Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tartą i jakby wyżłobioną licznemi stopami podłogę w progu, na szczupłe oszalowanie, tworzące nieopodal od wejścia rodzaj wpół przyćmionego i ciasnego kojca, gdzie się dają «widzenia,» wreszcie spoglądasz na pokryte grubą warstwą kurzu książczyny, które leżą kupkami na oknie, widocznie rzadko bardzo poruszane.
W tej chwili wraca Wielmożny. Jednym rzutem oka obejmuje sytuacyę i kierunek twego spojrzenia.
— Ach to? — mówi, uśmiechając się skromnie — To biblioteczka nasza... Początek, zaród biblioteczki... Zniszczone to, bo ciągle w ruchu — dodaje biorąc w rękę tomik, z którego się sypie kurz i wręcz słowom jego zaprzecza.
Zbliżasz się, przyglądasz, wreszcie chcąc mieć wyobrażenie o całości, zapytujesz, jakie też w tej chwili książki są w czytaniu. Okazuje się, że w tej chwili, właściwie mówiąc, żadnych książek w czytaniu niema. Cały «zaród» na oknie leży pod warstwą pyłu. Dowiadujesz się przytem, że te «szelmy» strasznie wszystko niszczą i że gdyby im tylko książek dać do ręki, to «oho!»
Dowiadujesz się także, że z więźniami w żadne rozmowy wdawać się nie warto, bo wszyscy kłamią; że on sam, Wielmożny, cudów tu dokazał, że go aresztanci jak ojca kochają, że wydatki są ogromne, że roboty ręczne postępują wzorowo, że wreszcie co do moralności więźniów, to się tu nic zro-