Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uderzało jego drobne serce, wypił łzy jego bez śladu. Chłopak się podniósł, oczy połą sukmanki wytarł, westchnął głęboko raz i drugi, poczem na brzeg boru wyszedłszy, skierował się ku chacie.
Po onym bujnym płaczu wstąpiło mu w serce jakieś pocieszenie. Byłby nawet całkiem zmocniał na duchu, gdyby nie to, że był głodny i czczość burczała po nim.
Żeby ją zatłumić, poglądał roztargniony po stronach, kiedy nagle stanął, otworzył usta, oczy mu ogniem modrym rozbłysły, a na twarz uderzyło wzruszenie.
Chwilę tak stał, jak olśniony, oczyma po polu wodząc, aż sporym krokiem ruszywszy, zagadał sam do siebie:
— Co nie mam poradzić? Cóż to? Gęsi będę pasał?...
Szedł teraz spiesznie, głową kręcił, medytował tak i tak; to znów nagle stawał, szyję na bok wyciągał i zapatrywał się, choć w polu nic widać nie było. Raz nawet wyjął z rękawów ręce i do oczu je podniósłszy, obracał na obie strony, jakby je pierwszy raz widział. Chude były i cienkie, ale wydawały mu się mocne. Ścisnął pięść i jak cepem nią w powietrzu machał. Szło dobrze. Ten ruch dał mu poczucie własnej siły i obudził w nim potrzebę wywarcia jej bezpośredniego. Obejrzał się, schwycił, podniósł spory kamyk, a zamierzywszy się powyżej sosny, która od leśnej ściany wybiegła była nieco, śmignął nim