Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w ziemię, ręce pochowała pod gruby, jaskrawy, zarzucony na ramiona fartuch.
Miała ona właściwy sobie, jak gdyby w siebie tulący się, ruch, który ją czynił drobniejszą na oko, niż była. Teraz, po świeżo przybytej chorobie, ten ruch powracał jej często. Mimowoli podnosiła barki, tuliła w nie głowę, zakładała ręce na piersi i przyciskała do boków łokcie, jakby się chroniąc przed czemś szorstkiem, przed czemś zimnem, ostrem.
Długą chwilę tak szła, ogłuszona jakby, z głową ciężką od wczorajszej wrzawy, nie czując nic, prócz wielkiego zdumienia nad tem, co się stało.
Tak ją to wszystko obskoczyło od jednego razu, jak ten potrzask ptaka. Z Pawłem nigdy o kochaniu mowy nie było, a ot co się stało! Za tym swoim mizerakiem na koniec świata-by szła, duszę-by dała — a ot co się stało!
Dopóki dzieciak nie był ochrzczony, zdawało jej się, że nieprawda chyba, że zmora taka jest, z której przecknie. Ale teraz się skończyło. Wszystko się teraz skończyło! Teraz dzieciak imię ma, chrzestnych ma, w książce zapisany stoi... A toć u nich w chałupie chrzciny wczoraj były...
— Chrzciny były... — powtarza sobie w myśli; wązkie jej brwi podnoszą się wysoko na smagłem, nizkiem czole, a głowa się chwieje z jakiegoś wielkiego, żałosnego dziwu.
— ... Reta! Reta!... Co się to porobiło! Co się to stało!