Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zajęta frasunkiem swoim. Juści jej i o chłopca szło, i krzywdyby jego nie chciała: ale żeby zaś chatę bez gospodarza zostawić i samej wdową z synem żyć, kiedy chwała Bogu było co czem począć, to jej ani w głowie nie postało.
A obok tych względów praktycznych i sama wiosna też gadała do niej. Czasem, wracając od studni, stawiała nagle wiadra i zapatrzona w daleki opar łężny, wciągała w siebie zapach rozkwitłej przed chatą czeremchy i miodne wonie bujnej, okrytej białem kwieciem wiśni; czasem puszczając z ręki skopiec czy warząchew, nasłuchywała jakichś oddalonych głosów czy kroków; czasem ni ztąd ni zowąd podnosiła fartuch do oczu, o uszak drzwi wsparta i na drogę od Wólki patrząca; czasem ją ogarniała niecierpliwość wielka, przy której się i kotowi łyżką po łbie, i wieprzkowi kijem po słabiźnie dostało.
I tak żyły obok siebie, ścierając się bezwiednie i raniąc wzajem, te dwa egoizmy surowe, pierwotne, a zarówno silne: egoizm kobiety, która chciała rozpocząć nowe pełne życie, i egoizm dziecka, które się rozpaczliwie chwytało szczątków rozbitego, dawnego, nie mającego dość krzepkości, aby je utrzymać na powierzchni wszystko zalewającej fali czasu i fali konieczności bezwzględnej.
W walce tej dziecko męczyło się więcej; bo kobieta z prądem konieczności tej szła, sama ją w sobie niosąc; mały zaś rozbitek życia przeciw prądowi płynął, samym już rodzajem i natężeniem usiłowań swoich wyczerpany śmiertelnie.