Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Już we mnie żadnej dumy niema, żadnej pychy, mamo! Będę ci łatała tę żebracką gunię, będę cię odprowadzała do kruchty, sama będę jadła chleb, który ci ludzie dadzą... Wszystko, wszystko, co chcesz zrobię, jak pies służyć ci będę!... Mamo droga... jedyna... rodzona!...
Dopadłam szpitala, ale jej tam nie było. Rzuciłam się co tchu do drugiego. Wtem patrzę, a tu wprost mnie idzie, proszę pani, ta kulawa. Idzie powoli, sztykuta, patrzy na mnie, uśmiecha się i trzęsie głową. Zakipiało we mnie, zwolniłam kroku, podniosłam głowę i z góry tak na nią patrzę.
A ta staje, wprost drogę mi zagradza sobą.
— A dzień dobry, dobrodziuniu — mówi. Dzień dobry, po znajomości! A taki wtedy pomylenia nie było! Taki nie było!...
Stoi, trzęsie ręką w łachmanach i śmieje się z cicha tą żółtą, trędowatą twarzą, która mi się nagle wydała zupełnie podobną do tej, com ją w tych mrokach, w stancyi na Dobrej widziała... Stoi tak blizko, że otrzeć się o nią trzeba było.
Ale zaledwie dotknęły mnie te łachmany, zaraz jakby się we mnie co zawaliło... To kochanie, ta pokora dla matki, te wszystkie mowy do niej, to jakby w gruz poszło!
Tak się to wszystko rozprysło, tak się to wszystko rozbiło, że tego gruzu pełne piersi miałam...
Sama sobie obca, sztywna, zmrożona, weszłam do szpitalnego gmachu wolnym krokiem, z wysoko podniesioną głową. Rozstąpiła mi się ta gawiedź, co