Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co ona teraz zrobi?... Co zrobi?... Co?...
Podniosła w niebo rozpalone oczy i utkwiła je w jego bezbrzeżnej, przezroczystej szarości, z natężeniem śmiertelnej trwogi i rozpaczy. Aż nagle zaszkliła w nich rosa.
— O Matko Boska!... O Matko Boska Częstochowska!... Ratuj duszy mojej...
Złożone ręce przyciskała do piersi, głos jej był żarliwy, gorący, spojrzenie udręczone, błagalne, strzeliste. Szła tak czas jakiś, przebijając oczyma niebiosa, a utykając na piasku, kiedy droga jej zniżyła się nagle.
Krysta dochodziła do wsi. Zdaleka już słychać było gwar głosów ludzkich i porykiwanie bydła. Ludzie wracali z jarmarku, z Brzeźnicy. Kupkami szli pokrzykując na wolce, na krowy i gwarząc z sobą.
Z oddalenia, w jakiem była Krysta, tworzyło to jednostajną, zmieszaną z turkotem wozów i z gęganiem gęsich stadek wrzawę, z pośrodku której tryskały, jak race, pijane okrzyki, przyśpiewki, trzaskanie z biczów i poryk buhaja.
Myśli Krysty gwałtownie zwróciły się w tę stronę.
.... Ludzie z jarmarku idą, to i matka idzie... albo i przyszła już może... I Paweł...
Imię to odbiło się w jej myślach jakiemś dziwnem echem. Zastanowiła się nad niem, jakby je słyszała raz pierwszy.
— Paweł...
I nagle ciemna czerwoność oblała jej twarz, czo-