Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i tych nie tak dużo znów było, żeby jeść, ile dusza raczy. Nikt się wprawdzie nie skarżył, bo głos cielęcia, które choć białe, mocny bek miało, raz wraz przypominał o wzniosłym tej prywacyi celu; Stacho wszakże pomizerniał przez te kilka dni znacznie, i jak ten cień, na nogach się słaniał.
Nawet kowalka, wpadłszy raz po kurę, co jej uciekała do cudzych, zastanowiła się, spojrzawszy z nagłości na chłopca.
— A cóż to tak Stacho spaszował? — spytała kumy. — A toć jak nieboszczyk wygląda!
Spojrzała wdowa, i ją też uderzyła niezwykle przejrzysta, sinawa bladość chłopca; natychmiast też fartuch do oczu podniosła.
— Abo to się nie naharuje? Abo to się nie nadźwiga, nie naciąga? Abo to kiedy sobie odpocznie?... Oj, sierota, sierota!...
— Co tam sierota! — odparła rezolutnie kowalka. — Jak matka je, to się i ojciec najdzie! — I chciała chłopca po włosach pogładzić.
Szarpnął się Stacho, jak ten zły pies, i z warkiem odszedł na stronę. Wolałby, żeby go Judasz pogłaskał, niżeli ta baba. Już i kury szukać nie szukał, i na kolacyę do miski zwołać go nie było można; jak prysnął, tak się gdzieś zaszył, że ani go okiem. Wieczorem dopiero, kiedy wdowa statki zmywać zaczęła, do izby wszedł ze stukiem drzwi otwarłszy, czapkę cisnął, na ławie siadł i pochmurowato przed siebie patrzył.
— A cóżeś ty na kolacyą nie przyszedł? — spy-