Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale najstarszy z chłopców, Ustim, jedynak Chwyłyny, wdowy, co już od roku dworskie źrebce pasa, miarkuje sobie, że kiedy ich tu w taką paradę wpuścili, to jużci nie dla śmiechu. Jest to chłopak bystry i roztropny.
— Oho! — myśli — a jego śniada twarz obleka się nagłym niepokojem. Wie on dobrze, jako był przyczyńcą do zjedzenia owych serów i owego masła; jużcić to tak na sucho nie ujdzie. Koza, jak koza, strachu nie ma, a to jakby w chałupie, bo i brudno i głodno tak samo. Ale w takiej paradzie, w takiem państwie, to tu inaczej pójdzie, oho! Już ich tu panowie pewno nie po co wzięli, tylko żeby w skórę krzyknąć... Oho!.. Przestępuje z nogi na nogę i ściska rękę, kuląc między ramiona długą, cienką szyję. Chwilami zdaje mu się, że uczuwa ból w okolicach słabizny i niespokojnie obziera się za siebie.
Nic mu wszakże nie grozi z tej strony.
Tuż za nim stoi Klim, mały gęsiarek z ostatniej pod borem chaty. Ten jest jak oczarowany. Od kiedy go tu wpuścili, oczy jego chodziły kołem po suficie, który widać było z głębokich, zamkniętych ławek; teraz obejmują salę spojrzeniem rozpalonem, marzącem.
— Kab husi widziały!... A mamaż ty moja, kab widziały! Kościół nie kościół, a jakby się śniło... Gdzie! Na najcieplejszym zapiecku nie przyśnią się takie dziwy! Na pacierzu nie zmówić... Na surmie nie wygrać, choć i na najdłuższej... Mamaż ty moja!... Kab husi widziały!