Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wyżyjem my tak, córko, nie wyżyjem razem!
I znów cicho. I znów pacierz może przeminął... Ale w tej cichości takie, proszę pani, głosy były, zupełnie jakby te ludzkie! Takie zawodzące, takie wyrzekające...
To kiedy matka przestała mówić, to one zaczynały wyrzekać; a ucichły, to znów matka. To jak kiedy, proszę pani, tę litanję przy umarłym mówią, co tu jeden głos powie, a tam daleko, daleko cały chór... Tak tylko echa tam gdzieś biją, a tu znów matka:
— Inszą ty, córko, drogą pójdziesz, a ja inszą. Już się tu robi rozstaj między nami...
I cicho. Więc jak kiedy, proszę pani, gwoździe w trumnę biją, uderzy młotek i ustanie, tak te matczyne słowa uderzały we mnie... Więc znów minęło chwil parę, a matka:
— Co ty, córko, przeciw temu żebrackiemu żywotowi masz? Co ty nim tak gardzisz, za taką hańbę go liczysz? Co ty się tak tym miłosiernym groszem, córko, brzydzisz? Toć i w żywotach świętych pańskich pisze, że ubogie wdowy zawsze przy kościele siadały, modliły się i jałmużnę brały...
A ja nic. Co jeszcze niedawno, proszę pani, każde to słowo byłoby mnie na nogi chwyciło, ogniem we mnie buchło, to teraz nic. Tak mi się dusza zmęczyła, stargała, zszarpała w tej ciągłej wojnie, że to jak szmat. Ani ja chęci żadnej, ani gniewu, ani żalu, ani oburzenia, ani zaprzeczenia — nic! Tylko jakby we mnie grób kopał... Coraz głębiej, co raz ciemniej, puściej...