Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech tam nie pożyje! — wołała Krysta. — Niech mu tam będzie nic po nim! A ja nie dam i nie! — Pięścią o pięść uderzyła, drobne łzy trysnęły jej z gorejących gniewem oczu.
— Psssia!... — warknął parobek, na izbę splunął, i trzasnąwszy drzwiami, wyszedł.

Spała jeszcze Karbowiaczka nazajutrz po chrzcinach, które się w kilka dni potem odbyły, kiedy ją zbudził głos Krysty.
— Matuś!...
— A co, córuchno?
— Wstanę...
— Po co? Leżałabyś oto, kiedy ci pod pierzyną ciepło!
— Wstanę!... — powtórzyła Krysta.
— A cóż ci tak pilno? Robota cię woła, czy co? W izbie zimno, w kominie zimno, po co będziesz wstawała?...
— Wstanę, matko!... Zaduszki dziś... Poniosę księdzu za Antka... Lżej będzie!
Starej błysnęły oczy. Rozbudziła się i na łóżku siadła.
— Jużci że mu lżej będzie, chudziakowi, jak za niego ludzie ten paciorek święty pomówią... Jużci że!
— Mnie lżej będzie, matko! Mnie może lżej będzie!
Westchnęła głęboko, jak gdyby wielki ciężar piersi jej przygniatał, i mówiła zwolna:
— Niech ta już na nim będzie ta mogiła, kiedy tak! Niech ta już na nim ta trawa porasta!