Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kaszlał, śmiał się i stękał, odpoczywając, i dech łapał ledwie.
— Zkądże się ty tu wziął?... — spytała Krysta z dziwem.
— A ze świata!
Skoczył przez rów, dzielący go od drogi.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł. — Witajże Krysta! Antek przyszedł?
W Kryście dech stanął. Zbielałe usta otwarła bez głosu i zaczęła na całem ciele drżeć, ściskając konwulsyjnie niesione na mszę pieniądze.
— Walek się śmiał.
— Cóż ty tak zesłupiała? A przecie jego razem ze mną z lazaretu na poprawkę puścili! Przecie my aż do Grannego razem szli! Tylko że się potem Antek na prom, na Rybitne puścił, a ja przez kępy chciał, że niby bliżej... Ale to ta może i na Rybitnem prom zniosło, kiedy taka woda! To on chyba na Mosty musiał, kiedy tak!... To jego i na zachód słońca nie będzie!... Cóże ty? Nie wiedziała?... Cóże się, jak ta osika trzęsiesz?
Targnął ją za rękaw.
— Krysta! A gadajże przecie! A odezwij-że się tak, albo tak!... Cóże ty?...
Odetchnęła głęboko, przeciągając ręką po twarzy, po czole. I twarz i ręka wydały jej się, jakby trupie, cudze...
— Jezu... — zaszeptała martwym, bezdźwięcznym głosem. — Jezu miłosierny...