Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale i do wieczora nie było lepiej. Głowa mu się rozpaliła, w kościach łamanie miał, a co tchnął, to go w piersiach jakby szydła żgały.
Szaro już się w izbie robiło, kiedy kowalka wpadła i zaraz w szepty. Zmiarkował Stacho, że matkę gdzie wyciągnąć chce, ale wdowa o chorobie chłopca powiadać zaczęła:
— Abo się przerwał, albo przyrok... — mówiła, fartuch do oczu podnosząc.
— A cóż ta zaraz w lament uderzać? — obruszyła się kowalka. — Przecie nie na śmierć chory! Wódki mu, a to tłusto, na noc dać, to się i skrzepi.
— Bo ja wiem! — rzekła wdowa.
— Takiemu ta, na miętką kość, to byle co pomoże. Nie tak jak staremu...
Wdowa kiwała głową.
— Ano... Toby po wódkę trza. Z półkwaterek będzie?..
— Za wiwat!
Sięgnęła wdowa do skrzynki, odziała się nową chustką, poszeptały, poszły.
Kiedy drzwi od sieni skrzypły, chłopakowi zdawało się, że słyszy kulawy chód Chrząsta. Błysły mu oczy, porwał się i na ławie siadł. Cała rzewność ominęła go w jednej chwili, jakby ręką odjął. Bólu nie czuł, kłócia nie czuł, nie czuł zimna ni gorąca — tylko gniew wielki, wściekły, bezsilny, tylko złość wierzchem serca mu kipiącą i duszącą w gardle. Zęby ścisnął, pięście ścisnął i, jak wilk,