Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Śmiała się, pochylona ku dziecku, owijając je w powijaki i w pieluszki, a na Pawła wołając.
Parobek nie szedł. Zły był i żółć w nim wzbierała. Na Krystę zły był, na siebie, na starą.
— Coś się tutaj odmieniło w chałupie... Coś się tutaj popsuło! Jużci nie co, tylko się jakiś dyabeł wszył! Krysta patrzeć nie chce, gadać nie chce... Jużci nigdy nie była do gadania; ale przecie nie taka! Zadali jej co w tej chorobie, czy jak? A może za tamtym znowu?.. Rychło wczas!
Klął z cicha, mrucząc przez zęby, poczem popędliwie zapytał:
— A kajże to ten worek, co go mam brać?..
— Zarówno ta i z workiem! — odrzekła stara. — A przecie chodzi, kiej cię wołam!
Nie ustępowała. I ona miała dyplomacyę swoją. Co jak co, ale przecie dziecko ujedna ich ze sobą! Powiada Krysta, że go nie będzie chciała... Mało co która nie powiada, a te słowa, to ino ten wiatr po świecie nosi... Jużci się tamten, chudziak, nie powróci, jużci tu Paweł, prędzej, później, gospodarzem będzie! Nie ustępowała tedy.
Podszedł parobek, ociągając się, markotny, niechętny jakby, i w nogach łóżka stanąwszy, patrzał pochmurowato na dziecko i na odwróconą ku ścianie Krystę.
Nagle podniosła stara ku niemu głowę i spytała prędko:
— A jakże mu damy, kiej się na Urszulę rodził?...