Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podparł. Ano, niema co... Matusia do kowalki na rady poszła, wiater po chałupie śwista, tatusia zagrzebali na piasku, a Chrząst młóci... młóci... młóci...
Wszystko się het precz odwróciło, insze czasy nastały. Choć świerszcz, to inaczej tera w chałupie woła; choć iskra, to jakaś inaksza... Tatusiowy kożuch u belki za kominem wisi, rękawiska opuścił z tej żałości... Oj bieda... bieda... bieda... Żeby choć większe lata mieć... żeby choć większe lata... Wiatr oto śwista... matusia do kowalki na rady poszli... Splątały się myśli Stacha i urwały nagle.
Mały ogień rzucał migotliwą czerwień na jego śniadą twarz, którą po matce czarnobrewie wziął, i która dziwnie odbijała od jasnej, szczeromazurskiej czupryny i siwych, po ojcu odziedziczonych oczu. Kiedy wiatr żarem pomiótł i płomień silniej strzelił, w siwych tych, szeroko otwartych oczach widać było, przerażenie jakby...
Zmierzch tymczasem zapadł zwolna. Utonął w nim najpierw ciemny, dymny pułap izby, potem wysoko pod nim wiszące obrazy święte, potem poprzeczna belka z przerzuconą na niej odzieżą; utonęła w niej nareszcie szczupła postać chłopca. Żar na kominie przygasł, wiatr ucichł za oknem, w sieni trzepotały się wskakujące na grzędy kury, krowa ryknęła przeciągle raz i drugi, na pełne się oglądając wymię, kaczki żerowały hałaśliwie u starego koryta przed progiem, wieprzek się z chlewika wywarł, wałęsał tu i tam, mrucząc i potrącając ryjem drzwi od izby.
Słyszał to wszystko Stacho, ale się nie podnosił