Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bo tamtego nie strzyma — nieprawda! Wszystko strzyma, do wszystkiego moc ma! On nietylko, że nawyknie, ale tak się w swojej męce zakocha, tak zamiłuje, że chleb położy, a pójdzie do niej, żeby mu serce gryzła...
To mu wszystko się w świecie jakby w sen obróci, a dopieroż ta męka jego będzie mu za życie, za prawdę... Więc, proszę pani, jak ten pijak do wódki ciągnie, tak ja ciągłam do tego kościoła. Aby spojrzeć, aby zobaczyć, aby głos, aby szept usłyszeć...
To nieraz stoję tak, patrzę, tu mi łzy kipią, jak ten ukrop gorące takie, tu mnie aż za włosy coś ciągnie do matki, a tu znów jakby mnie co kleszczami trzymało, tak nie mogę... To nieraz aż, proszę pani, wszystkie siły na mnie uderzają, aż mi się w oczach ciemni... Zeprę się o ten mur kościelny i stoję, a każda żyłka we mnie drży, że tam matka o kilka cegieł tylko, z drugiej strony, a taka daleka!...
Przeszło tak może już ze dwa miesiące, kiedy mnie pani naczelnikowej siostra na wieś z sobą na tydzień zabrała.
Nie było wtedy inszej roboty żadnej, domu tego tracić nie chciałam, tydzień, myślę, nie wieczność, pojechałam.
Ale z tygodnia zrobiły się trzy, jak to, proszę pani, mówić nie trzeba, gdzie dużo dzieci w domu. Obszyło się jedno, to znów drugie szło. Byłoby tego i na miesiąc pewnie, ale nie mogłam dłużej tak wyżyć! Musiałam tam, do tej kruchty...