Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oj, życie byłoby, życie! Nie to, co dziś!...
I zaraz się zbierała do kowalki lecieć, jako że jeśli na tę niedzielę nie będzie ze stelmachem skutku, to ona dłużej nie czeka, tylko parobka bierze.
I Stacho słuchał grania tego, i jemu było żałosno; a była to żałość tak gorzka, jak ten piołun-ziele. Za matką oczyma błyszczącemi wodził, to złością, to żałością zdjęty, a gdyby mu kto w serce wtedy zajrzał, to takiby w niem znalazł smutek, że to na trzy dni płaczu...
Ale gorzej jeszcze było, kiedy Chrząst nie grał; chłopak tylko patrzał wtedy, czy go gdzie w poblizkości nie najrzy. Niech mu się mignął ten szynel siwy, zaraz go przenikało jakby ostrym nożem. Stał się ostrożny, podejrzliwy, bojący; niech matka, głowę podparłszy ręką, zadumała się u płotu stojący, niech chusty odświętne dobyła, niech przymusnęła przed lusterkiem włosy, albo zawiązała korale, niech sąsiadka przybiegła pożyczyć soli, a zaszeptała zcicha, on już w ogniach cały. A tak go ten niepokój zażerał, że i choroba niczem.
Dla matki był naprzemiany to szorstki, to taki jakiś kochający, żeby go na palec owinąć można. Całemi dniami czasem ledwie że odburknął słowo; to znów stwardniałą rękę matki do ust gorących przyciskał i na kolanach jej głowę kładł, jak to za małych lat swoich czynił. Może i nie umiałby tego powiedzieć sobie, ale go gryzła bezradna zazdrość dziecka, które wszystkiego się lęka, bo czuje małość i bezsilność swoję.
Wdowa tam na to wszystko niewielce zważała,