Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niego czuły. W miarę jak szedł, na topolach powstawała niesłychana wrzawa, wróble rozlatywały się z drzew chmurą i chmurą na nie wracały, trzepocząc się i krążąc z okrutnym piskiem, jak to na kota lub na gacka[1] czynią. Czasem puszczały się za nim całą kupą, aż do ostatniej topoli, do końca wysady, gdzie między czterema brzózkami stał krzyż na rozstaju.
A Józiek ręce po bokach trzymał, a nosa w górę zadarłszy, na wrzask ten nie zważał niby; czasem tylko, jak z niechcenia, śmigając to prawą, to znów lewą ręką. Ruch był tak mały, że nieznaczny prawie, ale skutek niesłychany. Razem bowiem z tym ruchem dawał się słyszeć w powietrzu cienki, ostry świst, a drobny kamyk leciał w górę z taką siłą i bystrością, jak z najlepszej procy. Zawsze też zrywał liści garść, gałąź suchą, albo nieco pierza. Szczególniej w gniazda trafiał Józiek wyśmienicie, i wtedy to podnosiły się owe lamenty wróble i ów wrzask piekielny.
Kiedy Józiek kamyki zbierał, nie wiedzieć, to pewna, że już przy wyjściu ze szkoły miał ich pełne rękawy i że tylko przy wyjątkowo obfitych w gniazda topolach schylał się nieznacznie i drobnemi, długiemi palcami nabierał tyle kamyków od jednego razu, ileby drugi i szuflą nie nabrał.

Było u nas mniemanie, że Józiek nosem patrzy, bo oczu nie podnosił prawie od ziemi, a jego rzadkie,

  1. Nietoperza.