Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój Boże! Na co jej to w tem sieroctwie przyszło! Co to za gospodarstwo ma być, kiedy tu ani rąk, ani głowy do niego niema. Tera taki dzieciuch — gnój wozić! Zrobi to dobrze, albo co?... Oj, wdowie gospodarstwo, żeby ono się na świat nie rodziło! Ano ujrzy, obaczy. Albo poradzi chłopak, albo nie poradzi. Cóż! Żeby tak mocny był, toby i poradził. Gnoju to tam mało co jest, aby tyle co pod kartofle, no i pod kapustę. Niewielka tam obrada. Ale cóż! chłopczysko jak ten chruściel...
Matko Boska Częstochowska! dopomóżże też jako, aby do świętego Wojciecha dociągnąć, aby do świętego Wojciecha dociągnąć, aby do świętego Wojciecha...
Słuchał posępnie tego biadania matki Stacho, a nazajutrz szaro jeszcze było, kiedy się do roboty porwał. Nie pierwszyzna mu była, bo już na jesień tatusiowi mierzwę nakładać pomagał. Ale teraz wywózka ciężko szła. Do poletka, zostawionego na kartofle, druga szła przez głęboko rozmarzłe padoły; szkapa grzęzła w rozmiękłej ziemi, wózek się zarzynał, trzeba go było podpierać, dźwigać, za koła wyciągać. Chłopak aż kipiał przy tej mitrędze; a kiedy stanął wytchnąć, to mu te gorące poty na grzbiecie stygły, jak lodowa kąpiel. Zmordowany, szczękający zębami do chaty o zmroku powrócił, i mało co barszczu przełknąwszy, zaraz się na ławę cisnął.
Ledwie nazajutrz z pierwszym wozem na podory wyjechał, kiedy ode wsi buchnął w powietrze jasny, krzykliwy głos dzieci: «Bociuś! bociuś!»