Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na drugich półkożuszki porwane, różną nicią szyte: najmłodszy miał tylko siwą koszulinę pacześną, wypuszczoną powierzch na takież okręcone sznurkiem u bosych nóg porcięta.
Czapki trzymali w obu rękach, przyciskając je silnie do piersi; oczy mieli wytrzeszczone, otwarte usta, wyciągnięte, cienkie, jak u wróbli szyje.
Przemówił coś do nich jeden pan z za stołu, ale nie zrozumieli tego.
Roztargnione ich spojrzenia błądziły po świetnych mundurach, po złotych ramach wiszącego w głębi obrazu, zatrzymywały się na dzwonku, na błyszczących kałamarzach, na srebrnym krzyżu, na czerwonem suknie.
— Ojej, co tu bogactwa różnego! Ojej, co tu bogactwa!
Mały Chwiedoś nie był zgoła pewny, czy panowie za stołem są żywi, czy też tylko taka «omełka», i w wątpliwości tej szturchnął w bok Benedysia, wskazując głową na prokuratora. Ale Benedyś i nie poczuł tego. Był on cały pochłonięty widokiem łańcucha na piersiach pana prezydującego.
— Boh mi! A jaka jasność! Jakie gromnice! Wielka bogatość! Okropnie wielka bogatość!
— Kab jeść dali — myśli przezorny Łuć, patrząc z podełba nieufnie, to tylko stać, a patrzeć, a dziwować się światu!
Chwieje głową i zadziera konopiastej grzywy ku gorejącemu nad nim świecznikowi, który mu się wydaje większym i daleko piękniejszym od słońca.