Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rude rzęsy zawsze mu niemal leżały na piegowatych policzkach. Spokojny był zresztą i do nikogo nie odzywał się w drodze; a im wróble srożej wrzeszczały, tem głębiej spuszczał rzęsy i tem szczelniej ręce do boków przyciskał.
Za Jóźkiem wychodził zwykle z ławki Koszela, któremu Wicek było.
Ten rozpędzał się od szkoły zaraz wielkim biegiem, a wyprzedziwszy nas kawał drogi siadał na kamieniu i czekał. Ledwośmy się jednak zbliżyli, zrywał się i biegł, jakby go kto gonił, póki nas znów o jakie pół staja za sobą nie zostawił. Nazywaliśmy go wroną. Raz z tego przysiadania i zrywania się, co też i wrony, za chłopem orzącym latając po polu, czynią, a drugi raz od wielkiej, czarnej chusty, którą mu matka, wdowa, na katankę starą wiązała, że to nic ciepłego powierzch, choć i w tęgie mrozy, nie miał.
Gdy biegł, końce tej chusty fruwały za nim jak skrzydła; gdy przysiadł, zwieszały się z kamienia, jak ogon. Nie opłaciło mu się wszakże wroną być, i tą czarną chustą się okręcać, bo i tak zawsze zębami szczękał, aż do Wielkiej Nocy, a każdej wiosny blichowała go febra tak, jak baba płótno.
Ale Stefek Tomaszewski inną sztuką rzecz swoją prowadził. Od szkoły szedł w ukos dwadzieścia kroków i dochodził do rowu na prawo; zaczem znów na lewo i znowu na prawo i tak ciągle do samego domu. Idąc liczył. Nie odpowiadał wtedy na zaczepki i rozmów nie prowadził. Nie wielceśmy go lubili, bo z nim zabawy nie było żadnej. Prosty jak tyka, ręce w tył,