Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ko, czy co? Nie dał mi to Pan Bóg mowy, jak należy?
— I nie bała się Marjanna tamtych ludzi... murzynów?
— Niby tych czarnych? A czego? Takiego ta kopciucha będę się ta bała! Leciał ta raz jeden za mną na cegielniach pod lasem, obejrze się, a ten fuzyą trzyma i krzyczy. Myślał, że na głupią trafił.
— I cóż Marjanna?
— A nic. Idę, a ten precz krzyczy i leci z oną fuzyą. Jak mnie też złość weźmie, jak nie zawinę jupki. Strzelaj durniu! mówię, kiej ci pilno!
Wybuchnęliśmy na to szalonym śmiechem.
— I co? I co dalej?
— A cóż! Zląkł się i poszedł, jak ten pies po mydle.
— Ale choroba! Taka ciężka choroba! — odezwał się ktoś z ubolewaniem.
— I... cóż tam choroba! A to, proszę ja państwa — dodała tajemniczo — jeszcze jakem sobie trzy lata temu karty dała kłaść, to tam choroba już stała. Nic, tylko się trefle kładły... Nic, tylko precz trefle! To już ta sądzone było!
— A pani? A pan?
— Pani zdrowa, Bogu dzięki! Ale pan, co gadali u nas, że czarny je, to nieprawda! Piekny pan, ze wszystkiem biały! Tylko powiadają, co