Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szli zwolna przytuleni do siebie.
On głowę podnosił wysoko, jasnem okiem po polach spozierał, całował ją, po włosach gładził, mówił, pytał. Od razu chciał-by jej wszystko powiedzieć, od razu o wszystkiem wiedzieć. Tak wiele szczęścia w piersiach miał, że chwilami urywał mowę i śmiał się głośno do tego szarego nieba, które ich obejmowało wczesnym mrokiem, do tych pustych ugorów, do życia.
Krysta szła przygięta nieco jego ramieniem, ze schyloną głową! Miała ona wielkie, obłędne spojrzenia, jak ten, który w przepaść idzie. Coś nie coś tylko z tego, po mówił Antek dolatywało jej uszu. Szła w zamysłach cała, w jakiejś wielkiej naradzie z duszą własną; wązkie jej brwi podniosły się wysoko na czole, przeciętem grubą w podłuż zmarszczką.
Tak weszli na groblę.
— Takim rad Krzysia, — odezwał się Antek, — takim rad, jakby mi tu kto sto rubli pieniędzy na rękę naliczył! Gdzie!... Więcej!.. Żeby mi kto i stodwadzieścia naliczył, tobym jeszcze tak kontentny nie był, jak z tego jestem kontentny, żem się do ciebie wrócił! Okrutniem się stęskił! Takem ci się stęsknił, Krzysia, że to ha! Co mówisz?...
Nie mówiła nic. Może usta jej zaszeptały same jakie słowo rozpaczy, ale nie wiedziała o tem.
— A nie patrz-że w ziemię, tylko na mnie patrz!.. A dyć ja te oczy twoje precz przed sobą widział!..