Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z dyni, albo kukurydzy z garstkę. Jak tylko co takiego u ciebie poczują, toby cię zjadły i z czapką razem, tak to lgnie, tak się do ciebie mizdrzy. O niczem już wtedy mowy niema, tylko jedna na drugą przed tobą szep, szep, szep... tylko jakieś ciągania po kątach, przysięgania, pochlebiania, że człowiek głupieje poprostu.
A niech której chłopak na ucho co powie, to inne hurmem do niej. Dopieroż się dopytywać, dopieroż prosić, dopieroż zarzekać! Z pod duszy by wydały, żeby tak było co. Nieraz umyślnie przytknąłem się której do ucha i jeszcze zastawiałem ręką, żeby uciechę z tego mieć; takie to ciekawe. A ta, chociem jej w ucho mruknął tylko, nuż się uśmiechać, czerwienić, głową kręcić, a ku innym okiem strzydz, że się to niby dowiedziała czegoś.
Tyle ich było, a mało która lepsza: taki już widać gatunek paskudny.
Do szkoły to się chodziło różnie, jak tam którego dobra myśl napadła, albo i czasu stało; ale ze szkoły każdy chodził według postanowionego trybu i tylko ostatnie już niedołęgi własnego chodu nie miały. Nazywaliśmy ich miętusami, że niby ni to, ni owo. Jak już który raz wypróbował co mu najlepiej pasuje, to się tego cały kwartał trzymał; a za naśladowanie, czy podrywanie, srogie bywały bitki. Szosą waliło się, albo środkiem, albo tuż nad stojącemi z rzadka kupami kamieni. Lizusy chodziły po za kupkami, nad samym rowem, w który też, znienacka w kark wziąwszy, gęsto padali.