Ledwom to sobie miarkować zaczął, aż jak nie zatętni za mną, jak nie zagrzmi bryka, jak mi nie buchnie para końska na kark... Sam niewiem, jakem w bok uskoczył. Śmiech, gwar, trąbki, skomlenie psów, klaskanie z bata, wichrem to wszystko przeleciało po nas. Myślę: panicze... a tu krzyk:
— Stój! stój!
Słucham, Stefek krzyczy. Lecę, patrzę, Stefek za bryką pędzi i na wasągu się wiesza, a panicz go harapnikiem.
Wtem się potknąłem...
— Julek!
Rozciągnięty leżał, jak ten krzyż wielkopiątkowy, twarzą do kamieni. Czapczątko het przed nim; książki z paskiem z jednej strony, tablica z drugiej, jak co miał pod pachą, tak puścił. I nic. Ani stęknie, ani zipnie, jakby go nie było, tylko mu się z tyłu głowy krew za kołnierz sączy.
Takem się zaraz zaczął trząść, bo mnie strach ogroził, a panicze też z bryki pozłazili, idą. Przed paniczami Stefek. Ledwom go poznał, tak mi się w oczach odmienił. Ogień mu w twarzy lata, usta się trzęsą, pięści ściska, brwi nasrożył, a językiem tak miele, jakby klątwę żuł.
Naraz jak się nie puści do kulaska, jak nie krzyknie: Julek! Julek! A tu mu z oczu łzy lecą, jak ten grad najtęższy. Przyszli, postanęli, patrzą, głowami kręcą, podnieśli kulaska, cucą, trzęsą, oglądają — nic. Przez ręce im leci, oczy jak szkło, na ustach trochę piany, po czole włosy lepną, a taki cichy, jak trumien-
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/230
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.