Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dów, sień długa, ciemna, drzwi szukam, a tu znów głos matki:
— E... Jabym się pani z jedną rzeczą zeznała.... Tylko że się córki boję! Córka moja strasznie pyszna! strasznie ambitna!
A tamta:
— A jakże, wiem! Hrabina!...
Słucham ja tego, proszę pani, idę a myślę, że ta sień ciemna nigdy się nie skończy. Że już tak zawsze będę nią szła, szła całe życie...
Duszność mnie ogarnęła, ciężkość taka, taki ucisk w sercu...
A matka już ciszej:
— Jak pani będzie kiedy u Bernardynów, to niech tam pani powie tej kulawej Barbarze, żeby...
Zaczęła szeptać, a ja też ani słuchać, ani iść dłużej, nie mogłam. Oparłam się plecami o tę wilgotną ścianę, stoję, a czuję na twarzy ciężkie, zimne krople. To ani nie wiem proszę pani, czy to łzy moje były, czy tak ten mur zapłakał nademną... Chciałam iść dalej do drzwi, matkę zabrać, ale taka na mnie uderzyła słabość, żem kroku postąpić nie mogła. Niedługo też drzwi skrzypły, buchnęła para w sień, słyszę idzie matka, ściany się chwyta, że ciemno, aż trafiła ręką na mnie.
— Wszelki duch! kto to? — krzyknie.
— Nic, mamo, nic! — mówię. — To ja! Niech się mama nie boi! Niech mama ostrożnie idzie...
— A ty co tu, córko?.. — mówi.