Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i żałość, i niepewność srogą. A kiedy stał tak z twarzą posiniałą od krzyku, z wytrzeszczonemi na konającego oczyma, trzęsąc się cały i zaciskając drobne pięście, zdawać się mogło, że tuż mu na grzbiet spadnie kij ojczyma, i że jedyną od niego uchronę traci w tej szerokiej, ciemnej, spracowanej ręce, która nagle koszulę na piersi szarpnąwszy, z głuchym łoskotem na łóżko upadła.
Ten strach, ta żałość i teraz jeszcze wstrząsały jego wątłem ciałem, kiedy tak skulony, przydróżkiem idąc, coraz więcej wsiąkał w wielką mgłę zimową, bezbrzeżną, bezpromienną, głuchą.
Wóz tymczasem zbliżył się już znacznie. Jego nierówny turkot coraz wyraźniejszym się stawał, a kiedy wiatr ku ziemi przypadł, do turkotu mieszały się głosy jadących. Obejrzał się chłopak ukradkiem i wskróś mgły, dojrzał konia, wóz i trzęsące się na nim głowy kumoszek.
Ale i jego musiano z wozu zaoczyć coś nie coś, bo niedługo usłyszał głos matki:
— Stasiek! Stasinek! A kajż ty lecisz, sieroto?... A czekajże, to cię podwieziewa!... Stasiek!
Chłopak zmiękł i już się zatrzymać miał, kiedy nagle doleciało go wołanie powożącego Chrząsta.
— Wio, maluśki!... Wiśta, wio!
Natychmiast na pobladłą z zimna i płaczu twarz chłopca wybił posępny ogień wielkiej zawziętości; wyżej tedy podniósł ramiona, sukmankę rękoma koło siebie obcisnął i przyśpieszył kroku.
Chwilę jeszcze biegł za nim głos matki, ale chło-