi pogadać i «wpłynąć na nie».
Spodziewam się, iż masz tyle sprytu, że nie odrzucasz wręcz tej propozycyi.
Już się do odejścia zabierasz, kiedy pan Nadzorca, który na chwilkę był wybiegł, powraca i prosi cię na wszystko, abyś do mieszkania jego wstąpić raczył, abyś nie gardził... Wymawiasz się zrazu, potem idziesz. Na wstępie spotykasz stół nakryty do śniadania. Obok kredensu aresztant z podrosłemi nieco włosami i w cywilnem ubraniu przeciera talerze. Z głębokiego półmiska kurzą się flaki, obok stoi wyborne masło, rzodkiewka, bułeczki, sery, piwo i wino. Napróżno się upierasz, napróżno zapewniasz, żeś niegłodny. Pan Nadzorca sam ci talerz nakłada, a napełniwszy kieliszki, pije twoje zdrowie.
Po śniadaniu prowadzi cię gospodarz do salonu. Tu przedewszystkiem dano ci jest podziwiać stoliczek, zrobiony na imieniny przez więźniów, na stoliczku bukiet z chleba tejże fabryki, nad stoliczkiem laurka w ramkach, za szkłem, a na niej powinszowanie od aresztantek, zaczynające się słowami: «Jako to słońce, co świeci na niebie...» Na drugiej ścianie druga laurka, przeszłoroczna, nad fortepianem trzecia. Wielmożny ma całą galeryę tych interesujących pamiątek. Oglądasz ich pięć, sześć, dziesięć, ale nie możesz obejrzeć wszystkich.
Żegnasz się wreszcie, gospodarz ściska twoje ręce, wyprowadza cię do sieni, do schodków, do powozu, którego drzwiczki sam zamyka za tobą.
Jeśli w drodze konie cię nie poniosą i karku nie skręcisz, znaczy to, że nie wszystkie, choćby też najszczersze życzenia ludzkie Opatrzność spełnić pośpiesza.
Łatwo pojąć, że choćbyś zrobił sto podobnych wizyt, pożytek z nich będzie taki właśnie, jak gdybyś na ulicy przed więziennym gmachem stanąwszy, murom się jego przyglądał.
Na szczęście, masz więcej cierpliwości, niźli pan Nadzorca, a także więcej czasu.
Długo wszakże trzyma się to w mierze.
Za drugiej, za trzeciej bytności twojej taka sama scena w kancelaryi, tak samo Wielmożny prowadzi cię na schody i pod numery, takie same miewa z powodu przyjścia twojego kazania i tak samo zaprasza cię na flaki.
Aż zdarzy się wreszcie, że go odwołają na drugi koniec korytarza, gdzie się pierzarki pobiły, a ty zostajesz sam na pięć, na dziesięć minut. Innym znów razem zatrzymuje się Wielmożny, lub wybiega dla rozprawy z dostawcą grochu i sadła. Jeszcze innym wypadają właśnie «widzenia.» Co w takich razach jest najpocieszniejsze, to usilne przeprosiny jego, że cię musi «na chwilkę samego zostawić.» Tak, na chwilkę tylko. Ale byłbyś bardzo niezręcznym, gdybyś z chwilek takich skorzystać nie potrafił.
Drogą, na której tu wszystko zrobić można, jest droga powściągliwości i umiarkowania. Przedewszystkiem nie należy niczem i nigdy wzbudzać nieufności w strażniku. Zostałeś sam, ale ani głos twój, ani spojrzenie, ani ruch nie powinny być na jotę inne niż przy panu Nadzorcy. Powtóre, nie należy strażnikowi nigdy ofiarować żadnych datków. On powinien wiedzieć, że masz prawo tu przychodzić i że otwieranie ci numerów nie zależy wcale od jego grzeczności i łaski, którąbyś potrzebował opłacać. Jedynym gruntem, na którym tu silnie stanąć można, jest grunt najściślejszej legalności. Żadnych szeptów, żadnych intryg, żadnych konszachtów! Tym tylko sposobem dojść możesz do tego, że pan Nadzorca przestanie za tobą biegać, a strażnik, spostrzegłszy cię, pochyli głowę siwą i pójdzie wprost na schody otwierać numery.
Skoroś to zdobył — wygrałeś.
Najpilniejszą teraz sprawą twoją będzie wyrównanie tego sztucznie wzniesionego poziomu, na jakim stosunek twój do więźniów postawiły przemowy pana Nadzorcy.
Wchodzisz tedy cicho, spokojnie, jakby do miejsca wspólnego pobytu. Zdejmujesz kapelusz, rękawiczki, a pozdrowiwszy aresztantki, siadasz pomiędzy niemi na ławce, nie pozwalając aby przerywały swoje zajęcia, i zaczynasz z niemi najpotoczniejszą rozmowę. W rozmowie tej unikasz, jak ognia, wszelkich ogólników moralizatorskich, wszelkich wzdychań na temat zepsucia, obrazy boskiej, śmiertelnych i powszednich grzechów. Nigdy też nie wypytujesz o samo więzienie, o jego urządzenia, zarząd i t. p., ale zwracasz się do której z młodszych kobiet, dowiadujesz się jaką robotę wykonywa najwprawniej, oglądasz wyplatanie krzeseł, szycie, haft, dzierganie, przychylając się do robotnicy i nie odbierając jej roboty z ręki, przez co okazujesz szacunek dla jej czasu. Przy tej sposobności pytasz o imię, nigdy zaś o nazwisko, które i tak ci sama aresztantka powie, pytasz o wiek, o rodziców, o rodzeństwo; wyrażasz przytem skromnie domysł, że pewno tęsknią do niej, przez co podnosisz ją we własnych oczach, czyniąc komuś drogą, słowem zachowujesz się z aresztantką w taki właśnie sposób, jak gdybyś zgoła nie w więzieniu ją poznał, ale w domu lub w warsztacie.
Nie zwracasz nigdy uwagi na rzeczy wstydzące młodą dziewczynę, jak np. obcięcie włosów i brzydki czepiec więzienny. Przy zadzierzgiwaniu tych pierwszych, tak subtelnych a tak silnych węzłów wzajemnej ufności, pomijasz prawie zupełnie chwilę obecną, zajmując się przeważnie przeszłością aresztantki i jej nadziejami na przyszłość, które musisz zatlić tam gdzie ich niema, a podtrzymywać i kierować niemi tam, gdzie się chwieją i gasną.
Nie posługujesz się nigdy w tej pierwszej chwili takiemi pytaniami i odpowiedziami, któreby zarówno do niej, jak i do dziesięciu innych stosować się mogły; mówiąc z nią, o jej tylko los się troskasz, nią tylko jesteś zajęty, jej tylko oddany. Z szarej, bezbarwnej masy ogólnego przestępstwa i ogólnej kary, wydobywasz zainteresowaniem się swojem indywidualność ludzką. A to jest twojem najwyższem zadaniem. Na usługi swoje musisz mieć wyborną pamięć, wielką delikatność uczuć i łatwość stawiania się w różnorodnych psychicznych stanach.
Zwykle w numerze znajduje się małe dziecko. Czasem bywa tego po dwoje, po troje.
Bierzesz je od matki na ręce, dajesz mu jakiś przyniesiony z sobą kawałek bułki, trzymasz je na kolanach, lub kołyszesz, jeśli jest senne. Matka, która nieraz przeklinała jego istnienie, uśmiecha się widząc to i jest wzruszoną. Jeśli dziecko było tym razem brudne i zaniedbane, niech cię to nie zraża. Za drugą bytnością twoją znajdziesz je z pewnością wymytem i w czystej koszulce.
Poruszasz się, mówisz i czynisz to wszystko z zupełnym spokojem. Owszem, głos twój jest raczej cichy, niż donośny. Ci, co się zrazu skupiają dokoła, aby cię słyszeć, garną się później do ciebie, aby cię słuchać.
Innym razem zapytujesz aresztantek, ile ich jest ze wsi. Bywa ich zwykle połowa w każdym numerze. Pytasz tedy o okolice, o nazwy wiosek, o byt gospodarzy, o warunki dawnego życia. Korzystasz przytem z bieżącej pory roku, aby mówić o siewach, o grabieniu siana, o żniwach, o kopaniu kartofli, o obróbce lnu, o tkaniu i bieleniu płótna, o pieśniach śpiewanych przy wspólnej pracy na polu i w chacie. Jeśli to jest niedziela, mówisz o kościele wiejskim, o dzwonach, co zwołują na Anioł pański, o suplikacjach, które lud cały śpiewa, o krzyżu przydrożnym, który dziewczęta ubierają w kwiaty, o święceniu ziół, o «pasterce», o rezurekcyi...
Zrazu każda z aresztantek ma coś do powiedzenia. Wkrótce wszakże głosy milkną, a po kątach słychać szlochanie i wycieranie nosów w grube więzienne fartuchy. Zapytujesz wtedy, czyby one nie chciały — ponieważ tam właśnie wszyscy się modlą — odmówić z tobą pacierza?
Zamiast odpowiedzi, większa część klęka, wzdycha i bije się w piersi. Nie zwracasz uwagi na te, które stoją i odmawiasz głośno, zwolna «Ojcze nasz,» «Kto się w opiekę», albo «Święty Boże.» Gdy skończysz — spostrzegasz, że klęczą wszystkie, prócz żydówek, a i na tych znać powagę chwili.
Wzajemnych skarg, plotek, opowiadań o cudzych przestępstwach nie dopuszczasz nigdy. Nigdy też, nawet w najpoufniejszej rozmowie, nie dopytujesz się o rodzaj i stopień winy. Twoim tryumfem będzie dowiedzieć się o tem od płaczącej u kolan twoich lub na piersiach twoich aresztantki, a to w takiej rozciągłości i z takiemi szczegółami, jakich żadne śledztwo dobyćby z niej nie zdołało nigdy.
Gdy się to stanie, możesz iść na flaki, pić zdrowie i oglądać laurki Wielmożnego. Zrobiłaś swoje.
W miesiąc coś może po owej pierwszej mojej bytności w więzieniu, znów mi wypadło przechodzić przez korytarz, w którego głębi był... «jeszcze jeden numer». Stary Jakób, idący tym razem przedemną, zatrzymał się nieco, obejrzał, zażył tabaki i zmrużywszy lewe oko, jak to miał w zwyczaju, zapytał znienacka:
— A widziała też pani Dziką?
— Nie, nie widziałam — odrzekłam spokojnie. — A cóż to za «Dzika»?
— A licho ją wie, proszę łaski pani. Dzika i Dzika. Tak tu na nią wołają.
— Cóż to, aresztantka?
— Iii — odrzekł Jakób, machnąwszy ręką — taka niby dokumentna aresztantka, to ona nie jest. Ale że ją tu trzymają wedle papierów...
Poruszył się i szedł dalej, to drepcąc parę kroków, to przystając i biorąc tabakę.
Naraz odwrócił się znowu.
— Bo to, proszę łaski pani — mówił, zniżywszy głos nieco — jak była ta wojna, niby turecka, to insze panowie oficery nawieźli różności z tamtych tam krajów. Psy nie psy, konie nie konie, fuzye nie fuzye, murzyny nie murzyny, aż jeden sobie i pannę przywiózł. Od rodziców ją, powiadali, namówił czy coś! Tak mieszkał on tu z tą panną w mieście jakieś czasy, aż potem musiał z wojskiem na trawę ciągnąć, na wieś. A już mu się ta panna uprzykrzyła. Jak mu się też uprzykrzyła, tak on co robiący, do wójta na onej wsi melduje tak a tak, co tu się taka a taka najduje bez papierów. A no dobrze. Jak on ją do wójta melduje, tak wójt ją łapać. Pobił ją ta on wójt, poturbował, bo się nie dała brać i strasznie do oczów skakała, aż ją tu do nas przywieźli. Jak ją do nas przywieźli, tak my ją zamknęli pod czternasty... Tam gdzie Walera proszę łaski pani...
— Wiem, wiem.
— Jak my ją pod czternasty zamknęli, tak jej się zara w głowie zaczęło psuć, że ino ciągle chodziła, rękami wymachiwała i cości gadała a gadała, ale po jakiemu, to nikt nie mógł wiedzieć. Bez to my ją i Dziką przezwali, że to i takiej czarniawej urody była przytem... To znów jak na nią przypadło, to się cięgiem śmiała. Cha, cha, cha! i cha, cha, cha! Aż się bywało tak zmorduje, że się o ziemię, jak drewno, ciśnie i targa się za włosy i płacze tak, że aż się człowiekowi coś dzieje słuchając. A włosy, proszę łaski pani to ma takie, że choć z nich bicze kręć na cztery konie... To jak ona tak śmieje się i płacze, to jedna i druga do niej z pięścią... A nie będziesz ty cicho, ty taka, ty owaka! Buch ją raz w kark, buch ją drugi raz. Ano dobrze! To taki nieraz proszę łaski pani wrzask był w korytarzu, że zwyciężyć nie było można... Aż też ją Wielmożny tu przesadził i tak tera siedzi.
— Tu? pod tym numerem?
— A tu... Tera ją fotegrafowali, co jej fotegrafiją mają posyłać do tamtych tam krajów, coby się kto do niej nie przyznał, rodzice, albo kto... Bo to młode, z osiemnaście lat temu, nie więcej.
— I wy tam do niej chodzicie?
— A chodzę. Co nie mam chodzić? Ino, że się z nią nijakiego rozmówienia niema. Jak tam nieraz człowiek wejdzie, a odezwie się ot tak, po dobroci, to się namarszczy, aż jej się te brwie zejdą...
W tej chwili doszliśmy do drzwi. Jakób klucz przekręcił w zamku i puścił mnie przed sobą.
Izdebka była niewielka, o jednem zakratowanem oknie, bielona, jak wszystkie numery. Pod oknem stał czarny stolik, na nim cynowa miseczka więzienna z nietkniętym jeszcze krupnikiem. Pod ścianą, na lewo od wejścia tapczan taki, jakie tu w lazarecie są w użyciu. Na tapczanie twarzą do ściany, leżała «Dzika.» Ogromne czarne włosy rozsypane były na wypchanej słomą poduszce, małe nóżki w podartych, niegdyś wykwintnych trzewiczkach, widać było z pod jasnej, lekkiej sukni, której wesołe barwy dziwnie odbijały i od tego dnia zimowego i od brunatnej więziennej kołdry.
Chociaż drzwi skrzypnęły dość głośno, «Dzika» nie poruszyła się z miejsca, tylko dłonią twarz zasłoniwszy, głębiej się w poduszkę wcisnęła.
Dopiero kiedy Jakób do stolika podszedł i zapytał czemu obiadu nie je, uniosła się nieco na łokciach i odwróciwszy głowę, pałającemi oczyma na niego spojrzała. Oryginalnie piękną była jej twarz śniada i niezmiernie wynędzniała, ale szlachetnie skrojona. «Brwie», jak mówił Jakób, silnie ściągnięte, schodziły się niemal czarną, wązką linią, usta jej drgały.
Chwilę patrzyła tak na strażnika z wielką jakąś wzgardą, mrużąc ogniste oczy, aż zdławionym, hamowanym widocznie głosem wyrzuciła z piersi kilka gniewnych i szorstko brzmiących wyrazów w nieznanym mi języku...
Nagle wzrok jej padł na mnie i odbił ogromne zdumienie. Powolnym, jakby zawstydzonym ruchem odgarnęła z twarzy włosy, spuściła nogi, poprawiła suknię i podniosła się nie zdejmując ze mnie coraz głębszym cieniem zachodzących oczu. Postać jej była gibka, szczupła i składna.
Patrzyłam na nią z niezmiernem współczuciem. Co do Jakóba, ten wyniósł się dyskretnie i drzwi za sobą przymknął.
Au nom de Dieu, Madame! — wyszeptała wtedy «Dzika», przyciskając do piersi obie ręce kurczowym jakimś ruchem — au nom de Dieu...
Chciała coś mówić, ale nagle drżeć zaczęła, przymknęła oczy i szukając ręką oparcia, padła w tył na tapczan, uderzyła w ścianę głową, i zaniosła się wielkim płaczem...
De Dieu... de Dieu... de Dieu... — łkała, nie mogąc wymówić nic więcej. A tuż zaraz chwycił ją spazmatyczny i niepowstrzymany śmiech, przy którym te powracające na usta jej wyrazy, miały jakieś okropne, tragiczne znaczenie. Trwało to może kwadrans, a może i dłużej, w którym to czasie napróżno usiłowałam uspokoić Dziką. Rozpięłam jej stanik i zmaczawszy chustkę w dzbanku, położyłam ją na drgającem sercu biednej dziewczyny. Siadłam potem przy niej, objęłam ją i przycisnęłam głowę jej do piersi. Po śmiechu przyszło łkanie, rozdzierające zrazu i rozpaczliwe, potem coraz cichsze, coraz cichsze, aż się rozpłynęło w westchnienia. Zmrok zapadł już zupełnie, kiedy «Dzika» głęboko zasnęła.
Wtedy jej głowę złożyłam na poduszce, otuliłam ją kołdrą i wyszłam cicho na palcach. Nieopodal odedrzwi stał Jakób. Spojrzał na mnie, pokiwał głową i zmrużywszy lewe oko, zażył niuch tabaki.





III.
ONUFER.
I.

Już miałam wychodzić, kiedy Jan Zaparty, młodszy strażnik z pierwszego piętra, wpadł do kancelaryi.
— Proszę Wielmożnego — zawołał zdyszany, robiąc «front» u proga. — Pod piątym rewolucya! Osmólec tak tłucze Onufra, że go oderwać nie można.
— Co to nie można! — krzyknął pan Nadzorca, zrywając się z fotela. — Ruszaj po Jakóba, ciemięgo, kiedy sam rady dać nie umiesz i przyprowadzić mi ich tu obu! Natychmiast! Słyszał?
— Słyszał! — odrzekł wyprostowany w kij strażnik i zniknął za progiem.
Wielmożny stał jeszcze chwilę twarzą ku drzwiom zwrócony, ze zbiegniętemi brwiami na pięknem, białem czole. Oczy mu się paliły, krew podeszła do skroni, w całej postaci znać było gniewne wzburzenie. Po chwili wszakże opanował się, odsapnął, a rzuciwszy przez zęby: «cymbał», siadł i zaczął gładzić pulchną, błyszczącą pierścieniami ręką sinawy, gładko wygolony podbródek, przygarniając bujne faworyty na prawą i na lewą stronę. Mitygował się, ale znać było, że mu to przychodzi z trudnością. Nie lubił, aby sprawy podobne wybuchały w obec trzecich osób, rzucił mi też z fotela swego kilka szybkich, ukośnych, dosyć cierpkich spojrzeń.
Tymczasem w korytarzu rozległ się odgłos ciężkich kroków, a do kancelaryi wszedł starszy strażnik Jakób, inaczej świętym Piotrem dla kluczów, któremi zwykle brząkał, zwany, popychając przed sobą drobnego, jak kogut nastroszonego więźnia, z suchą czarniawą twarzą i zuchwałemi oczyma, po których przelatywały złote i czerwone ognie. Dość było spojrzeć na niego, aby poznać, że gorący jest jeszcze od bójki, z której go wyrwano. Pięści miał zaciśnięte, na czole żyły jak postronki, kolana pod nim drżały, nozdrzami prychał, a ostre rzadkie zęby błyskały mu z pomiędzy warg, jak u brytana.
Za Jakóbem wszedł olbrzymi chłop w siwym, więziennym, szeroko na piersiach rozerwanym kubraku, z wielkim, głęboko między ramiona wciśniętym łbem golonym. Twarz miał dużą, ospowatą, mocno obrzękłą, a cała jego wielka, ciężka, skurczona w sobie postać przypominała wołu, ogłuszonego uderzeniem obucha.
Gdy wszedł — owinięte szmatami nogi zgiął w kolanach, łokcie w tył za siebie wysunął, a trzymając w obu rękach na obnażonej, rudo zarosłej piersi, swoją aresztancką czapkę bez daszka, oczy w podłogę wbił i zaczął trząść wielką, wciśniętą w kadłub głową.
Chłop był młody, trzydziestu lat może nie miał, ale zniszczony był strasznie. Żarło go coś widocznie i krew z niego ssało. A nie było to owo powolne, charakterystyczne wyniszczenie, jakiemu podlegają dawni więźniowie i recydywiści, ale jakaś nagła i niepowstrzymana ruina, od której pomimo ogromnej budowy swojej tak zetlał, że zdawało się, iż potrącony palcem padnie o ziemię i w proch się rozsypie. Twarz jego nie była ani bezmyślnie tępa, ani też ponura, ale leżała na niej jakaś niezgłębiona troska i wielki, wielki, niezwyciężony strach; a lubo obrzękła od razów, jakie jej świeżo Osmólec zadał, znać było, że wyrazu swego nie zmieniła, że go miała przedtem i mieć będzie potem, zawsze, zawsze. Zaciętości niedawnej bójki — ani śladu. Parę razy owszem spojrzał olbrzym na Osmólca tak, jakby mu był wdzięczny za to, że go przed sobą widzi. Była to szczególna postać, która mnie zaciekawiła mocno.
Konwój zamykał Zaparty, a okrągłe, silnie wytrzeszczone oczy jego świadczyły o natężeniu mózgownicy ku spełnianiu rozkazów Wielmożnego.
— Osmólec! — rzekł pan Nadzorca silnym swoim, dźwięcznie wibrującym głosem. Ty co znów? Doigrać się chcesz?
Mały czarniawy więzień wystąpił ku środkowi i odrzekł śmiało:
— A nic, proszę Wielmożnego...
Już po tym jednym ruchu i po tonie mowy poznałam, że to recydywista, stary, szczwany ćwik.
Wielmożny patrzył też na niego z pobłażaniem, jakie tu tylko dawnych i dobrze znanych aresztantów udziałem bywa.
— Jakto nic? Co tam za rewolucyę pod numerem robisz?
— Ja ta nijakiej rewolucyi nie robię, tylko mi poszło o spanie. Spać każdy musi.
Przygasł już w sobie, ale mówił jeszcze ostrym, świszczącym głosem człowieka zmęczonego bójką. Czuł też widać, że słuszność przy nim, bo patrzył bystro, wprost w twarz Wielmożnego. Wielmożny zmarszczył czoło i zwróciwszy się do strażnika, zapytał ostro:
— Zaparty! A co tam znów za nieporządki w spaniu?
Wyprostowany strażnik głębiej jeszcze brzuch wciągnął w siebie, szerokie piersi wystawił, but do buta przystosował, przełknął ślinę i szybko mrugając wytrzeszczonemi oczami, rzekł:
— Nie pokazało się tam żadnego nieporządku, wielmożny panie!
— Nie pokazało! — powtórzył po nim zuchwale Osmólec, przekrzywiając głowę i mrużąc lewe oko. — A zkąd to pan strażnik wie, że się nie pokazało?
— Jezu! Jezu! — jęknął nagle po dwakroć Onufer i podniósł wzrok błędny przed siebie.
Nikt wszakże nie zważał na to, a Osmólec tak mówił dalej:
— Niechnoby pan strażnik choć jedną noc nocował na mojej pryczy, toby mu się zara pokazało!
Na twarzy olbrzymiego Onufra wybiła wielka męka. Głowa jego trzęsła się coraz silniej. Osmólec całkiem się tymczasem do Zapartego zwrócił.
— A ja panu strażnikowi powiem, że kiedy tutaj siedzę, to jestem «kazienny hareśtant» i wygodę swoją muszę mieć, bo tu na mnie wszystko z «kaźny» idzie! I jadło, i mundur, i spanie, i wszystko z kaźny na mnie idzie! Wie pan strażnik?
Mówił to zwrócony twarzą do strażnika, ale oczyma zuchwale ku Wielmożnemu błyskał. Tę taktykę stawiania zarzutów przez elewacyę znałam doskonale. Używali jej zazwyczaj doświadczeni więźniowie i to z powodzeniem. Jakób, stary strażnik, znał ją widać równie dobrze, gdyż obojętnie patrzył w okno, niuchając ukradkiem tabakę; ale Zapartemu złość po twarzy kipiątkiem szła. Nie patrzył on wszakże na Osmólca, tylko, jak w tuza, oczy w Wielmożnego wlepił, przekazując mu niby to wszystko, co od Osmólca usłyszał. Wielmożny głęboko zasunięty w fotel, brwi miał lekko zbiegnięte i palcami podług zwyczaju po stole bębnił; piękne jego oczy podnosiły się przytem i spuszczały długiem, powłóczystem spojrzeniem. Zdawać się mogło, iż wywodów Osmólca przez roztargnienie tylko słucha, a myśl ma zajętą innemi, stokroć ważniejszemi sprawami.
I ta kancelaryjna taktyka obcą mi nie była. Wyznać nawet muszę, że przynosiła ona pewne, dość znaczne korzyści, a mianowicie: pozwalała wyświetlić się sprawie bez nakładu osobistego badania, pomiędzy możliwemi zarzutami, możliwość zaś taką zawsze przewidywać należało, a władzą stawiała mur ochronny, niejednokrotnie dla powagi tejże władzy konieczny; wreszcie bagatelizowało, że tak powiem, sprawę samą w oczach osób trzecich, wypadkowemi i niepożądanemi świadkami jej będących.
Najkomiczniejszem było to, że każdy z aktorów tego przedstawienia znał doskonale role wszystkich innych i że pomimo to sztuka ta odgrywała się z całą powagą, należną wielkiemu zielonemu stołowi, urzędowo żółtym ścianom, zapylonym stosom papierów, oraz innym akcesoryom biurowym.
— A po drugie — mówił dalej Osmólec — człowiek trzeci raz już tu, chwalić Boga, siedzi, to wie co do czego jest przynależące. Co złodziejstwo, to złodziejstwo, a co zbójnictwo, to zbójnictwo! W jednym insza polityka, a w drugiem insza polityka. «Kużdy» ma swój hunor! I pan strażnik ma swój hunor, i Wielmożny Nadzorca ma swój hunor, i ja mam swój hunor. Kiedym ukradł, tom ukradł, to swoja rzecz, to mi nie pierwsze! A z takim zbójem świętokrzyzkim graniczyć mi nie potrza! Pan strażnik dobrze wtedy na trzeci bok się wywróci, kiedy Onufer, jak zapomniały po nocach się ciska, żeby jego choroba utłukła! Onegdaj ato świecę szewcom od łojenia porwał i jak gromnicę przy pryczy palił. Jeszcze kiedy całe «posiedzenie» het precz z dymem puści!
Zmarszczył się Wielmożny, głowę uniósł nieco i z pod brwi nasuniętych gniewnie na Zapartego spojrzał. Strażnik stał wyprostowany i również w twarz Wielmożnego patrzył. Co do starego Jakóba, ten z wielką uwagą obserwował szmat pajęczyny wiszącej nad piecem i dwa palce w tabakierce trzymał. Była to sytuacya nieocenionego komizmu pełna.
— A dziś — mówił Osmólec, obtarłszy usta wierzchem ręki — to tak jęczał bez caluśką noc, jakby jego kto rżnął! Niestrzymane rzeczy! Człowiek jak się układzie, toby i spał, bo ma ze wszystkiem czyste sumienie; a taki «duszegub» i «dysperak» to i sam nie śpi i drugiemu nie da! Ino światło zgaśnie, zara stęka, że coś przed nim stoi. A ja co temu winien, że co przed nim stoi? Ja za nim pałki nie nosił! Człowiek — chwalić Boga — swój wyrok ma, i za swój siedzi, a do inszych to mu ta nic! Żebym ja miał nad każdym zbójnikiem stękać, tobym się dawno rozpukł!
— Jezu! O Jezu! — głucho znów jęknął Onufer, ale nikt nie zważał na to.
Osmólec zaś tak rzecz swoją kończył:
— A pan strażnik kiedy taki mądry, to niech Onufra na osóbek wytraszportuje, to pod numerem nijakiej rewolucyi nie będzie! Bo tam same porządne ludzie siedzą i już! Wie pan strażnik?
Nastawił się i aż w biodrach przysiadł. Przechodziło to widać miarę zwykłej bezczelności, bo stary Jakób splunął w bok i z szelestem ślinę butem zatarł.
— No, no! — zawołał, marszcząc czoło pan Nadzorca. — Nie bądź taki rezolutny! To ty nie wiesz, że za bijatyki ciemna? Jeśli ci się krzywda dzieje, to masz kancelaryę! Masz mnie! A samemu sobie sprawiedliwości robić tu nie wolno!
Osmólec rzucił z podełba na Wielmożnego szybkie, zadziwione spojrzenie. Tego tonu nie spodziewał się widać. Nie brał widocznie w rachubę mojej obecności. Po twarzy jego przemknęło najpierw zaniepokojenie, a po tem szybka decyzya. Podszedł do fotela i uścisnął Wielmożnego za kolana.
— A cóż to wielmożny pan — mówił wzruszonym głosem — mało się nad nami naturbuje, namęczy, żebym ja za lada głupością do kancelaryi latał i wielmożnego pana fatygował? A czy mi to wielmożnego pana zdrowie nie miłe, albo co? A toby mnie Pan Bóg za to ciężko skarał! Toć wielmożny pan nademną ojciec i opiekun najkochańszy! Żeby nie wielmożny pan, toby ja był ze wszystkiem sierota!...
Tu nos w palce wytarł i chlipać począł. Zapatrzył się na niego Jakób, a tak był przejęty mistrzowskiem wykonaniem tej sceny, że tabakę w palcach trzymając, nie niósł jej do nosa.
— Ani ja ojca, ani ja matki, ani żadnego przyjacielstwa! — chlipał Osmólec. — Hu! hu! hu!.. Bóg tylko jeden nademną na niebie, a drugi wielmożny pan na ziemi, hu!... hu!... Niech ta dziesięć razy bez dzień na mnie strażnik skarży, hu! hu! hu!.. A ja ojca swego i wielmożnego opiekuna i dobrodzieja swego nie będę o ladaco turbował, hu! hu! Ja wielmożnego pana tak kocham, jak to dziecko matkę!... hu! hu! hu!.. Bo mi wielmożny pan za matkę stoi i za wszystkie majętności! Hu... Hu...
Mówił szybko, płaczliwym głosem, z podełba tylko zerkając, jak mu się ta sztuka udaje.
— Dosyć! Dosyć już! — przerwał pan Nadzorca z ojcowską surowością w głosie.
Osmólec jednak chlipać nie ustawał.
— Wielmożny pan mnie słuchać nie chce, hu... hu... hu... hu!... A jabym wielmożnemu panu nóżki umył i brud wypił, hu! hu!... Jak ja ztąd wyszedł na jesień hu! hu! hu!... tom sobie rady nie mógł dać bez wielmożnego pana! Żeby mi srebro, złoto dawali, żebym w aksamitach chodził, tobym bez wielmożnego pana żadnego wskórania nie miał!.. Hu! hu! hu! hu!... Dopiero, jakem się tu powrócił, a wielmożnego pana zobaczył, hu! hu!... to mi tak było, jakbym się na świat drugi raz narodził... hu!... hu!... hu!... A wielmożny pan za moje kochanie... hu! hu! hu!...
Aż mnie dziw brał, że pan Nadzorca tak długo Osmólcowi gadać pozwolił; ale przypomniałam sobie, że sam krasomówca, w bystrej mowie się kochał i obrotnego języka rad słuchał.
Tymczasem Osmólec plackiem na podłogę padł i bóty Wielmożnego całował, chlipiąc głośno.
— No, no! Bez tych czułości! — rzekł miększym już głosem pan Nadzorca.
— Ostatni raz ci daruję, pamiętaj! Jak tobie nie wstyd nawet, takiemu staremu, porządnemu aresztantowi, co już trzeci raz tu siedzi i przykładem dla innych być powinien, za łby się z frajerami wodzić! Nie spodziewałem się tego po tobie! Zawsze cię do porządnych ludzi liczyłem, a ty mi taki zawód, taki wstyd robisz! Pfe! Martwisz mnie!
— Hu! hu! hu!.. — beczał Osmólec, plackiem na podłodze leżący. — Jabym dla wielmożnego pana krwi z małego palca utoczył! Jabym wielmożnemu panu śmiertelny grzech powiedział! Ja wielmożnego pana tak kocham, że się we mnie wnętrzności od żalu pękają, jak wielmożny pan się na mnie gniewa! hu! hu! hu!..
— No, dosyć już, dosyć! — rzekł, podnosząc go łaskawie pan Nadzorca. Ruszaj pod Numer i żeby mi tam było spokojnie! Rozumiesz?
— Rozumiem, wielmożny ojcze i opiekunie najukochańszy! Rozumiem!
Podniósł się Osmólec, stęknął, pociągnął kilka razy nosem, pięścią wytarł oczy, w których jakoś łez nie było widać i ku progowi się cofnął.
Zaparty, wyprężając tymczasem kolejno wszystkie swoje muskuły, zdołał nareszcie przybrać jaknajbardziej poprawną, w stylu kancelaryjnym postawę. Istotnie, wyglądał on jak epileptyk w napadzie tężca. Oczyma już nawet nie mrugał, bo mu kołem, wpatrzone w twarz Wielmożnego stanęły.
Stary Jakób miał je za to do połowy zmrużone, jakby znudzony znanem sobie widowiskiem, usypiał; głowa mu też nieco z karku zwisła, co go czyniło podobnym do starej szkapy, która, lubo w zaprzęgu, z lada przystanku korzysta, aby łeb stary zwiesić i zdrzemnąć na chwilę. Co do pana Nadzorcy, ten był promieniejący i poglądał na mnie z pogodnym tryumfem, rad widocznie, że aresztant tyle sprytu i polityki okazał, a jego jasne, piękne oko zdawało się mówić:
— A co? Tak u nas! Szaleją poprostu za mną, ci hultaje!
A tam, u progu, z wbitemi w podłogę oczyma stał tymczasem olbrzymi Onufer, w siwym swoim rozerwanym kubraku, coraz silniej cisnąc czapkę do szerokiej, obnażonej piersi. Tego, co się dokoła niego w kancelaryi działo, zdawał się nie widzieć i nie słyszeć wcale: głową tylko na obie strony chwiał i brwi na zżółkłem i zoranem przedwcześnie czole wysoko podnosił, jakby się dziwił czemuś i czemś przerażał w sobie. Poczem znów nagle trząść się zaczynał i stękał, jak ciężko chory człowiek.
Osmólec, przechodząc koło niego, rękę w kułak ścisnął i wysuniętym knykciem wielkiego palca w biodro go pchnął. Wielki Onufer ocknął się i spojrzał na niego zmąconym wzrokiem; na jego twarz śmiertelnie stroskaną nie wybił się najmniejszy ślad niechęci. Poczem zaraz oczy wbił w ziemię i brwi nad czołem z niezmiernem zadziwieniem podniósł.
— A cóż ty tam! Nie ruszysz się? — przemówił po małej pauzie pan Nadzorca. W ziemię wrosłeś, czy co?
Szturchnął go ponownie Osmólec.
— Dalej go! Będziesz ta jak drąg stał, kiedy nasz wielmożny ojciec i opiekun najukochańszy do ciebie gada? A padnij że do nóg pańskich! A podziękuj że wielmożnemu panu!
Ale Onufer, zamiast ku fotelowi podejść, jak stał tak na kolana u drzwi runął, a podniósłszy obie ręce trząść niemi zaczął, wołając zdławionym głosem:
— Ani drgnął! Ani zipnął, chudziaszek! Inom go raz... i ani drgnął! Ani tchu nie puścił! O Jezu! Jezu! Jezu!..
Rękami nad głową spłasnął, palce splótł i czołem o podłogę z głuchym łoskotem uderzył, a ogromny, do ryku podobny jęk, wstrząsnął żółtemi ścianami kancelaryi. Pan nadzorca cofnął się od stołu z fotelem, chociaż go prawie cała długość pokoju od Onufra dzieliła i przybladł nerwowo. Był wrażliwy i nie lubił scen, przechodzących miarę zwykłego, łagodnie roztkliwionego liryzmu.
Widząc to, Osmólec znów kilka kroków ku środkowi postąpił i pochylając się z miną zaufańca, rzekł:
— I nie bydlę to, proszę Wielmożnego? I to tak bez caluśkie noce idzie! Świętemuby cierpliwości brakło!
— Ani drgnął... Ani zipnął!.. Jak ten ptak... Jak ten ptak... głuchym, zduszonym rykiem powtarzał Onufer. — O moje dziecko, moje dziecko! O Jezu! Jezu! Jezu!
Twarz pana nadzorcy zachodziła złowrogim cieniem. Palce jego coraz szybciej po poręczy fotela bębniły, a brwi zbiegły mu się nad gniewnemi oczyma, groźne i drgające.
Chwilę trwało milczenie.
Zaparty, który przy runięciu Onufra na kolana wyszedł był nieco z «frontu», znów się wyprężył do niemożliwości, a stary Jakób szyję z niebieskiej obwiązującej ją chustki wysunąwszy, głowę ku Wielmożnemu podniósł i nozdrza nastawił.
Tak zmyślny wyżeł patrzy w oczy panu, rychło powieką mrugnie, albo palcem ruszy.
— Do Ciemnej go! — zakomenderował Wielmożny.
W jednej chwili zerwał się Onufer na klęczki i ręce do Wielmożnego wyciągnął:
— Panie! — zawołał. — Panoczku! Panie miłosierdny! Rózgami siec każcie, język zakneblujcie, strawę odejmijcie, ręce i nogi zakujcie, ale do Ciemnej nie sadźcie! Nie sadźcie do Ciemnej, panie miłosierdny, bo on tam z każdego kątka na mnie patrzy... Panoczku miłosierdny, nie sadźcie!
Na szeroką, obrzękłą twarz jego wystąpił wyraz śmiertelnego strachu; zaciśnięte ręce trzeszczały w stawach i trzęsły się ku Wielmożnemu konwulsyjnym ruchem; oczy otwierały się coraz szerzej, głos chrypiał. Począł się wreszcie Onufer na kolanach ku fotelowi czołgać, powtarzając: «Panie miłosierdny! Panoczku miłosierdny!...»
Czołgał się powoli, ciężko, ciągnąc za sobą grube swoje, obwinięte szmatami nogi, jakby wielki, wielki ciężar.
Widok był tak straszny, że mimowoli też złożyłam ręce i pochyliłam ku nieszczęśnikowi.
A wtedy pan Nadzorca wstał i rzekł suchym głosem:
— Na dwadzieścia cztery godzin!
Zakotłowało się u progu, strażnicy przy pomocy Osmólca chwycili olbrzymiego chłopa, pchnęli go, poczem drzwi się zamknęły, a ciężkie kroki oddalających się cichły stopniowo w długim korytarzu więziennym.


II.

Na kilka tygodni przed wyżej opisaną kancelaryjną sceną, jedno z pism miejscowych podało następujący artykuł:
«Sądowa izba warszawska rozpatrywała w dniu wczorajszym na pełnem posiedzeniu sensacyjną sprawę o zabójstwo kupca N., właściciela sklepu towarów kolonialnych w X., spełnione w miesiącu wrześniu r. b.
Sprawa ta, po wysłuchaniu oskarżonego i świadków, przedstawia się jak następuje:
Przed dwoma blizko laty kupiec N. przyjął za parobka Onufrego Sęka, pochodzącego ze wsi Witaszewice powiatu * * *, gubernii * * *, który po nastąpionej tamże pogorzeli, do miasta, szukając zarobku, przybył. Powołani świadkowie zgodnie zeznają, iż Onufry Sęk obowiązki swoje sumiennie pełnił, dobra pańskiego wiernie pilnował, trzeźwy był, uczciwy i spokojny.
Co zaś do osoby samego kupca N., utrzymują oni, iż dla służby bywał srogi, źle ją żywił i w wypłacie zasług krzywdził. Zeznają dalej świadkowie, między którymi jest wielu dawnych sług zabitego, iż żaden z nich dłużej nad kwartał w służbie tej wytrwać nie mógł, a byli i tacy, którzy ją już po kilku dniach rzucali. Gdy zaś przy wzrastającej zgryźliwości i porywczości charakteru kupca N., który bezżennym będąc, sam gospodarstwo prowadził, coraz trudniej o ludzi było, Onufry całą robotę w domu i w sklepie sam spełniać musiał, gotując przytem i usługując do stołu pryncypałowi. Usługiwanie to i gotowanie najwięcej mu się przykrzyło. Kupiec bowiem, ilekroć mu parobek w czem nie dogodził, rzucał w niego to szklankę z wodą, to widelec, to talerz z zupą, tak iż w kamienicy zwyczajną było rzeczą widzieć parobka poparzonym, pokrwawionym, z sińcami i guzami na głowie i twarzy. Dziwiono się powszechnie, dla czego Onufry innej sobie służby nie szuka, ale źle płacony, licho żywiony i codziennie poniewierany, mimo to pana swego się trzyma. Ci, którzy na uczciwość i pracowitość parobka zblizka patrzyli, podejmowali się nawet dobre miejsce mu nastręczyć; ale Onufry odstać od kupca nie chciał. Po każdej nowej krzywdzie widziano go, jak siedząc na schodkach od podwórza gorzko płakał, ale gdy kupiec na niego zawołał, łzy ocierał i znów do roboty stawał. Tajemnicą tej wytrwałości było niezmierne przywiązanie parobka do dwunastoletniego Julka, chłopca sklepowego, sieroty, który równie poniewierany jak Onufry, miejsca przecież opuścić nie mógł, ponieważ oddany tam został przez opiekuna swego, a zarazem powinowatego kupca N. Jeden ze świadków opowiada, że nieraz widział jak chłopczyna z płaczem na piersi parobkowi się rzucał i jak Onufry pocieszał, głaskał i całował sierotę; jak go nawet na ręce brał, niby małe dziecko. Sypiali też razem na pawlaczu w kuchence, a kiedy parobkowi udało się kilka złotych zasług otrzymać, to buty chłopca do podzelówki dawał, choć sam w drewnianych trepach tylko chodził, to mu czapkę kupił, to nawet brudne koszule Julka sam nocami pierał, za uprasowanie ich płacąc stróżce po parę groszy. Sierota też całem sercem do parobka przyrósł, a kiedy widział, że Onufry nad dolą swoją płacze, przynosił mu to parę kawałów cukru, to kilka rodzynków, rzucał mu się na szyję i poty go całował, póki się Onufry nie rozjaśnił.
W niedzielę, dnia szóstego września, to jest w dniu, kiedy zabójstwo spełnionem zostało, Julek do opiekuna swego od rana, jak zwykle w święto poszedł, parobek zaś obiad zgotował i na stół podał. Pan jego był w wyjątkowo złym humorze, i pod pretekstem że zupa przesoloną została, wazkę cynową z gorącym krupnikiem w twarz parobkowi cisnął, poczem resztę obiadu zjadłszy, na sofkę w stołowym pokoju stojącą, dla poobiedniej drzemki się położył. Parobek się tymczasem wypłakał, obmył i ze stołu sprzątać bez żadnej złej myśli przyszedł, gdy jednak dręczyciela swego uśpionym zobaczył, złość i żałość w nim zakipiała, chwycił wielki gwicht, w kącie pokoju na decymalnej wadze stojący i uderzywszy nim śpiącego w głowę, na miejscu go zabił. W tej właśnie chwili wbiegł na próg powracający Julek i zobaczywszy trupa, który się z sofki na ziemię stoczył, zakrzyknął. Onufry bezprzytomnie ku niemu się rzucił, za szyję chłopczynę chwycił i trzymanym jeszcze w ręku gwichtem w głowę ugodził. Krew i mózg bryznęły wysoko na ścianę, a chłopiec jak stał, tak padł, raz tylko krzyknąwszy. Przybyłym w parę godzin po katastrofie przedstawił się następujący widok:
Kupiec N. leżał na podłodze martwy, tuż obok wybitej skórą sofki, przy drzwiach zaś mały, rozciągnięty na ziemi sierota, z głęboko pękniętą czaszką.
U nóg chłopca leżał wpół nieprzytomny parobek, ściskając jeszcze morderczy gwicht w ręku.
Ujęty nie bronił się i do spełnionego podwójnego zabójstwa odrazu się przyznał. Ma on lat 25, a odznacza się niezwykle silną budową i olbrzymim wzrostem. Gdy mu na sali sądowej przedstawiono poplamione krwią ubranie zabitego chłopca, zachwiał się i padł zemdlony. Publiczność jest niezwykle zajęta tą nader sensacyjną sprawą, o której dalszym przebiegu czytelników naszych poinformować nie zaniechamy. »


III.

— A cóż tam z Onufrem? — zapytałam raz starego Jakóba, spotkawszy go na schodach.
Jakób spojrzał na mnie z namysłem, tabakierkę dobył i zanurzywszy w niej swoje wyschłe, sękate palce, rzekł:
— Phii!.. Cóż ta już Onufrowi! Wczora minął tydzień, jakeśmy go pochowali.
— Jakto? Umarł?
— A umarł.
— I z jakiej choroby?
— Choroby — odrzekł Jakób, zwolna otrząsając szczyptę — to tak akuratnie żadnej nie miał. Przecie mu i felczer pijawki stawiał, i pan doktór mu proszki dawał, to jakby miała być jaka choroba, toby się i pokazała. A tu nic!
Zażył tabakę, zmrużył oczy, pociągnął nosem i tak mówił dalej:
— Tak mu oto błąd jakiś do głowy przystąpił, że umarł.
— I cóż to było?
— Cóż ta miało być! Bieda była i tyle!
Obejrzał się na lewo, obejrzał się na prawo, a potem rzekł.
— Bez te ostatnie czasy to już nawet i pod numerem nie siedział, bo z nim insze aresztanty wytrzymać nie mogły, a co i raz, to dalej go, bijatyka. Aż go Wielmożny na osóbku w komórce obsadził, tam gdzie to szewcy skład na skóry wprzód mieli. Jak go też Wielmożny obsadził naosóbku, tak się wieszać chciał. A no dobrze. Ale żeśmy go oderznęli, i do Ciemnej coś na tydzień poszedł, więc już się tego potem nie chwytał. Ale i tak wskórania z nim nie było. Dzień jak dzień. Ale jak tylko Pan Bóg noc dał, tak do mego Onufra zara błąd przystępuje. Ino chodzi, ino ręce składa, ino cości prawi, a stęka, a płacze, aż ograża człowieka słuchający. A precz się prosi, żeby go napowrót pod numer dać. Jakże cię pod numer dać — pedam — kiedy cię tam insze areśtanty tłuką? A niech mnie ta tłuką — peda — niech i zatłuką, żebym ja aby sam nie siedział! Ale Wielmożny przykazał, coby w komórce został. Tak patrzę ja raz przez luft we drzwiach, a miesiąc tak stał na niebie, jako rybie oko i cała ona komórka aż biała była od jasności, a tam mój Onufer w kącie, plecami do muru przyparty, w jednej koszuli, jak ten świątek stoi, ręce złożone przed sobą trzyma, nogi się pod nim trzęsą jak w zimnicy, a on sam dopieroż tak się modli, tak molestuje, właśnie jakby tam kto przed nim stał.
— O moje dziecko — peda — o moje kochające! Czemuś ty wtedy wyszło w złą godzinę? O moje dziecko najmilejsze! Toć ja ciebie ubić nie chciał! Toć ja ciebie jak własną duszę miłował!
Patrzę ja, wytrzyszczam oczy, nikogo w komórce niema, a ten się precz trzęsie a modli.
— O moje dziecko, odpuść ty mnie — peda — odpuść ty mnie swoją śmierć niewinną! O moje dziecko najmilsze — peda — kochanie moje najsłodsze!
Tak ja do niego: Onufer! Co z tobą? Tak on nic, tylko patrzy na mnie jak błędny. Tak ja do Wielmożnego. Tak i tak, wielmożny panie, tak i tak, — pedam — żeśmy to już na niego pobaczenie mieli po onem wieszaniu! Tak Wielmożny idzie, patrzy, akuratnie wszystko prawda. Chłop w jednej koszuli stoi i trzęsie się jak ta osika w boru. Tak Wielmożny, że to miłosierne serce ma, zaraz mi kazał świecę wziąć, zapalić i Onufrowi ją z latarką w komórce postawić. Tak się dopiero ono chłopisko układło.
Umilkł i zażył tabaki, po chwili zaś tak mówił dalej:
— Ale mu ta i tak nie plażyło. Jedzenie to i do trzeciego dnia stało, jakem nie zabrał, a prosiętom pana sekretarza nie dał. Tak chłop wychudł, że się tylko skóra popinała po kościach, a tak zczerniał, jak ta święta ziemia. Aż go też do lazaretu wzięli. Jak go też do lazaretu wzięli, tak mój Onufer do cna skapiał. Leżeć nie leżał, chorować nie chorował, tylko tak sobie co nie co do głowy dopuszczał, po całych dniach pacierz mówił, w piersi się bił, a już jak wieczór przyszedł, to ino cości po kątach upatrował i do onego chłopaka, co go to pono ubił, jakby do żyjącego gadał, i różnie go ta nazywał, że i rodzony ojciec lepiejby nie potrafił. Aż też tak jednej nocy zmarło ono chłopisko w kącie klęczący. Józef, ten czarny, z lazaretu, co go z Szymonem na tapczan z onego kąta niósł, powiadał, że taki był letki, jak ten snop omłócony... Aż im dziwno było.
Zanurzył dwa palce w tabakierkę i wziął sporą szczyptę, utrząsając z niej po trochu i w palcach ją ważąc.
— A cóż Osmólec? — zapytałam jeszcze.
Stary nie odpowiedział zrazu, ale obejrzał się na lewo, obejrzał na prawo i wziąwszy tabakę, nosem kilka razy czmychnął.
— Iii... Cóż tam taki Osmólec! — rzekł wreszcie. Takiemu Osmólcowi biedy niema! Trzeci raz tu już siedzi, więc jest we wszystkiem człowiek znający. Ano wziął go teraz Wielmożny do siebie, do kredensu...








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brakuje kropki lub przecinka.
  2. Prima aprilis.
  3. Hamer — huta żelazna w pobliżu Suchej w Galicyi.
  4. Nietoperza.
  5. Bułka czarna pszenna.
  6. Puklid (pokład) mała przybudówka u chaty z osobnym, nie zasłaniającym szczytowego okienka dachem.
  7. Borek.
  8. Miejsce wycięte w borku, albo nie zarosłe.
  9. Orał raz trzeci na siew.
  10. «Wo wik wików» (na wieki).
  11. Kamień zagrążony głęboko w ziemię.
  12. Karcer więzienny.
  13. Wnętrzności.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.