Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

haftowanych, strojnych w gwiazdy i wstęgi mundurów.
Wszystko tu było jasne, wspaniałe, dostojne: wszystko też wydawało się pełne dobroci i łaski. Srebrny, stojący na stole krzyż skupiał w sobie promienie świecznika, odbite od szerokiej, pełnej łagodnych wyniosłości i spadków łysiny prokuratora i odstrzelał je aż na błyszczący bagnet stojącego u drzwi żołnierza.
Co wszakże mogło się zdawać dziwnem w tej sali, to, że zgoła nie było w niej widać podsądnych. Wysokie, do zamkniętych kościelnych stalli podobne, ławy oskarżonych zdawały się zupełnie puste.
Mniemaćby można, że cała ta wspaniałość, cały przepych sądu skierowane są ku jakiejś bezimiennej i bezosobistej winie; mniemaćby także można, iż tę wielką machinę sądową puszczono w bieg na próbę tylko, jak się puszcza pierwszy pociąg kolejowy po nowousypanym torze.
Tak przecież nie było. W pustych napozór ławkach dawał się słyszeć kiedyniekiedy mały szmer, podobny do tego, jaki wydają myszy; czasem także tupotało tam coś bardzo podobnego do licznych stóp bosych. Tak króliki w jamce pod przyciesią komory schowane, niewidzialne dla oka, tupocą po ubitej glinie.
Pan prokurator kończył swoją mowę.
Była to jedna z tych mów, których wszystkie zwroty zgóry przewidzieć się dają. Temat był poto-