Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brykach z psami. Konie na konie szły, a trąbienia, toby i na tęgie wojsko stało. Marcina od cugowych nie brali, tylko się sami wozili, choć drugi i nie wiedział co kantar, a co znów naszelnik. Ale takim zarówno, żeby tylko śmiechu było, a dużo! Franka źrebiarka ze sobą brali; ten im bryk pilnował, jak się to porozlatywało, a tak to zresztą sami.
W poniedziałek mgła była duża. Leżało to jak woda po łąkach, po rowach, po drogach, w polu; a tej drogi, to nic przed nami widać nie było, tylkośmy hukali na siebie, jak w boru. Ale nic.
Mgła, choćby jaka, do południa zginie, a wtedy każdy pokaże swoją sztukę.
Teraz szliśmy skurczeni, uszy w czapkę, ręce w rękawy, nos w kołnierz wsadziwszy. Drugi, co się brzegiem puścił, to i o topolę łbem tryknął i dopiero jak się odbił, zobaczył, że drzewo; ale że szosa w tem miejscu stromo z góry szła, więc nas już tak same nogi niosły.
Jedno raz, porwie się coś przedemną. Patrzę — Bronka.
Jeszczem się nie obejrzał, już Julek za nią. Krzyczę: stój! bośmy dopiero ze szkoły chody prowadzić mieli, ale gdzie! Wpadli we mgłę, jak w wodę, ani ich ujrzeć. Widziałem tylko, że środkiem walą, bo mi zamajaczyła chusteczka Bronki, jakby ptak lecący. Wtem klaśnie coś z bata; słucham, nie wiedzieć: blizko czy daleko. W taką mgłę tak głos siąknie, jak oliwa w szmatę. Owczarz? — myślę. Nie owczarz? Coś jakby bliżej...