Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Sąd idzie!
— Panowie zasiadają z pośpiechem swe miejsca za stołem; prezes nie siada nawet. W pięknej jego ręce szeleści drobna ćwiartka papieru, na której postawiono pytania.
Są krótkie i jest ich dwa tylko.
Pierwsze: czy kradzież spełniona przez podsądnych, w wiadomych okolicznościach obciążających, jest kradzieżą prostą? i drugie: Czy jest kradzieżą z włamaniem?
Słowa te, jasne i beznamiętne, brzmią w wielkiej, pustej sali dźwięcznie i donośnie.
Nie jest to jeszcze wyrok, ale błysk miecza podniesionego pewną, silną ręką. Takie przynajmniej wrażenie robią one na panu obrońcy, który nagle kuli ramiona, przechyla głowę w tył i mruży oczy.
Miecz ten wszakże nie zostawia nikogo bezbronnym. Owszem: sprawiedliwość, która go dzierży w ręku, troskliwą jest i pieczołowitą w tej ostatniej chwili, niemal tak, jak litość. Zostawia ona raz jeszcze głos oskarżonemu. Chce, by przysięgłym, gdy im między «tak» a «nie» wybierać przyjdzie, towarzyszył głos ten zalękniony, drżący, błagalny.
Chce, żeby im w oczach zostało spojrzenie szukające w ich piersiach ciepłej, ludzkiej duszy. Chce, żeby przed podsądnym żadna droga obrony zamkniętą nie była: zostawia mu przemówienie ostatnie.
W duchu tego pięknego prawa zapytał pan prezy-