Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ło się nad ziemią coraz gorętsze. Bocian na topoli parę już miał; we dwoje teraz żerowały po łące, a kiedy jeden na gnieździe stał, drugi klekotał nad nim. Skowronki aż głuszyły w polu, czajki darły się po błotach, na wsi pełno było gwaru, pieśni, nawoływania i dziecięcych śmiechów.
Jednego dnia jaskółki przyleciały do Szafarzowej chaty, a i Stachowi rzeźwiej, raźniej zrobiło się jakoś. Prawda, że ciągle jeszcze pluł, kaszlał, nocami srodze się pocił, a rankiem wstawał drżący, bezsilny, ale i on i wdowa przywykli jakoś do tego oboje. A co robić? Niemoc przyszła, to i przejdzie, a tymczasem trzeba żyć. A nietylko żyć, trzeba i pracować. Praca rosła każdego dnia większa. Aż dziw kumoszki brał, że wdowa parobka nie godzi, i samemu Chrząstowi też to dziwnem było.
— Pssia... baba! — myślał sobie, — orze w tego cielaka i orze, a o parobku ani wspomni. Choroba z taką robotą! Na tyla gruntu!
Zajrzał do chałupy Szafarzowej raz, zajrzał drugi raz — nic. Jak tylko jaka mowa, zaraz kobieta nosom pociąga i fartuch do oczu niesie, jako że to żałośno wdową żyć, a o wszystkiem własną głową radzić, ale żeby tak słowo pewne rzekła w tę, albo w tę stronę — to nie.
Kowalka tylko wiedziała, jak i co, i raz wraz do siebie na szepty obie kobiety latały, to za węgłem przystając, to na ogrodzie, to u strugi znowu.
Miała kowalka na Wólce krewnego, który stelmachem był, i synów pożeniwszy, sam się też że-