Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

we oko. — A zkąd to pan strażnik wie, że się nie pokazało?
— Jezu! Jezu! — jęknął nagle po dwakroć Onufer i podniósł wzrok błędny przed siebie.
Nikt wszakże nie zważał na to, a Osmólec tak mówił dalej:
— Niechnoby pan strażnik choć jedną noc nocował na mojej pryczy, toby mu się zara pokazało!
Na twarzy olbrzymiego Onufra wybiła wielka męka. Głowa jego trzęsła się coraz silniej. Osmólec całkiem się tymczasem do Zapartego zwrócił.
— A ja panu strażnikowi powiem, że kiedy tutaj siedzę, to jestem «kazienny hareśtant» i wygodę swoją muszę mieć, bo tu na mnie wszystko z «kaźny» idzie! I jadło, i mundur, i spanie, i wszystko z kaźny na mnie idzie! Wie pan strażnik?
Mówił to zwrócony twarzą do strażnika, ale oczyma zuchwale ku Wielmożnemu błyskał. Tę taktykę stawiania zarzutów przez elewacyę znałam doskonale. Używali jej zazwyczaj doświadczeni więźniowie i to z powodzeniem. Jakób, stary strażnik, znał ją widać równie dobrze, gdyż obojętnie patrzył w okno, niuchając ukradkiem tabakę; ale Zapartemu złość po twarzy kipiątkiem szła. Nie patrzył on wszakże na Osmólca, tylko, jak w tuza, oczy w Wielmożnego wlepił, przekazując mu niby to wszystko, co od Osmólca usłyszał. Wielmożny głęboko zasunięty w fotel, brwi miał lekko zbiegnięte i palcami podług zwyczaju po stole bębnił; piękne jego oczy podnosiły się przytem i spuszczały długiem, powłóczystem spojrzeniem.