Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pokurć zaś z widocznym niepokojem i oczekiwaniem.
Tymczasem wiatr jesienny świstał po ulicy, jak po gołem polu, chwiejąc żółtym płomieniem latarni, rozwiewając brodę «dida» i łatany kożuch; a ile razy silniej zadął, skóra na pokurciu zaczynała drżeć mocno, a psina skomlił krótkim, żałosnym piskiem, rwąc się nieco ku sądowej bramie. Nie biegł wszakże, ale kopnięty grubą nogą dziada przysiadał i, wtuliwszy ogon pod siebie, z najwyższym niepokojem patrzył w okna sali.
Tam wszakże jasno było, cicho i bezpiecznie.
W lekko ogrzanem powietrzu chwiały się po ścianach wesołe płomyki gazu, ukazując złocenia świeżo odnowionego sufitu; szare, opuszczone w wysokich oknach story nadawały sali mimo jej znacznych rozmiarów, jakiś charakter zaciszny, domowy niemal; szeregi pustych ławek stały poważne, milczące, zagłębiając się aż pod niewielką galeryę, na wysokości pół piętra wprost sądowego stołu wzniesioną. W jednej z tych ławek, tuż przy drzwiach wchodowych, czernił się punkt ciemniejszy. Był to woźny, który widząc, że nikt nie przychodzi, na palcach do ławki podszedł, poły munduru z całem uszanowaniem dla urzędu rozgarnął, przysiadł, zgarbił się i cichaczem tabakę niuchał.
Pan prokurator stał teraz w pełnem świetle zwieszającego się od stropu świecznika. Był to mężczyzna nie pierwszej młodości, słusznej tuszy i powolnych ruchów. Szeroka łysina jego dużej, okrągłej głowy