Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z takim rozmachem, że aż się sam koło siebie okręcił. Warknęło w powietrzu, jakby kto strunę ruszył, a kamyk ze świstem nad sosnę się poniósł.
Stacho nasłuchiwał przez chwilę z iskrzącym wzrokiem, a kiedy kamyk daleko poza sosną spadł:
— Jaśniste! — szepnął z uczuciem dumy, roześmiał się i za drugim oglądać zaczął.
Nim go jednak upatrzył, nowe myśli tak nim zawładnęły, że zapomniawszy o zabawie, znów głowę zwiesił i śpiesznie puścił się drogą.
— Tera tyli szmat pola... pięć morgów stoi... A co? Nieobsiane to? Już tam przecie roboty koło tego wiele nie będzie... Aby tyle co kartofle. Wielki kram! Nie redlił to z tatusiem na jesień życiska? Nie poradzi to karczować? Nie wie to, jak szkapę zaprządz, abo co? A zaś na bezrok, na jesień, na tę twardą robotę, na orkę, to i jemu się już na piętnasty obróci... Zmocnieje, że to ha!... Nie chcieli go na Ś-ty Michał do dworu za średniaka? Ale! Za średniaka tam! Dobrze by on za parobka stanąć musiał. Już ta oni wiedzą, jak ganiać! Gdzie poradzi parobek, tam poradzi i średniak, aby tyle co płaca mniejsza i do miski dalej... Co parobek lepszego? Drugi, to i ze wszystkiem słaby... Tera takie kulasisko! Taka łomaga!... — Oburzył się na wspomnienie Chrząsta i nowym ogniem podpalony, coraz szybciej szedł. Hurmem zbudzone myśli rozpierały go niemal. W głowie miał jak gdyby kłąb przędzy, której nici snuły mu się to gładkie, to splątane, to szare, to jasne, to równe, to z takiemi