Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cha, a widzę, że o czem innem myśli. Zatrzęsła wreszcie głową i mówi:
— Co ty mi córko, o takich górnych rzeczach powiadasz? To nie dla nas! — mówi. — My prości ludzie! My biedacy. Nam o tem myśleć, żeby głodu nie było, żeby z zimna nie drżeć...
— Mamo! — mówię — a przecieżmy, choć w biedzie, ale zawsze do dobrego rodu się liczym! Do wyższego! Toć ojciec urzędnikiem był! Toć mama sama ze szlachty!
— Co ród? — mówi — co szlachectwo? Nędza kat, córko... Jak się dotknie, to i szlachcica odszlachci!
A mówi głośniej coraz.
Tak ja:
— Cicho, mamo, ci-i-i-cho! Na miłość Boską, cicho! Przez ścianę wszystko słychać!...
Bo co tam, proszę pani, za ściana? Przepierzenie tylko! A matka głośniej jeszcze:
— A czegóż ja się będę z moją nędzą przed ludźmi kryć? Czego się wstydzić? Czy to ja biedę wymyśliłam? Ty się — mówi — córko, od tych ambicyj, od tych honorów raz odżegnaj i żyj, jak można, jak się da. Jest bieda? Owszem! Niechaj ją ludzie widzą, niech słyszą, prędzej się jeden drugiego użali, wspomoże, a choćby nie pomógł, lżej zawsze!
Tak ja tylko tych rąk, proszę pani, załamałam i słucham.
— To mama — mówię — od takiej ordynarnej hołoty pożałowania chce? pomocy?