Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tam w sieniach stała, a ja wprost do woźnego, do kraty.
— Czy nie umieszczono tu przed dziesięciu dniami staruszki jednej, niejakiej Brońskiej? — pytam. I ani mi głos nie drgnął, ani oko mrugnęło.
— A toby trzeba w kancelaryi spytać... albo lepiej Siostry. Będzie prędzej! Idzie właśnie...
Podeszłam do przechodzącej zakonnicy.
— Brońska? A to się pani spóźniła! Już my ją biedaczkę, wczoraj pochowali. Nie miała nikogo z krewnych...
A widząc, że się chwieję i muru chwytam.
— Czy może się pani pyta o kogo innego? Bo ta staruszka, ta Brońska, co ja o niej mówię, co tu umarła u nas, to była taka babka z pod kościoła... od Bernardynów ją tu przywieźli... żebraczka...
Zakonnica mówiła głośno, dobitnie, wszystkie głowy obróciły się w moją stronę.
— A to nie! — mówię. Ja się pytam o panią Brońską, wdowę po urzędniku...
— To takiej nie było tutaj!
— Przepraszam...
Wyżej jeszcze podniosłam głowę i wyszłam.
Podniosła głowę i teraz wysoko, zamilkła, a jej bezdennie smutne oczy patrzyły z jakąś rozpaczliwą dumą w długą, pustą aleję, po której wiatr huczał...