Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wało woźnemu, który widział podpartą jego głowę i rękę nastawioną u skroni. Ale czego woźny nie widział, to oczu pana obrońcy. A jednak, godne one były widzenia w tej chwili. Szeroko otwarte, w kupkę dziatwy wbite, wydawały się one zrazu puste i bezbrzeżnym napełnione smutkiem, jak te wydmy piaszczyste, na których nic nie rośnie, nawet i piołun, nawet i dziewanny. Słońce tylko chodzi nad niemi gorące, spiekłe, przeraźliwie jasne, i wypala resztę wilgoci ziemnej, resztę tchu żywego. Siedział tak jeszcze, gdy nagle zabrzmiało: Sąd idzie!
Powstali wszyscy. Pan obrońca wstrząsnął się, jakby przebudzony ze snu.
— Sąd idzie! Sąd... Sąd idzie! — zaszeptały głosy.
Chłopcy wyciągnęli szyje ku drzwiom i otwarli usta, jak wrota.
Jest coś uroczystego, coś dziwnie przejmującego w tej chwili. Dotąd była tu rozterka, wątpliwość i niepogodzona sprzeczność; dotąd był ni dzień, ni noc: jakiś ład był naruszony, jakiś porządek zachwiany, jakaś mściwość rozbudzona, jakaś groźba głośna.
Ale teraz Sąd idzie. Idzie sprawiedliwość, światło i uspokojenie. Sumienia się uciszą, krzywda podniesie głowę, wina będzie okupioną, obciążone piersi odetchną.
Surowy, bezcielesny duch prawa zmienia się w postać wspaniałą i tryumfującą. Wielka, pusta sala nie drży już pod zimnym tchem jego: wszystkie jej zakątki zalewa teraz światło.