Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzech; ale że tam wielkiego głosu i tak nie dawało, bo to wszystko bosaka.
Jedziemy, bryka trajkocze, trumna chwir—chwir na dwie strony, tylko w niej deski skrzypią, a Stefek do mnie:
— Kredę masz?
Pomacałem po kieszeniach; jest...
— Dawaj! — powiada.
Dobywam, daję, a mój Stefek w głowach na trumnie koło pisze, w kole trójkąt, a w trójkącie krzyż. I tak ostatni Honor Julkowi wypisał. Choć koło nie zewszystkiem równe było, bo bryka okrutnie trzęsła, a i Stefkowi ręka latała z kredą, jakby w febrze.
Za chłopakami i dziewczyny szły. Postroiło się to, popstrzyło, pomuskało, jak która mogła; ale i tak nie było między niemi dobrego porządku.
Jedna się pcha, druga kłóci, trzecia na nią lezie; powyciągały szyje, jak te wrony na deszcz, a co która większa, to jej dwie, trzy małe u spódnicy wiszą. Ażem plunął z bryki, bom na to szamrajstwo nigdy patrzeć nie mógł bez ostatnich mdłości. Całą nam paradę zepsuły. Spojrzałem między nie raz, spojrzałem drugi raz, bom Bronkę zobaczyć chciał, ale jej nie było.
Przez te dwa dni ostatnie nie chodziła do szkoły. Póki Julek na tapczanie, między czterema świecami u matki leżał, póty siedziała tam na progu; chuściątko na twarz, głowa spuszczona, ręce koło kolan, a te bose nogi jak dwa kołki przed nią. Schudła, zczerniała,