Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic, mamo! — mówię. — Zaraz pójdę. Tak mi jakoś słabo... Niechaj mama idzie już...
Poszła. Postałam, podyszałam, powlokłam się na górę. Co teraz? — myślę. — Mówić, żem słyszała, czy nie mówić? Biję ja się tak, proszę pani, z myślami, aż matka sama.
— Ty, córko — mówi — po sieniach nie wystawaj, nie poglądaj za mną, nie podchodź! Jaz ludźmi muszę żyć! Muszę pogadać, muszę znajomości mieć... To trudno! Ja ci tu nie będę siedziała tak całe dnie sama, jak ten kruk, jak ten Samson! Człowiek do ludzi ciągnie, to darmo. Co kto woli... Ty chcesz honory utrzymywać, to sobie utrzymuj. Ale mnie, córko, nie muś! Ja nie taka ambitna, jak ty! Ja z prostymi ludźmi chcę żyć, bo tu do mnie żadne hrabiny zajeżdżać nie będą!
Mówiła chodząc po stancyi, jedno brała, drugie kładła, suwała stołkami, ale na mnie ani razu nie podniosła oczy. A mnie też tak jakoś siły odeszły, że i słowo przemówić było mi ciężko. Podparłam głowę, siedzę, ale coraz sroższy mróz mam w kościach. Więc mówię:
— Ja się już położę, mamo! Mnie czegoś niedobrze... Zimno...
Zlękła się, stanęła, spojrzała na mnie, postała chwilę, aż mówi:
— No, to ja ci łóżko rozbiorę!
Co to tam i za rozbieranie było, proszę pani! W sienniku słoma na sieczkę już starta, skórzana podusz-