Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tylko jej się oczy paliły, a ciągle niemi wodziła po ziemi, jakby tej drogi szukając, którą odejść miała. Ale nie odchodziła. Do izby ją Julkowa matka wołała, bo zimny wiatr dął: nie szła. Mówiła, że czeka. Oho! — pomyślałem zaraz — na Julka czeka! Ale jej między dziewczynami za bryką nie było.
Jużeśmy ujechali z pół drogi, już i sosny cmentarne przed nami czerniały, kiedy mi nagle, jakby w oczach migło. Patrzę, coś leci drogą; podniosłem się na siedzeniu, spojrzę bystro — Bronka! Bosa, w krótkiej spódniczynie, w czerwonem chuściątku na tych ciemnych włosach, biegnie przed trumną równo i lekko, jak ze szkoły przed Julkiem do Hamru biegała. Zwolnią konie, to i ona obejrzy się, przystanie i na trumnę patrzy; a wtedy widzę jej twarz żółtawą i ciche, spokojne, ciemnym ogniem palące się oczy. Ruszą konie, to i ona rusza: prosta, lekka, sprężysta, jakby w powietrze rzucona. Ani się spieszy, ani się ociąga; biegnie przed nami ku cmentarzowi, ledwo żwir trącając, a za nią ta na bryce trzęsąca się trumna, a w trumnie Julek. Słyszałem wyraźnie, jak mu wióry chroboczą pod głową. Ale i teraz dogonić Bronki nie mógł. Do cmentarza dopadła, oparła się plecami o słupek u bramy i patrzy. Nie patrzy ani w prawo, ani w lewo, tylko wprost na trumnę: żeby tak węgiel żarzący, to bym to jej patrzenie dziś jeszcze odmalował. Ale jakeśmy się tylko trochę przybliżyli, porwała się, jak ptak, i między krzyże wpadła.