Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pił, a że i jego jadło złe jakieś i wypijało z niego soki życia, cóż na to poradzić? Jużci kto jak kto, a matka pewnoby wolała, żeby chłopaka nic nie donaglało, a już zwłaszcza ta «chrzypota,» która ją po nocach budziła. Wiadome rzeczy, przy tem krzywem drewnie to i proste ucierpieć musi.
W gruncie rzeczy uważała, że sołtys niepotrzebnie do cudzego garnka nos wtyka. Że przez ostatni tydzień umachali kawał roboty, we dwoje zasadziwszy kartofle, to go już na to oczy bolą, jużby może swojego wisielca raić na parobka chciał...
— Niedoczekanie twoje! — mruknęła wdowa i szybciej dreptać zaczęła.
Miała i ona zmartwienia swoje. Tygodnie przechodziły, a ze stelmachem jak nie było pewności, tak nie było. Chrząst się też odbił jakoś i zdaleka tylko naglądał, Bugajowe konie pasając, że to tam w chałupie same tylko dziewuchy były. Konie pasał, a na sprawnym fleciku przygrywał raźnie, gdzie tylko jaki sztajer, albo insza muzyka, co ją na katarynkach wysłyszał. Ale że już najlepiej to mu owe kozaki szły, których się w wojsku służący wyuczył. Jak czasem uciął takiego, a palcami na fleciku drobić zaczął, to owce na blizkim ugorze stawały, becząc, a pies owczarski oszczekiwał się tak, jakby niedźwiednika zawietrzył.
Im raźniej, im skoczniej Chrząst grał, tem większa wdowę ogarniała żałość. W pośrodku izby stawała, fartuch do oczu podnosiła, i wzdychając pociągała nosem.