Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mał, zgarbił, to nie na dziecko wyglądał, ale na starego człowieka.
Najgorsze było to, że coraz częściej czuł, jako niejedna robota ku ziemi go łamie. Spocony, zdyszany, zatrzymywał się wtedy nagle, podnosił głowę, jakby nadsłuchując, a szeroko otwarte oczy patrzyły przed siebie z przerażeniem jakiemś. Co to było? Czy robota ociężała, czy jemu sił brakło?
Tymczasem przesiliła się zima i dnia gwałtownie przybywać zaczęło. Opełzłe ze śniegów pola, gęsto przeświecały runią ozimą; suszący, ciepły wiatr zachodni powiewał po nich, muskając delikatne, kędzierzące się tu i owdzie pióra żyt, i nierównemi kępami ciemniejące zagony pszenicy.
Już na słońce odzywały się pliszki; już wróble, rzuciwszy strzechy stodół, chmarami obsiadały wierzby i topole; po łąkach stały małe szyby wody, po brózdach i przegonach świeciły role mokre, a drobne smugi uciekały do rowów, szemrzące, modre.
W całej wsi parowały odkryte kupy nawozu; gospodarze śpieszyli z wywózką pod groch, pod kartofle, pod jęczmień.
— Trzeba i nam z gnojem na pole, matusiu! — odezwał się dnia tego Stacho, i od obiadu wstawszy, zaraz wózek opatrywać zaczął.
Półdrabki zdjął, deski nałożył, koła obejrzał, jeden i drugi lon zastrugał, szkapę podpasł, widły narządził.
Patrzyła wdowa na tę krzątaninę chłopca, wzdychając głośno.