Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Już wy się nie frasujcie!...
— A to i gnoju by się urzucić zdało...
— Już wy...
Urwał chłopak, bo mu tchu nie stało, a że i matka zamilkła, przez chwilę słychać było tylko zgrzyt noży po słomie i szybki, sapiący oddech Stacha.
Powzdychała wdowa, powzdychała i do izby się zawróciła iść, bo ją po owych pocieszeniach na Wyrębie srogi sen zbierał. Koło tymczasem, jak szalone, latało pod ręką chłopca, który po chwili dopiero spostrzegł, że w ladzie słomy nie ma, i że sieczkarnia po próżnicy hurkocze. Puścił się tedy korby, pot z twarzy otarł i szuflą zwolna sieczkę odgarniać zaczął. Trzęsły mu się przy tej robocie wysilone u korby ręce, przecież raz po raz jasnym wzrokiem błyskał; zaczynał czuć się gospodarzem na ojczystych śmieciach.
Naraz wydało mu się, że słyszy utykający chód Chrząsta. Żar buchnął mu do twarzy, serce uderzyło jak młotem.
Istotnie; młody urlopnik sztykutał drogą, gwiżdżąc wesoło po onym pogrzebie, aż stanąwszy w uchylonych wrotach szopy, gwizdanie urwał i głową z dziwu pokręcił.
— A i któż to tyla sieczki umachał? — spytał zajętego szuflowaniem chłopca.
Stacho nie odwracał głowy.
— Chrzestny może? — pytał Chrząst dalej.
— Ale! chrzestny tam! — odmruknął Stach niechętnie.