Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

błyskała jak tarcza wypolerowana, twarz miał mięsistą, oczy blade, wypukłe, złotemi okularami nakryte, wąs jasny, obfity, pełny zarost brody i policzków, spojrzenie osowiałe nieco. Mówił głosem przyciężkim, trochę może monotonnym, ale ciepłym i od serca idącym. Tak w rysach twarzy jego, jak w całej postaci, rozlana była pewna dobroduszność, ludziom otyłym właściwa, która z rolą publicznego oskarżyciela mało się zgadzać zdawała.
Stojąc tak u szczytu stołu, wprost amfiteatralnie ustawionych pod przeciwległą ścianą ław panów przysięgłych, miał pan prokurator po prawej ręce stołki i pulpity obrońców, a po lewej świetne mundury prezesa i asysty jego. Prezes był zagłębiony w swoim fotelu, głowę miał lekko na pierś skłonioną, ręce na poręczach oparte; z lewej i z prawej jego strony siedziało po dwóch jeszcze panów, z których jeden przeglądał papiery, a drugi bawił się wkładaniem w oko monokla i wyrzucaniem go małym, niemal że niewidzialnym ruchem nosa. Mimo to, na mowę prokuratora zdawał się zważać pilnie, a drugie jego niezajęte oko, nieruchome było i jakby marzące.
Na ławie przysięgłych, jak zwykle, pstrocizna, rozmaitość ubiorów, stanów, fizyognomij, wieku; wszystkie te rysy atoli powlekał i podobnemi je sobie czynił jeden wspólny wyraz znużenia.
Pod koniec kadencyi jest to zjawiskiem tak zwykłem, tak w porządku rzeczy leżącem, iż trzeba niezmiernie zajmującej, trzeba kapitalnej sprawy, żeby tchnąć życie w te znużone twarze.