Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i rozkwitłych jarzyn; na większych zdaleka tylko migały kosy; Zabrożny z pólka swego zeszedł, położywszy pół morga dorodnego żyta. Jeden tylko stary Domin, który nikomu kosy nie powierzał, choć w chacie młodsze ręce były, golił pomaleńku, z namysłem swój zagon, do czysta zbierając by najmniejszy kłosek, a ściernisko zostawiając tak gładkie, jak drugie i po zagrabkach nie bywa. Przyłożył się do kosy Stacho i z ostra nią machnął; nie żałował ręki, chciał się przemódz, rozmocnić w sobie, rozgrzać. Brzęczały mu też w uszach słowa matki.
— Tyla ino? — rzekła wdowa, kiedy przyniósłszy obiad synowi, po pólku spojrzała. — Mój Jezu, kiedy to będzie! A tu przyparek taki, że ino patrzeć deszczu! Bój się Boga, chłopak, nie postawaj, aby ino chwycić... Aby ino!... — Już się ze trzy razy odmienił na twarzy i z bladego zrobił się czerwony, a z czerwonego znów blady, już mu ramię ścierpło, a z piersi szedł dech coraz prędszy, coraz bardziej świszczący, już mu i koła różne i blaski przed oczyma latać zaczęły, a on precz siekł.
— Nie postawaj! Nie postawaj! — wołał na niego jakiś głos mocny, twardy, surowy. Podniósł nawet raz głowę, żeby zmiarkować, zkąd głos ten na niego idzie; ale usłyszał tylko brzęk koników polnych i daleki, daleki gwar żeńców. Coraz szybciej tedy machał kosą i zajmował coraz większe garście, szczęśliw, że się w nim uciszył ten ból dojmujący, niedbały na ten pot, co mu zalewał oczy i spływał po zapadłe, niezwykle dziś śniadej twarzy.