Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niech on ta już nie widzi, nie słyszy, kiedy tak! Niech ta już!..
— Bo i pewno, córuś, pewno! — przywtarzała Karbowiaczka, rada że myśli Krysty taki obrót wzięły. — Bo i pewno!... Panu Jezusowi ochfiarować do tych piąci ran, i już! Radziła ja się wczoraj i kumotrów, i sołtysa, i inszych. Każdziuśki mi przytwierdził, że niema co, tylko Panu Jezusowi ochfiarować!
Krysta milczała, odziewając się drżącemi rękami wśród chłodu i nieładu izby, wsród śladów po wczorajszej biesiadzie. Pilno jej było stąd iść, pilno za Antka na mszę dać. A toć go tu pochowali jakby... Toć tu, jakby na pogrzebie jego pili...
Starej Karbowiaczce takoż się ręce trzęsły z pośpiechu i z jakiegoś tajemnego wzruszenia. A i roboty w izbie było choćby na dwie. Ludzie się rozeszli późno, czasu nie było na sprzątanie: po pieprznym miodzie, po wódce z gałką, stara Karbowiaczka, jak stała, tak się rzuciła spać, z głową rozchmieloną, rozgrzaną, z oczyma zmrużonemi od śmiechu i płaczu rozem, kontenta, że się chrzciny udały, że wszyscy radzi byli wątrobie i czerninie z gęsi, wszyscy dobra życzący, a głowami kiwający, jako że to ino patrzeć, ino patzeć, jak Paweł na zapowiedzie poniesie. Ba! Toć mu się jeden i drugi na wesele przymawiał! To i dobrze! To i chwalić Boga, kiedy tak! To się skończą one płacze, one lamenty... A i obrazy Boskiej też nie będzie i zaprószenia oczów...
Rozmyślała to sobie stara Karbowiaczka, drepcąc